Jeszcze kilka lat temu podważanie antropogenicznych zmian klimatu było w polskich mediach bardziej normą niż wyjątkiem, a otwarcie negacjonistyczne teksty były publikowane zarówno przez niszowe media prawicowe, jak i przez liberalny i konserwatywny mainstream. Choć od niedawna widać wyraźną zmianę, niektórzy poczytni prawicowy publicyści oraz ich wierni czytelnicy wciąż pozostają skamielinami tamtej, słusznie minionej, epoki. Analizy retoryki pokazują jak bardzo zapętlone potrafią być wśród części całkiem prominentnych polityków i zwolenników Zjednoczonej Prawicy poglądy na temat zmian klimatu. Widać też wyraźnie, że w tym względzie – podobnie jak w wielu innych – polska prawica powiela schematy amerykańskiego alt-rightu.

Nowa książka Jakuba Wiecha, „Globalne Ocieplenie: Podręcznik dla Zielonej Prawicy”, to wyzwanie rzucone prawicowym idolom, zdecydowana próba wewnątrzśrodowiskowej „sanacji”. Ten zamiar należy podkreślać i bardzo pochwalić, bo jest to ze strony autora ruch bez wątpienia odważny, przysparzający niemało kłopotów i czyniący go, przynajmniej w tym elemencie, heretykiem po prawej stronie polskiej sceny politycznej.

„Globalne Ocieplenie…” pozostawia jednak ogromny niedosyt. Kilka ostrych personalnych wycieczek, apel o rozsądek i poszanowanie nauki oraz ogólne wprowadzenie do problemu zmian klimatu to trochę za mało. Choć zaczyna z wysokiego C, Wiech już od początku się kryguje, jakby dla równowagi przeplatając ataki na swoje środowisko z rytualnym biczowaniem jego standardowych wrogów – lewicy, Greenpeace’u i innych organizacji ekologicznych, czy Angeli Merkel. Ale co najważniejsze – nie szkicuje nawet zarysu tego, na czym „zielona prawica” miałaby w polskich warunkach się opierać.

Krucjata przeciwko „foliarstwu”

Polemiczny esej Wiecha to w dużej części wyraz konfliktu pokoleniowego. Tu wypada napisać kilka słów o autorze. Jakub Wiech jest na pewno reprezentantem młodej prawicy, ale jest też, w pewnym sensie, ostatnim przedstawicielem pewnego dominującego w przeszłości gatunku. Przez długi czas dla polskich publicystów i analityków energetyka oznaczała gaz, a gaz oznaczał Rosję. Stąd cała klasa ekspertów i komentatorów, którzy latami wypowiadali się na tematy energetyczne, wchodziła w tę tematykę od strony polityki wschodniej i spraw bezpieczeństwa narodowego. Wiech jest redaktorem strony Energetyka24, odgałęzienia stricte „bezpieczniackiego” portalu Defence24. W przeciwieństwie do starszych ekspertów i analityków, zaczął zajmować się także klimatem i energetyką rozumianą szerzej niż gazownictwo, przede wszystkim wspieraniem energetyki jądrowej. Nie wyzbył się jednak charakterystycznego dla swojej grupy myślenia w kategoriach geopolitycznych, przykładania małej wagi do ekonomii energetyki oraz pasji do śledzenia politycznych spisków – czemu dał wyraz w swojej pierwszej książce, „Energiewende. Nowe niemieckie imperium”.

„Globalne ocieplenie…” to krótka, 150-stronowa publicystyczna publikacja podzielona na pięć rozdziałów. W pierwszym, autor przedstawia porządnie oźródłowany zarys aktualnego stanu wiedzy na temat globalnego ocieplenia, dowodząc, na potrzeby kluczowych prawicowych adresatów, że „to nie spisek” – choć wielu polityków polskiej i światowej prawicy tak uważa. Wiech punktuje ich jak bokser.

Drugi rozdział, chyba najlepszy z całej książki, stara się wyjaśnić, skąd wzięło się prawicowe przeświadczenie o „klimatycznym spisku”. To kawał naprawdę solidnego, bolesnego i odważnego rozliczenia z własną opcją polityczną. Wiech po kolei omawia rolę konserwatywnych think tanków i skorumpowanych ekspertów finansowanych przez przemysł wydobywczy, celnie odwraca argument o „klimatycznej religii”, wykazując u głoszących go dogmatyzm i irracjonalizm. Obrywa się też dziennikarzom, którzy, zamiast zdecydowanie opowiedzieć się za nauką, raz po raz posiłkują się sceptycyzmem części środowisk naukowych wobec niepodważalnych dowodów postępujących zmian klimatu. Wreszcie, Wiech podszczypuje też aktywistów klimatycznych, bo, jak zauważa, ruch ekologiczny „w wyniku pewnej konwergencji” stał się domeną lewicy.

Jaka lewica, jaka prawica?

Nie do końca jasny jest związek ostatniej części drugiego rozdziału z resztą argumentacji, poza tym, że prawica uważa globalne ocieplenie za spisek, bo… kojarzy je z lewicą. Sens tej tezy ujawni się dopiero w rozdziale trzecim i czwartym. Warto tu zaznaczyć, że Wiecha rozumienie kategorii „lewica” jest żywcem wyjęte z TVP i oznacza wszystko, co nie jest polską prawicą – a zatem także europejską centroprawicę, liberałów i zielonych. Dokładniej, jego rozróżnienie prawo–lewo jest bliskie temu, co w politologii nazywane jest osią GAL/TAN (od Green-Alternative-Liberal/Traditional-Authoritarian-Nationalist).

W trzecim rozdziale Wiech zapytuje, „dlaczego i po co” prawica „musi postawić na Zielony Konserwatyzm” – i szybko odpowiada, że… po to aby skontrować lewicę.

„Brak konstruktywnej polityki na tym polu, oddawanie kwestii środowiskowych walkowerem i coraz większe odklejenie od rzeczywistości to dla prawicy prosta droga do politycznego skansenu” [s. 82], a „bez konstruktywnej prawicowej narracji w tym zakresie argumenty lewicy pozostaną nieskontrowane. Oznacza to, że opinia publiczna nie zostanie wyposażona w merytoryczny, krytyczny filtr, który pozwoli rozpoznać, jaki postulat jest sensowny, a jaki jest zwykłym populizmem” [s. 86].

W wizji prawicy według Wiecha bardzo ważne jest posłuszeństwo wobec autorytetów – nauki, rządu, papieża. Nowa prawica potrzebuje przede wszystkim nowych autorytetów, a nie abstrakcyjnych idei. | Kacper Szulecki

Warto pochylić się nad tym fragmentem. Wiech maluje tu całkowicie fałszywy – przynajmniej w polskich realiach – obraz rzekomej dominacji „lewicy” w dyskursie publicznym, a prawicę utożsamia z „merytorycznym, krytycznym filtrem”, choć całe dwa poprzednie rozdziały rozprawiał się z antynaukowymi bzdurami wyrosłymi właśnie na prawicy. Tworzy tym samym sztuczną dychotomię „prawicy, ale tej rzetelnej” [s. 90] oraz „populistycznej lewicy”.

Jako przykład podaje propozycję radykalnej dekarbonizacji, wysuniętą przez Wiosnę Roberta Biedronia, twierdząc, że ta „grająca na emocjach” wizja (czytaj: pierwsza w Polsce jasno wyartykułowana propozycja odejścia od węgla) „nie znalazła odpowiedniej kontry” [s. 88]. Ktokolwiek śledził faktyczny przebieg tej dyskusji, wie, że propozycja Wiosny została przez polityków prawicy i prorządowych ekspertów z Wiechem na czele wyśmiana. Nigdy nie doczekała się od prawicy merytorycznej repliki, choć to być może dzięki niej Ministerstwo Klimatu kilkanaście miesięcy później wyszło z pierwszym oficjalnym projektem dekarbonizacji.

Wiech nie stroni też od dość niewybrednych, zgoła populistycznych ataków na „lewicę”. Jeden z najbardziej zaskakujących elementów książki to kilkunastostronicowa dygresja pod adresem „komunistów z Sowietów” i innych lewicowców, mająca pokazać, do jakiej zagłady środowiska naturalnego prowadzi centralne planowanie. Czytając o Jeziorze Aralskim, Czarnobylu, Kureniwce, chińskich zaporach i innych przykładach komunistycznej antyekologicznej megalomanii, możemy łatwo zapomnieć po co autor nas tam zaprowadził. A cała ta wycieczka ma na celu pokazanie, że… kapitalizm nie jest wcale winien katastrofy klimatycznej, bo komuniści też mają swoje za uszami. To zaś element budowania autorytetu tak zwanych „ekomodernistów” – czyli grupy amerykańskich, umiarkowanie konserwatywnych autorów, którzy uważają, że postęp technologiczny będzie w stanie obronić ludzkość przed zmianami klimatu bez poświęcania aktualnego modelu wzrostu gospodarczego. Ma to na celu ośmieszanie popularnej (szczególnie na lewicy) idei porzucenia paradygmatu wzrostu (degrowth), której Wiech poświęca raptem trzy karykaturalne linijki [s. 103].

W rozdziale trzecim obrywa się też i całkiem nie-lewicowej lewicy. Wiech nie byłby sobą, gdyby nie poświęcił odpowiednio dużo miejsca krytyce niemieckiej transformacji energetycznej i roli chadeckiej CDU/CSU. Ten fragment, czerpiący obficie z poprzedniej książki autora, wykorzystuje właściwie wszystkie strategie naginania faktów, które Wiech sam zdążył wypunktować w rozdziale drugim. Niestety, zdaniem autora europejska centroprawica nie jest ani naprawdę prawicowa, ani zielona. Za to „niemiecki przykład pokazuje, jak sprawną politykę może robić prawica wykorzystująca w agendzie kwestie środowiskowe” [s. 141]. Ten cytat ukazuje sedno pomysłu Wiecha na „zieloną prawicę”.

Jaka ma być Zielona Prawica?

Zaznaczmy, że jesteśmy już w drugiej połowie książki, esej zmienił się w pamflet, ale wciąż nie wiemy, czym właściwie ten Zielony Konserwatyzm miałby być. Niestety, tego nie dowiemy się już do końca książki. Czekałem z niecierpliwością przez cały rozdział trzeci, rzekomo poświęcony „zielonemu konserwatyzmowi”. Rozdział czwarty, „Klimatyczna panorama polityczna Polski”, to osiem stron… autor raczy wiedzieć o czym. Do końca książki pozostało dziewięć stron, a wywód dotyczył siedemnastowiecznej sytuacji szlachty i handlu zbożem przez Gdańsk. W ośmiostronowym rozdziale piątym (konkluzji), na trzy strony przed końcem książki, autor rozwodzi się nad zametanowaniem złóż węgla na Śląsku. Czytelnik, dochodząc do końca wywodu, czuje się po prostu zrobiony w balona.

Dużo więcej pozytywnych elementów programowych i konkretniejsze wizje „zielonego konserwatyzmu” można znaleźć w krótkich felietonach Piotra Musiałka („Nie zostawiajmy ekologii lewicy!”, Klub Jagielloński, 2015) czy Wojciecha Płachetki („Czas na zielony konserwatyzm”, „Spięcie”, 2019) niż na stu pięćdziesięciu stronach książki Wiecha.

Skoro jednak autor nie raczył jasno wyłożyć swojej wizji, trzeba ją wyłuskać z fragmentów i spomiędzy wierszy.

Skoro negacjoniści stopniowo wymrą, świadomość społeczna rośnie, a rząd robi dobrą robotę – co właściwie postuluje Wiech? Zmianę tożsamościową, oczyszczenie, ale raczej wewnątrz hermetycznej elity opiniotwórczej. | Kacper Szulecki

Wiech, w argumentacji wymierzonej w swoich przeciwników („foliarską” prawicę i „populistyczną” lewicę), powołuje się na szereg autorytetów. Po pierwsze, „nauka”, którą rozumie jako wyrocznię, a nie jako sceptyczne dążenie do prawdy. Po drugie, katolicyzm, którego myśl ekologiczną Wiech szkicuje bardzo pobieżnie, dochodząc aż do encykliki Franciszka „Laudato Si’”, w której upatruje powiązań z pomysłem klastrów energetycznych Ministerstwa Energii [s. 99]. Po trzecie, „ekomoderniści” jako obrońcy wolnorynkowego kapitalizmu w obliczu katastrofy klimatycznej. Po czwarte, Roger Scruton, filozof modny wśród szukającej ekologicznej drogi młodej prawicy, ale u Wiecha pojawiający się dość epizodycznie.

Po piąte, chyba najbardziej zaskakujące – rząd Zjednoczonej Prawicy, który Wiech w kilku miejscach docenia za rozsądną i mądrą politykę klimatyczną. To nie żart. Wiech chwali polskie władze za to, że „wielokrotnie opowiadały się (na różnych forach) przeciwko zbyt radykalnym krokom podejmowanym w ramach walki ze zmianami klimatycznymi” [s. 99], przypisuje też rządowi Zjednoczonej Prawicy „boom” na energetykę odnawialną, zapoczątkowany – w jego ocenie – programem „Mój Prąd” [s. 106].

Widać tu więc dwie rzeczy. Po pierwsze, w wizji prawicy według Wiecha bardzo ważne jest posłuszeństwo wobec autorytetów – nauki, rządu, papieża. Nowa prawica potrzebuje przede wszystkim nowych autorytetów, a nie abstrakcyjnych idei. Po drugie, jeśli tylko pasuje to do jego dychotomicznego obrazu świata (my i „lewica”), Wiech bez oporów zamienia otwarty negacjonizm klimatyczny polskich prawicowych dziadersów na nieco bardziej zniuansowany sceptycyzm klimatyczny rządu Zjednoczonej Prawicy albo ekomodernistów takich jak Michael Shellenberger.

Prawica maźnięta zieloną farbą?

To, co najbardziej rzuca się w oczy podczas lektury „Globalnego ocieplenia…”, to brak redakcji i krytycznej dyskusji nad maszynopisem (choć stopka wymienia trzech recenzentów). Książka jest wydana nakładem własnym autora, cierpi więc na typowe bolączki self-publishingu – chaotyczną strukturę, przypisy w formie linków, nie do końca dopieczoną argumentację. Ponadto w wywodzie Wiecha aż roi się od zaskakujących dygresji. W pewnym momencie, przywołując badania Marcina Napiórkowskiego nad mitami, sugeruje, że prawica powinna postarać się o nowe, ekologiczne mity i podsuwa jako źródło J.R.R. Tolkiena, bo „uniwersum tolkienowskie może przydać się prawicy m.in. w kwestii transformowania gospodarki kapitalistycznej w kierunku dostosowania jej do wyzwań stawianych przez ochronę klimatu” [s. 131]. To zdanie naprawdę dobrze podsumowuje trzy „ideowe” rozdziały książki. Dwa pierwsze to twitterowy beef podniesiony do rangi eseju.

Skoro, jak sam pisze w konkluzji, negacjoniści stopniowo wymrą, świadomość społeczna rośnie [s. 153], a rząd robi dobrą robotę – co właściwie postuluje Wiech? Zmianę tożsamościową, oczyszczenie, ale raczej wewnątrz hermetycznej elity opiniotwórczej. Nie neguję, że szczerze zależy mu na ochronie klimatu, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w równym stopniu usiłuje budować po prostu swoją reputację pogromcy „foliarzy”. To dobra etykietka w polskiej, plemiennej debacie internetowej. Proponowany przez niego program polityczny jest za to bardzo prosty i wręcz cyniczny – wziąć klimat na sztandary, mówić językiem nowego pokolenia, odebrać lewicy przewagę konkurencyjną. Bez filozofowania. Wystarczy to, że konserwatyzm i konserwacjonizm mają wspólny źródłosłów i że ekologia to coraz ważniejszy temat polityczny, a kryzys klimatyczny stał się namacalny. Cała reszta zielonej myśli politycznej: prawa człowieka, krytyka społeczeństwa (post)industrialnego i konsumeryzmu, emancypacja, stawanie w obronie mniejszości, polityka międzynarodowa oparta na wartościach, a nie interesach – wszystko to można pominąć. Nie ma tu miejsca na głębsze uzasadnienia.

Ta minimalna wersja eko-prawicy byłaby oczywiście i tak mile widzianym postępem. Polska bardzo jej potrzebuje. Problem w tym, że prawdopodobnie nigdy się jej nie doczekamy. Gdyby bowiem polska prawica stała się nagle rozsądna – to znaczy zaczęła szanować instytucje, autorytet nauki i bezstronnych ekspertów i przestała uznawać ekologię za element „spisku kulturowej lewicy” – to przestałaby być sobą. A na to nie może sobie pozwolić. Nie da się przyjąć autorytetu elit naukowych w jednym obszarze i aktywnie te elity niszczyć we wszystkich pozostałych. Zresztą, Wiech nie pragnie wcale rozsądnego, opartego na umiarkowaniu czy nauce Kościoła konserwatyzmu. Temu jasno daje wyraz choćby w swojej krytyce zachodniej chadecji. Chciałby po prostu prawicowej partii władzy, której nie musi się wstydzić przed rówieśnikami.

Mam złą wiadomość. Prawica, którą Wiech chciałby reformować, albo zapadnie się i rzeczywiście skończy w skansenie, albo pozostanie domeną „foliarzy”.