Jak bardzo nie zdajemy sobie czasem sprawy, ile dla kogoś może znaczyć krótka rozmowa z nami, trwające przez chwilę spotkanie, nasze drobny gest, który często wykonujemy siłą przyzwyczajenia.

Kiedy w drugiej połowie lat 90. przyjechałem na warsztaty teatralne do Teatru Węgajty, z Wackiem i Mutką Sobaszkami, założycielami tego trudnego do zdefiniowana miejsca zlokalizowanego w jednej z warmińskich wsi, rozmawiałem może parę razy. Kończyłem wtedy liceum. Takich jak ja i nieco starszych ode mnie było wówczas dookoła Wacka i Mutki wielu. Jedni przybywali, by poznawać inspirowane praktykami Jerzego Grotowskiego techniki parateatralne i wziąć udział w plenerowych spektaklach. Innych przyciągały próby ożywienia i twórczego przetworzenia kultury ludowej.

Nie wiem, czy miałem szansę jakoś szczególnie zwrócić uwagę Sobaszków swoją osobą. Mnie w każdym razie ich sylwetki zapadły głęboko w pamięci. Oboje wydawali mi się uosobieniem uważności i spokoju. Widać było, że wrośli w to miejsce, czują się tu u siebie, a przede wszystkim – że dokładnie wiedzą, czego chcą. Chociaż własne poszukiwania teatralne prowadzili od blisko dwudziestu lat, nadal emanowała z nich pewność, że tylko cierpliwa praca nad ciałem i uparty namysł nad zakorzenionymi głęboko w lokalnych społecznościach tradycjami i rytuałami może przynieść owoce.

Warsztaty, w których brałem udział, trwały bodaj dwa dni. Nie pamiętam nawet dokładnie, jaki spektakl był pretekstem do ich przeprowadzenia. Wiem za to, że to krótkie spotkanie z Wackiem i Mutką pozwoliło mi doświadczyć wyjątkowo głęboko dwóch rzeczy. Po pierwsze, teatru rozumianego jako przestrzeń twórczego wysiłku, który umożliwia przekroczenie własnych ograniczeń i wejście choć na chwilę w skórę innego. Po drugie, tej twarzy wsi, która znika najszybciej, o ile już nie zniknęła – rozśpiewanej, rozmuzykowanej, zanurzonej w tradycyjnych, utrwalonych od wieków formach świętowania. (Nie zapomnę nigdy gestu Mutki, podającej z ufnością klarnet mnie, amuzykalnemu osobnikowi, któremu nikt nigdy nie odważył się włożyć do rąk jakiegokolwiek instrumentu).

Grotowski – my z niego wszyscy

Teatr nigdy nie był moją największą pasją. Po warsztatach nie zaangażowałem się w żadne związane ze sceną działania. Wkrótce nadszedł czas studiów. Wyjechałem z rodzinnego domu do Warszawy i coraz rzadziej pojawiałem się na Warmii. Powidok tego, czego doświadczyłem w Węgajtach, jednak pozostał. Czy tylko powidok?

Wydany niedawno dziennik węgajcki Wacława Sobaszka „Spiski życiowe”, obejmujący lata 1982–2020, pozwolił mi to osobiste doświadczenie zamienić w coś bardziej zobiektywizowanego. Te notatki to przecież na pierwszym, najbardziej podstawowym poziomie swego rodzaju kalendarium najważniejszych wydarzeń w historii tej wielopostaciowej instytucji, jaką są Węgajty.

Jak powstała? Z jakich inspiracji? W jakim celu? Kiedy w sierpniu 1982 roku Wacław Sobaszek robi pierwszy wpis, teatru jako takiego jeszcze nie ma, co nie oznacza, że sam autor zapisków działa w próżni. Po pierwsze jest idea, do której po latach, w notatce z początku 1999 roku się przyznaje: „Zmarł Grotowski. […] «My z niego wszyscy». W moim przypadku to się potwierdza. Teatr to spotkanie” [s. 69]. Teatralny rodowód jest więc jasny. Iskrą, zapalnikiem jest mistrz z Wrocławia. To od niego bierze się przekonanie, że należy teatr ogołocić z niepotrzebnych przedmiotów i że trzeba znieść barierę, która dzieli aktora i widza, wyjść poza tradycyjny sceniczny schemat. Ale poszukiwania Sobaszków idą potem własnym torem. Liczy się w nich lokalność, wieś rozumiana jako samowystarczalny kulturowy mikrokosmos, wsłuchiwanie się w doświadczaną bezpośrednio naturę, bycie z teatrem w drodze (idea teatru wędrownego), wreszcie – odkrywana samodzielnie i osobiście wykonywana tradycyjna lokalna muzyka, bez której trudno sobie wyobrazić węgajckie spektakle.

Co zrobić, by tak rozumiany teatr urzeczywistnić? Pierwsze strony zapisków Wacława Sobaszka to jeden z ciekawszych dokumentów ilustrujących narodziny parateatralnych instytucji w peerelowskiej Polsce. Węgajty mają swoją instytucjonalną poprzedniczkę. W 1977 roku powstaje w Olsztynie przy Stowarzyszeniu Społeczno-Kulturalnym „Pojezierze” Placówka Twórczo-Badawcza „Pracownia”. Wśród jej założycieli, oprócz Sobaszka, jest całkiem pokaźna grupa artystów. Działają w terenie. Odkrywają kulturowe dziedzictwo Warmiaków, którzy na przełomie lat 70. i 80. masowo wyjeżdżają do Niemiec.

Kiedy w 1981 roku po wprowadzeniu stanu  wojennego „Pracownia” zostaje zamknięta, Sobaszek z częścią zespołu adaptuje na scenę teatralną niszczejące warmińskie zabudowania gospodarcze na obrzeżu Węgajt. Wprowadza się tam w 1982 roku. Po pół roku dołącza do niego Mutka z synami. W ciemnych latach stanu wojennego na marginesie oficjalnego życia kulturalnego kiełkuje idea, która w 1986 roku zamieni się już oficjalnie w Teatr Wiejski Węgajty (później od 1997 roku Teatr Węgajty), który swój pierwszy spektakl opiera na huculskich opowieściach Stanisława Vincenza. To, co jeszcze kilka lat temu wydaje się utopią, przybiera realny kształt.

Oblicze polskiej wsi

Tyle, jeśli chodzi o konkretne daty – przynajmniej te z pierwszego okresu istnienia teatru. Trudno jednak „Spiski życiowe” sprowadzić tylko do czegoś na kształt dziennika okrętowego czy reporterskiego notesu. To prawda, jest w nich sporo anegdotycznych opisów otaczającej Sobaszka rzeczywistości. Choćby przypominający miniopowiadanie genialny opis podróży w przepełnionym pociągu relacji Zakopane – Olsztyn z 1984 roku (kto nie miał okazji jeździć pociągiem w PRL-u, niech koniecznie przeczyta). Albo opis przedziwnego spotkania na nowiutkiej szosie z Dobrego Miasta do Olsztyna miejscowej pijanej kobiety i jej konkubenta, ilustrujący zderzenie z lokalnym kolorytem w modernizującym się kraju, będącym już częścią Unii Europejskiej. Ale „Spiski…” to jednak w przeważającej mierze dziennik intymny, medytacja, zapis nie tylko kolejnych artystycznych inicjatyw, ale także przygotowywania duchowego podglebia dla przedsięwzięcia, jakim jest teatr.

Co to oznacza? W przypadku Sobaszka przypominające formą haiku, minimalistyczne wiersze, opisy snów, filozoficzne refleksje czy proste maksymy („Pozwolić innemu być innym”, „Nie nosić w sobie urazy”) lub szukające nieoczywistych odpowiedzi pytania („Co to znaczy być outsiderem?”, „Kiedy kończy się w nas dzieciństwo?”, „Jaka jest rola śmiechu, radości?”). „Spiski…” to także dziennik lektur, z których Sobaszkowi zdarza się robić wypisy. Lista nazwisk najlepiej wskazuje rejony, w których krąży myśl współzałożyciela Węgajt: Rudolf Steiner, Novalis, Gurdżijew, Konfucjusz, C.G. Jung, Mircea Eliade, Lew Szestow, Andrij Tarkowski, Simone Weil, Allan Ginsberg, Jonathan Foer, wreszcie z Polaków – Vincenz, Gombrowicz, Edelman, Schulz i Wojaczek.

Gdy zbierzemy to wszystko w całość i uświadomimy sobie, że Teatr Węgajty to wyspa otwartości na innego, tolerancji wobec artystycznego eksperymentu i wielokulturowości, pojawi się zapewne pytanie, czy to aby nie paradoks, że taka instytucja czerpie swoje najbardziej żywotne soki z czegoś, co wydaje się być najbardziej konserwatywną i zamkniętą społecznością w naszym  kraju – z polskiej wsi?

Sobaszek nie pozostawia złudzeń. Wśród mieszkańców polskiej prowincji znajdziemy sporo takich postaw. Wieś to nie idylla. Antysemityzm, ksenofobia i głupota są tu obecne, o czym świadczą niektóre z wpisów. Nie bardziej jednak niż wśród tzw. miastowych. W drugiej i trzeciej części dziennika, a więc zapisków tworzonych od końca lat 90., Sobaszek zamieszcza więcej wpisów o sytuacji społeczno-politycznej w Polsce i na świecie. Grzech zachowawczości i ciasnotę umysłową, a przede wszystkim  widzi raczej wśród elit politycznych niż u sąsiadów zza miedzy.

Ci ostatni częściej wykazują się bezinteresowną ciekawością niż wrogim nastawieniem. Przychodzą, jako widownia biorą udział w spektaklach, alilujach i kolędowaniu. Tańczą wspólnie, gdy jest czas na zabawę przy skrzypcach i harmonii. Te dwie rzeczywistości – teatru i wsi – nie nakładają się idealnie na siebie, raczej koegzystują przyjaźnie, ale na tym polega sukces tej relacji. Sobaszek, wie, że Teatr Węgajty to w istocie teatr wędrujący, który tylko „przykucnął tu”, jak pisze w 2006 roku, choć aż „na dwadzieścia pięć lat”. Jest u siebie i jest w gościach. I rozumie, że trzeba nie tylko brać, ale również i dawać, angażować ludzi w miarę możliwości, jak w przypadku ostatnich lat, gdy Węgajty zaczęły przygotowywać spektakle z udziałem pensjonariuszy Domu Pomocy Społecznej w pobliskim Jonkowie.

Teatr solidarny

Czy to wzajemne zbliżenie dwóch światów w bezpośrednim spotkaniu – artystycznego, intelektualnego, eksperymentującego i tradycyjnego, lokalnego – nie jest przypadkiem największym sukcesem Teatru Węgajty? Przecież na pierwszy rzut oka każdy teatr powinien przede wszystkim chwalić się legendarnymi spektaklami, które formlanie rewolucjonizują sztukę dramatyczną – niczym „Apocalypsis cum figuris” Grotowskiego.

Nie jestem jednak pewny, czy Wacław Sobaszek zgodziłby się z tym ostatnim stwierdzeniem. Jeśli miałbym z jego zapisków wybrać wyrażenie definiujące jego pojmowanie teatru, wybrałbym wytarte dziś przez polityków do granic możliwości słowo… „solidarność”. Wraca ono uparcie w dzienniku węgajckim wraz ze wspomnieniem tej Solidarności, którą zapisujemy z wielkiej litery, i w której Sobaszek uczestniczył. To jej w przedziwny sposób udało się połączyć robotnika i inteligenta, artystę i rolnika.

Osiągnąć coś takiego w teatrze, ustanowić wspólną przestrzeń pomiędzy prowincją a światem, choć przez chwilę zamienić otaczających nas ludzi w twórców i artystów, otworzyć ich na innego – to nie tak znów skromy cel. Wackowi i Mutce Sobaszkom się to udało.

 

Książka:

Wacław Sobaszek, „Spiski życiowe. Dziennik węgajcki 1982 –2020”, wyd. Stowarzyszenie Teatr Węgajty, Węgajty 2020.