Wojskowi reagują na sprzeciw społeczeństwa aresztowaniami, represjami, próbami pacyfikacji ulicznych wystąpień oraz likwidacji wszelkich przejawów samoorganizacji społeczeństwa obywatelskiego. Efektem starcia zwolenników dyktatury w mundurach z tą częścią społeczeństwa, która pragnie kontynuacji prodemokratycznych, przemian są zabici i ranni.

Wydarzenia ostatnich tygodni wyraźnie pokazują, iż trwający od roku 2015 proces tranformacji ustrojowej kraju zakorzenił się już mocno w świadomości znacznej części birmańskiego społeczeństwa. Wojskowych dyktatorów zaskoczyła skala protestów, a ich reakcja świadczy o decyzyjnym chaosie wśród generałów. Bezpośrednio po zamachu, który miał miejsce 1 lutego, wojskowm puczystom wydawało się bowiem, że wystarczy zatrzymanie czołowych postaci rządzącej Birmą/Mjanmą Ligi na Rzecz Demokracji z jej przywódczynią Aung San Suu Kyi i prezydentem U Win Myintem na czele. Na ulice wyprowadzono również oddziały żołnierzy oraz policji, by nie dopuścić do jakichkolwiek masowych przejawów społecznego niezadowolenia.

Jednak społeczeństwo birmańskie nie zaakceptowało przewrotu i żąda uwolnienia demokratycznie wybranych przywódców oraz powrotu na ścieżkę prodemkratycznych przemian. W tej sytuacji część komentatorów sądziła, iż generałowie-puczyści, sięgną – w razie prób kontestowania władzy armii – po najbardziej brutalne metody pacyfikacji protestów. W chwili, gdy piszę te słowa – w ostatnich dniach lutego – nic takiego jeszcze nie nastąpiło, choć widać już tendencję do stosowania przez wojsko i policję coraz brutalniejszych metod pacyfikacji protestów. Kilkaset osób zostało rannych, a tylko w ostatnią niedzielę lutego zginęło kilkanascie osób, siły bezpieczeństwa rozganiają demonstrantów.

Mimo to liczba ofiar, osób poszkodowanych oraz zatrzymanych jest ciągle daleka od liczb, z którymi społeczeństwo Birmy miało do czynienia w latach wcześniejszych. Wówczas liczba ofiar śmiertelnych była znacznie większa – liczba rannych sięgała tysięcy, podobnie jak i ludzi aresztowanych. Tak było w roku 1988 podczas rewolty studenckiej, która rozpoczęła się 8 sierpnia tegoż roku i znana jest jako ruch 8888, podobnie stało się w okresie „szafranowej rewolucji” w roku 2007, gdy na ulice początkowo wyszli buddyjscy mnisi, do których dopiero później dołączyły się także tysiące zwykłych obywateli.

Czy to oznacza, że generałowie-puczyści stali się bardziej cywilizowani? To bardziej niż wątpliwe. Skłonny byłbym raczej sądzić, iż zostali zaskoczeni skalą protestów oraz zasięgiem obywatelskiego nieposłuszeństwa. Stąd początkowo niepewna reakcja wojskowych. To oczywiście spekulacje, ale skłaniałbym się do poglądu, iż przewidywny przez nich scenariusz zakładał, że społeczeństwo zmęczone trudami codziennego życia w kraju przechodzącym ustrojową, polityczną i gospodarczą tranformację – a takich trudów jest w Birmie niemało – nie wyjdzie na ulice w obronie ciągle jeszcze raczkującej nad Irrawaddy demokracji.

Istotny jest również międzynarodowy kontekst tych wydarzeń. Kilka lat prodemokratycznych przemian otworzyło ten kraj na świat. Pojawiły się inwestycje i fundusze pochodzące z Europy i USA, nie mówiąc już o funduszach z krajów ASEAN-u i Japonii. Wieloletnia zależność Birmy od jedynego w gruncie rzeczy mecenasa dawnej dyktatury wojskowej, czyli od Chin zaczęła się zmniejszać. Do gry włączyły się także Indie, dla których Birma jest naturalną bramą do Azji Południowo-Wschodniej, a ekspansja gospodarcza w tym kierunku jest jednym z kluczowych elementów polityki New Delhi w Azji. To tak zwane otwarcie Indii na wschód. Z kolei dla Pekinu Birma od dziesięcioleci jawiła się jako droga ku wodom Oceanu Indyjskiego, co w kontekście chińskiego dążenia do budowy jednej z odnóg nowego Jedwabnego Szlaku jest szalenie istotne. Umowy o tworzeniu indyjsko-birmańskich korytarzy transportowo-handlowych z pewnością nie były tym, o czym marzyli chińscy stratedzy geopolityczni.

Niebagatelną rolę w owym otwieraniu Birmy na świat, w realizowaniu polityki o charakterze wielowektorowym odegrała transformacja ustrojowa kraju. Polityka ta była zasługą Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji oraz jej przywódczyni Aung San Suu Kyi. Uprawiała ona politykę balansowania pomiędzy różnymi partnerami politycznymi i gospodarczymi Mjanmy, z których najważniejszymi byli potężni sąsiedzi – Chiny i Indie.

To polityka NLD doprowadziła do zmniejszenia zależności gospodarczej kraju od Chin na rzecz silniejszych relacji z krajami ASEAN-u, z Indiami oraz światem demokracji zachodnich. Chociaż w tym ostatnim wypadku cień na relacje rzucały wydarzenia w stanie Rakhine, czyli prześladowania ludności Rohindża. Birmańska armia dopuszczała się tam działań o charakterze ludobójczym, a kierowane przez Aung San Suu Kyi władze cywilne nigdy nie potępiły tych działań. To był z kolei krajowy element owej polityki balansowania pomiędzy prodemokratyczną transformacją, a niedrażnieniem armii.

Znamienne jest to, że jedynie kraje europejskie oraz Stany Zjednoczone jednoznacznie potępiły birmański pucz i uwięzienie demokratycznie wybranych władz. Natomiast azjatyccy partnerzy Birmy/Mjanmy zajęli stanowisko co najmniej wyczekujące. Indie wezwały do kontynuowania ścieżki prodemokratycznej transformacji, ale New Delhi nie zdobyło się na potępienie puczystów, choć też nie uznało ich za legalne władze. Podobne stanowisko zajęły państwa ASEAN-u. Spośród krajów sąsiedzkich Birmy nieco inną reakcję zaprezentowały Chiny. Pekin jednoznacznie oznajmił już, że pucz jest wewnętrzną sprawą Birmy i to społeczeństwo oraz władze tego kraju muszą rozwiązać obecną sytuację. Z tego też względu nie potępił wojskowych, którzy przejęli w wyniku zamachu władzę.

Jest to efekt geopolitycznych kalkulacji. Wokół Birmy toczy się bowiem gra o wpływy. Jednoznaczne potępienie puczystów może zablokować dalsze kontakty, a wcale nie jest jasne, czy w bliskiej przyszłości do Mjanmy powrócą rządy demokratyczne. W najmroczniejszych latach wojskwych dyktatur birmańscy wojskowi mogli zawsze liczyć na wsparcie Pekinu. I tylko Pekinu.

Współcześnie sąsiedzi Mjanmy nie chcą jednak zamykać przed sobą możliwości relacji, nawet jeżeli krajem będą rządzili dyktatorzy w mundurach. Ze względu jednak na własną opinię publiczną rządy tych krajów zdają sobie sprawę, że są granice dla utrzymywania takich relacji. Tymi granicami jest skala represji, na które zdecydują się wojskowi w Birmie. Być może właśnie to sprawia, że generałowie – przynajmniej na razie – nie sięgają po najbardziej brutalne rozwiązania sprzed lat. Zdają sobie bowiem sprawę, że izolacja polityczna i gospodarcza kraju doprowadzi do pełnego uzależnienia Mjanmy od Pekinu. Stworzy z Birmy chiński protektorat. A tego przecież zaczęli się obawiać już kilkanaście lat temu, gdy zgodzili się na rozpoczęcie demokratyzacji kraju.

Kilkanaście lat temu Aung San Suu Kyi powiedziała mi w wywiadzie, który z nią przeprowadzałem, że jeżeli naród będzie chciał prodemokratycznych przemian, to doprowadzi do nich bez względu na przeciwności. Dziś aktualne pozostaje jednak pytanie: czy chęć kontynuowania transformacji ustrojowej – tak widoczna obecnie na ulicach i placach birmańskich miast i miasteczek – rzeczywiście będzie w stanie zwyciężyć w konfrontacji z przemocą? Czy wyczekujące postawy sąsiadów nie osłabią ducha protestujących i nie wzmocnią dyktatorów? Odpowiedź jest przynajmniej po części jasna – milczenie sąsiadów lub ich wyczekiwanie na rozwój sytuacji w Birmie jedynie ośmieli wojskowych dyktatorów.