Jakub Bodziony: Przez 15 lat pracował pan jako lekarz. Nie kusiło pana w tym czasie, żeby wyjechać z Polski?
Bartosz Arłukowicz: Szkoliłem się za granicą, ale nigdy nie myślałem o tym, żeby opuścić Polskę, niezależnie od warunków.
Wielu innych medyków takie pomysły wcieliło w życie, w efekcie czego brakuje nam prawie 70 tysięcy personelu w opiece zdrowotnej. Sytuacja od dawna jest kryzysowa, a pandemia tylko to uwydatniła.
Problem braku kadr medycznych jest złożony. Dlatego stale trzeba zwiększać liczbę miejsc na uczelniach medycznych i tworzyć nowe uczelnie. Bardzo ważna jest też liczba miejsc rezydenckich.
To jest długofalowe rozwiązanie, jego efekty możemy zaobserwować w najlepszym razie za około dekadę.
Ale już teraz możemy wdrożyć system zachęt finansowych, szczególnie w celu wzmocnienia kadr pielęgniarskich. Obecnie skala wyjazdów za granicę się zmniejsza, bo warunki w Polsce zaczynają być coraz bliższe europejskiej średniej, choć wiadomo, że idealnie nie jest.
Pod jakim względem? Według badań dr Alicji Domagały i dr Katarzyny Dubas-Jakubczyk, które zostały przeprowadzone wśród lekarzy z piętnastu szpitali w siedmiu miastach Polski. 27,2 procent respondentów stwierdziło, że rozważa emigrację. Kluczowe czynniki to wynagrodzenie (80,6 procent), warunki pracy (72,9 procent) i obciążenie obowiązkami administracyjnymi (53,5 procent).
Nie mam obecnie dostępu do danych ministerialnych, ale według mnie ten problem jest dzisiaj mniejszy niż 10 czy 20 lat temu.
Czy rozwiązaniem dla polskiej opieki zdrowotnej, szczególnie biorąc pod uwagę tendencje demograficzne, jest masowe otwarcie rynku na specjalistów ze wschodu?
Władza twierdzi, że zaprasza medyków zza granicy, ale statystki nostryfikacji dyplomów są bardzo słabe. To wszystko jest polityka slajdów w PowerPoincie i konferencji prasowych.
To co należałoby zrobić, aby nasz rynek był bardziej otwarty dla specjalistów z Ukrainy czy Białorusi? I jak możemy ich przekonać, skoro w Niemczech zarobią znacznie więcej?
Moim zdaniem powinniśmy, jako Polska, w dużym stopniu zainwestować w studentów medycyny i pielęgniarstwa na przykład z Ukrainy czy Białorusi. Wiem, że uwagi co do trybu kształcenia lekarzy zza granicy zgłasza Naczelna Izba Lekarska. Jeśli jednak studenci ostatnich lat medycyny ze wschodu mieliby szanse na specjalizowanie się w Polsce, ten problem zostałby rozwiązany, bo uczyliby się od najlepszych polskich lekarzy.
Rząd od lipca oferuje lekarzom podwyżkę w wysokości 19 złotych brutto za godzinę, to dwa razy mniej, niż domaga się Porozumienie Zawodów Medycznych.
Zapowiedzi były oczywiście inne, ale PiS jest znane z tego, że dużo mówi, a mało robi. Hasłem, które dobrze oddaje stosunek tej władzy do służby zdrowia, jest słynne „niech jadą”, wypowiedziane w Sejmie przez posłankę Józefę Hrynkiewicz. Podobnie było podczas protestu lekarzy rezydentów, który rząd chciał zdusić za wszelką cenę.
W kwestiach związanych ze zdrowiem kończy się na chęciach, podobnie jak w przypadku pandemii, z którą rząd z pewnością chciałby skutecznie walczyć. A przecież rozmawiamy w dniu, w którym liczba dobowych zgonów z powodu koronawirusa osiągnęła niechlubny rekord niemal 1000 osób.
Jakie są trzy główne grzechy PiS-u w walce z pandemią?
Pierwszy to brak decyzji o stworzeniu sieci białych szpitali, maksymalnie chronionych przed wirusem. Wtedy osoby chorujące na raka, udary czy cukrzycę mogłyby bez przeszkód kontynuować leczenie. Ofiary koronawirusa tak naprawdę nie oddają skali tragedii, którą widać po ogólnej liczbie nadmiarowych zgonów.
Druga kwestia to lekceważące, ocierające się o arogancję, podejście do testowania. Teraz widzimy, że jeśli przekraczamy 100 tysięcy testów, to liczba chorych od razu jest wyższa. Rząd zrezygnował zupełnie ze śledztw epidemiologicznych, czyli szukania bezobjawowych zakażonych, którzy nieświadomie przenoszą wirusa dalej. Do tego powinien służyć sanepid, ale obecnie na jego czele stoi człowiek kompletnie niezwiązany z branżą medyczną.
Trzeci błąd popełniono 21 grudnia, kiedy zdecydowano się wysłać samoloty po rodaków z Wielkiej Brytanii, którzy przylecieli do Polski i nikt ich nie przetestował na lotnisku.
Stanisław Karczewski, były marszałek Senatu, twierdzi, że rząd obawiał się hejtu, dlatego nie zdecydował się na działania.
Zamiast fali hejtu wybrano falę pandemii. Efekty widzimy codziennie w szpitalach.
Proponuję uruchomić swoją wyobraźnię i spróbować sobie wyobrazić, że o szczepionki dla Polek i Polaków walczy Jacek Sasin do spółki z Markiem Suskim. | Bartosz Arłukowicz
Są jakieś pola, na którym opozycja mogłaby współpracować z rządem w celu przeciwdziałania pandemii?
Premier spotkał się z nami raz. Mówiliśmy o tym, że konieczna jest szybka ścieżka szczepień dla osób walczących z rakiem, ale to stało się dopiero po dwóch miesiącach od spotkania.
W efekcie wszystkich zaniechań rządu jesteśmy na szarym końcu w liczbie wykonywanych testów, a jednocześnie jesteśmy w gronie liderów w liczbie zgonów i zakażeń. To jest absolutna porażka.
Wielokrotnie zwracaliśmy uwagę na to, że należy upowszechnić testowanie, a program szczepień zdecentralizować, tak żeby większą rolę odgrywały w nim samorządy, które najlepiej znają lokalną specyfikę. Celem powinno być zaszczepienie, a nie budowanie narodowych rejestrów.
Rzeczywiście, nasiliły się tradycyjne napięcia pomiędzy władzą centralną a samorządami, ale w kwestii szczepień jesteśmy na poziomie średniej unijnej i przed Niemcami.
Im więcej szczepionek będzie dostępnych, tym Polska będzie bardziej w tyle ze względu na krajowy chaos. To widać już teraz.
Polsce potrzebne jest natychmiastowe otwarcie programu szczepień. Szybka ścieżka powinna istnieć dla seniorów czy osób z przewlekłymi chorobami, ale cała reszta chętnych też powinna mieć możliwość zaszczepienia. Centralizacja tego procesu to błąd.
Rząd twierdzi, że przestoje w akcji są związane jedynie z brakiem dostępu do szczepionek. PiS winą za ten stan rzeczy obarcza Komisję Europejską, która była odpowiedzialna za wspólne zakupy preparatów.
Proponuję uruchomić swoją wyobraźnię i spróbować sobie wyobrazić, że o szczepionki dla Polek i Polaków walczy Jacek Sasin do spółki z Markiem Suskim. Po takim eksperymencie myślowym stawiam jednak na Ursulę von der Leyen, przewodniczącą Komisji Europejskiej.
Tu pojawia się pytanie o to, czy Unia Europejska nie jest szczepionkowym frajerem? Najpierw był wielki sukces w negocjacjach z koncernami farmaceutycznymi, ale szybko okazało się, że firmy nie zamierzają się wywiązać ze swoich zobowiązań względem UE.
Nie zgodzę się z tezą, że Unia Europejska przegrała starcie z koncernami farmaceutycznymi. Szczepionki są, będzie ich coraz więcej, a procent zaszczepionych obywateli rośnie systematycznie.
Systematycznie, ale powoli, szczególnie na tle takich krajów jak Izrael, Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania. Ponadto, sukces Londynu stał się argumentem dla eurosceptyków, który miałby potwierdzać nieudolność Wspólnoty wobec kryzysowych wyzwań. Zwłaszcza że Anglicy w dużej mierze zaszczepili się kosztem Unii Europejskiej.
To prawda, że tam akcja szczepień idzie szybciej, bo te państwa zdecydowały się na zaoferowanie znacznie wyższej ceny za dostęp do preparatów. Ale to są pojedyncze przykłady. Gdyby państwa europejskie dopuściły do konkurencji między sobą w tej kwestii, skończyłoby się to klęską i odrodzeniem narodowych konfliktów, a Polska nie miałaby żadnych szans na zaszczepienie swoich obywateli.
Z całą pewnością pandemia nie skończy się w przeciągu kilku miesięcy. Proces szczepień stanowi ogromne wyzwanie, a możliwe są kolejne mutacje wirusa, w tym odporne na opracowane szczepionki.
Jakie wnioski z tej sytuacji powinna wyciągnąć Unia Europejska?
Powinny one dotyczyć precyzyjnego konstruowania zapisów umów. Jeśli współfinansujemy proces badań i produkcji tych preparatów, to musimy mieć do nich priorytetowy dostęp.
Jestem też wielkim zwolennikiem zwiększania kompetencji Unii Europejskiej w zakresie zdrowia. To pozwoli nam lepiej walczyć z tym wirusem, a także z następnymi, które mogą nadejść w przyszłości.
Na ten cel zostaną przeznaczone znaczące środki finansowe, a w Parlamencie Europejskim powstała komisja do spraw walki z rakiem, który jest naszym cywilizacyjnym wyzwaniem. Pandemia przyspieszy proces integracji w tym zakresie.
Jak to miałoby wyglądać w praktyce?
Mamy w Europie drastyczne różnice w dostępie do nowoczesnych technologii medycznych i szybkiej diagnostyki. Muszą powstać ośrodki referencyjne, które będą dzielić się informacjami. Do tego niezbędna jest diagnoza poszczególnych dziedzin medycyny w krajach członkowskich, na podstawie której byłoby możliwe zniesienie nierówności pomiędzy krajami.
Unia Europejska, ale też każde z państw członkowskich musi przestawić stery państw na ochronę obywateli. W Polsce trzeba znieść limity świadczeń NFZ dla 100 najlepszych szpitali. To są ośrodki, które będą odpowiedzialne za odbudowę naszego zdrowia po pandemii. Nie ma tu miejsca na oszczędności.