Niezmiernie mi miło, że Stanisław Krawczyk postanowił napisać polemikę z moją recenzją książki Rebeki Solnit (i moimi innymi tekstami). Chciałabym na wstępie podzielić się uwagą, że nie jest łatwo bronić swojego zdania jako kobieta. Samej i pod prąd. Zwłaszcza w debacie, gdzie racjonalnym i logicznym argumentom rzadko przeciwstawia się inne argumenty. Te ostatnie zastępuje się najczęściej urażonymi uczuciami i obelgami. Słowo kobiety od zawsze ważyło mniej, a sam fakt wypowiadania czegoś przez osobę z penisem dodawał treści tej wypowiedzi 10 kilogramów wiarygodności. Doświadczenie to doskonale opisał naukowiec Ben Barres. No więc i ja się czuję jak Ben Barres w czasach, gdy był jeszcze Barbarą, chociaż sam zobaczył, że tak to działa, dopiero gdy został Benem.

Nauka v. polityka i pieniądze

W pierwszej kolejności Autor polemiki zarzuca mi nieznajomość „nowej wiedzy naukowej” zwłaszcza z obszaru psychologii i twierdzi, że to właśnie te przestarzałe poglądy są podstawą moich błędnych ocen. Sam Autor jednak przyznaje, że psychologia to taka dziedzina, gdzie wiedza bardzo szybko się starzeje i traci na aktualności, skoro wiedza sprzed kilkunastu lat, gdy on studiował, już jest stara. Tak krótka „przydatność do spożycia” wiedzy to poważny zarzut wobec jej jakości naukowej, a może również i dowód na słabość całej dyscypliny. Czy w takiej sytuacji w ogóle warto próbować za nią nadążać? Czy nie lepiej zwrócić się ku solidniejszym dyscyplinom naukowym: naukom historycznym, prawnym, socjologii czy filozofii?

Ale nawet inne źródła naukowe podawane przez Autora na poparcie jego poglądów nie są wolne od zarzutów.

Po pierwsze, editorial w magazynie „Nature”, w którym redakcja krytycznie odniosła się do pomysłu określania płci nad podstawie genitaliów jednostki, to nie jest recenzowany artykuł naukowy, ale oświadczenie redakcji o charakterze nie tyle naukowym, ile politycznym. Opublikowany został w 2018 roku w reakcji na plany administracji Donalda Trumpa i zawiera zaledwie jeden odnośnik do badania naukowego. I to badania 14 interseksualnych, lub interpłciowych jak Autor woli, a nie transpłciowych dzieci. Czyżby magazyn „Nature”, podobnie jak Rebeka Solnit, nie znał różnicy między interpłciowością a transpłciowością, czy to celowy zabieg?

Ten editorial wywołał zresztą wyraźny sprzeciw ze strony dużego grona naukowców, którzy nie zgadzają się na podważenie materialnej realności płci biologicznej.

Po drugie, klasyfikacje chorób i zaburzeń, jak chce Autor, niekoniecznie stanowią obiektywny, potwierdzony metodami naukowymi dowód na istnienie bądź nieistnienie jakiejś choroby czy zaburzenia. Przykładowo, międzynarodowa klasyfikacja chorób i zaburzeń psychicznych DSM-5 spotkała się z tak dużą krytyką środowiska ekspertów, że nikt się na nią nie powołuje. Była mocno krytykowana przez samego Allena Francesa, współtwórcę DSM-IV, zarzucano jej medykalizację i psychiatryzację życia codziennego, mnożenie chorób (w DSM-5 jest aż cztery razy więcej jednostek diagnostycznych niż w pierwszej wersji DSM!), które trafiają do klasyfikacji metodą demokratycznego głosowania ekspertów APA.

Jednak największym problemem są sami eksperci APA. Aż 70 procent ze 141 członków ekspertów Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego miało powiązania finansowe z firmami farmaceutycznymi. I to powiązania nie polegające na korzystaniu z darmowych wakacji na Karaibach czy otrzymywaniu gadżetów do gabinetu, ale często na posiadaniu milionowych udziałów w tych firmach. Tak rażące uwikłanie w konflikt interesów było między innymi przyczyną odrzucenia DSM-5 przez Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego USA jako klasyfikacji nienaukowej.

Autor jest psychologiem i socjologiem, więc musi wiedzieć, że choroba psychiczna i zaburzenie psychiczne są, podobnie jak płeć społeczno-kulturowa, kategoriami wyłącznie społecznymi. Klasyfikacje DSM są tego najlepszą ilustracją. Płeć biologiczna taką kategorią nie jest. Autor miesza ponadto pojęcia płci biologicznej oraz kobiecości/męskości. Kobiecość, zwłaszcza ta „prawdziwa”, opiewana przez poetów, to emanacja płci społeczno-kulturowej, nasza odwieczna opresja, a nie żadne biologiczne markery.

Źródła wykluczenia

Również badania przytaczane przez Autora na potwierdzenie tezy, że osoby trans są bardziej wykluczone i dyskryminowane od innych, są bardzo dyskusyjne. Badanie amerykańskie z 2019 roku, na które się powołał, wskazuje, że 22 procent osób LGBT żyje w ubóstwie w porównaniu do 16 procent osób „cispłciowych heteroseksualnych”. Autorzy badania, jak rozumiem, zakładają, że całą populację można podzielić na osoby LGBT+ oraz „cis hetero”, jest to podział rozdzielny i wyczerpujący. Z tym że ogólny wskaźnik ubóstwa w USA dla całej populacji według oficjalnych danych wskazuje, że w 2019 roku tylko 10,5 procent całej populacji żyło poniżej progu. Co wskazuje zatem, że dobór próby był niereprezentatywny, bo nadreprezentowane były osoby ubogie zarówno „cis hetero”, jak i LGBT. Lub respondenci podawali nieprawdę. Każdy badacz wie, że metoda doboru próby może mieć kolosalny wpływ na wynik.

Z kolei w podawanym przez Autora badaniu europejskim respondenci deklarowali się, że czuli się dyskryminowani, ale w badaniu brak konkretnych przykładów tych dyskryminacyjnych sytuacji, by można było to zweryfikować. Ponad połowa próby badawczej miała wykształcenie wyższe (co plasuje ją powyżej średniej dla ogółu społeczeństwa), pracowała zarobkowo i miała dochody na poziomie średniej populacji ogólnej, co nie sugeruje, by była to grupa szczególnie wykluczona.

Wydaje się, że to właśnie przekonanie, że osoby transpłciowe są najbardziej ze wszystkich dyskryminowaną grupą w społeczeństwie i dlatego należy im się nasza solidarność, leży u podstaw popierania ich postulatów przez ogromną część wrażliwej lewicy. Jest to więc raczej zwykłe współczucie i „lewicowa” wrażliwość aniżeli świadoma ocena i akceptacja ich postulatów i światopoglądu. A co jeśli, załóżmy czysto hipotetycznie, nie są…?

Jeśli już licytować się na krzywdy i wykluczenie, na pierwszy rzut mogę wymienić kilka grup dużo bardziej wykluczonych i doświadczających nienawiści w naszym społeczeństwie: Romowie, osoby bezdomne, a czasami po prostu osoby bardzo biedne i o niskim kapitale społecznym.

Autor zresztą powołuje się na najnowsze klasyfikacje, które oddzielają transpłciowość od dysforii płciowej, czyli inaczej: utrzymują, że dysforia to zaburzenie, ale transpłciowość sama w sobie nie. To rzeczywiście różni się od dotychczasowego rozumienia transseksualności. Jeśli jednak to sama osoba transpłciowa, nie odwołując się do żadnych obiektywnych kryteriów, jakiej jest płci i tożsamości płciowej, uznaje siebie za transpłciową, to implikuje, że transpłciowość jest czysto indywidualnym odczuciem, można rzec: wolnym wyborem. To nieweryfikowalny i czysto subiektywny stan umysłu, niezwiązany z żadnymi obserwowalnymi symptomami ani dyskomfortem psychicznym, a zwłaszcza cierpieniem, na które tak bardzo lubią powoływać się aktywiści działający na rzecz osób trans, by przekonać otoczenie do akceptacji siebie. Słowem, to Michał Szutowicz, który w 2017 roku przeczytał książkę „Męska dominacja” Bourdieu, stwierdził, że mężczyźni są źli i od teraz będzie osobą niebinarną Małgorzatą (jak opowiadał w wywiadzie dla „Dużego Formatu”). Narracja o „urodzeniu się w złym ciele” też traci rację bytu, bo ona jest przecież zarezerwowana dla dysforii. Skoro jednak nie ma cierpienia i dyskomfortu, a jest czyjaś intelektualna i emocjonalna świadoma decyzja, to osłabia to całą narrację o systemowej krzywdzie, cierpieniu i dyskryminacji tej całej grupy osób (lub tylko tych, którzy nie mają dysforii).

Problemy z metodologią

Zresztą bardzo wiele badań naukowych, na które powołują się działacze na rzecz osób trans lub ich sojusznicy, jest wątpliwych pod względem metodologicznym. A to mają niewłaściwie dobraną bądź małą próbę badawczą i duży odsetek respondentów, którzy w kolejnych etapach zrezygnowali z udziału, a to nie mają grup kontrolnych, a to prowadzone są w bardzo krótkim okresie, podczas gdy badania realizowane na większych próbach lub badające długookresowe trendy dają zupełnie inne wyniki, najczęściej dużo bardziej pesymistyczne.

Dotyczy to zwłaszcza badań mających wykazać dobroczynne działania korekty płci dla dobrostanu i szczęścia osób trans. W metaanalizie A. Nobili i in. z 2018 roku wszystkich badań dotyczących jakości życia osób dorosłych po korekcie płci, spośród 29 badań nadających się do analizy, tylko dwa autorzy określają jako wysokiej jakości.

Większość prowadzonych badań dotyczy tylko osób dorosłych, które przeszły zabieg korekty płci. Wyniki badań na temat obserwowanej od dziesięciu lat w krajach zachodnich rosnącej fali nieletnich pragnących zmienić płeć i efektów tych zabiegów na ich funkcjonowanie mogą być jeszcze bardziej pesymistyczne. W ciągu zaledwie dziesięciu lat liczba dzieci w UK, która zgłaszała się do klinik korekty płci wzrosła z 77 w 2009 roku do 2590 w roku 2018, czyli aż o 3263 procent.

Warto też pamiętać w tym kontekście, że cały medyczny i farmaceutyczny „przemysł” tożsamości płci, jak nazywa to Jennifer Bilek, w ciągu zaledwie 5 lat pomnożył swoją wartość z 9,9 miliardów dolarów rocznie do 3,6 bilionów dolarów. Osoby, które przeszły korektę płci, czy to poddając się terapii hormonalnej, czy zabiegom chirurgicznym, są idealnymi „klientami” dla tego przemysłu, gdyż już zawsze będą od niego zależeć i nie będą w stanie funkcjonować bez codziennej dawki bardzo drogich leków.

Biologiczna wspólnota losów

Autor, podobnie jak Monika Helak, odrzuca pojęcie płci biologicznej jako źródła opresji kobiet. Jednak oprócz powołania się na editorial w magazynie „Nature” i pomieszaniu płci biologicznej ze społecznym jej wymiarem, a więc „kobiecością” i zacytowaniem swojego kolegi, nie daje odpowiedzi na fundamentalne pytanie: co w takim razie, jeśli nie płeć biologiczna, jest podstawą opresji kobiet w patriarchacie? Zresztą to pomylenie „prawdziwej kobiecości” z genitaliami przez samego Autora i cytowanych przez niego ekspertów jest chyba najlepszym dowodem, że nie jesteśmy w stanie zupełnie oddzielić i twierdzić, że kobietą jest też każda osoba z penisem, która się tak czuje.

To prawda, że swojego przekonania o źródłach opresji kobiet oraz tym, o co powinien walczyć feminizm, nie czerpię z literatury psychologicznej, która i tak, jak Autor sam zauważa, bardzo szybko się dezaktualizuje. Czerpię z własnego doświadczenia życia w społeczeństwie jako kobieta oraz wiecznie żywej klasyki literatury feministycznej i historycznej: „Drugiej płci” Simone de Beauvoir czy „The creation of patriarchy” Gerdy Lerner. Dzieła Judith Butler również czytałam, ale do wyjaśnienia przyczyn opresji kobiet i nierówności płci niewiele one wnoszą, a tekst Moniki Helak, w którym powołuje się ona na literaturę z pola gender studies i teorii queer jest tego najlepszym przykładem. Dekonstrukcjonizm i poststrukturalizm Butler jest może ciekawym polem dociekań akademickich, ale nie jest w stanie zmienić elementarnego biologicznego faktu, że kobiety (co do zasady) zachodzą w ciążę i rodzą dzieci i to jest praprzyczyna odmiennego traktowania nas przez mężczyzn. Z kolei pojęcie „genderyzmu queer” nie jest moje, ale uznanej hiszpańskiej filozofki feministyczej Alicii Miyares, która niedawno opublikowała fascynującą książkę „Distopias patriarcales”.

Płeć biologiczna to właściwości organizmu – genetyczne, anatomiczne i fizjologiczne – związane z jego zdolnością i rolą w rozrodzie. Nasza płeć jest zapisana w naszym genotypie i układzie chromosomalnym (nie licząc garstki osób interpłciowych), w każdej komórce naszego ciała. Określają ją cechy pierwszorzędowe (nasz układ chromosomalny, genitalia), drugorzędowe (genitalia, zewnętrzne organy płciowe), trzeciorzędowe (biust, budowa ciała, rozłożenie tłuszczu na ciele, owłosienie, barwa głosu). Do cech czwartorzędowych należą czynniki kulturowo-cywilizacyjne i psychiczne, które uzupełniają płeć somatyczną, czyli kulturowo-społeczny wymiar płci, tak zwany gender – formy językowe, zaimki, sposób ubioru, czesanie włosów, różnice behawioralne itd.

Historycznym źródłem opresji kobiet jest kontrola ich zdolności reprodukcyjnych i seksualności. I w zasadzie tak jest do dzisiaj. Zastąpienie w przepisach prawa kategorii płci biologicznej „płcią odczuwaną”, bo taki jest postulat obecnego ruchu trans, jest dla kobiet niekorzystne i szkodliwe. A to dlatego, że dyskryminacja prawna i społeczna kobiet ma swoje źródła właśnie w tym, co Autor ironicznie nazywa „genitalną wspólnotą losów”.

Napoleon Bonaparte, prawodawca najbardziej mizoginicznego kodeksu cywilnego w czasach nowożytnych, odebranie kobietom podmiotowości cywilnoprawnej tłumaczył tak: „Kobieta jest naszą własnością, ale my [mężczyźni] nie jesteśmy jej, albowiem to ona daje nam dzieci, a nie mężczyzna jej. Jest więc jego własnością, jak drzewo dające owoce dla ogrodnika”, a o jej poddaństwie domowym: „Mężczyźni są stworzeni do wielkich czynów, a kobiety do rodzinnej intymności i życia w zaciszu”.

Płeć biologiczna nie jest kategorią, którą jest w stanie rozmontować jeden editorial w „Nature”, kilka książek Judith Butler i zmiana zaimków dla niektórych. Zastąpienie płci biologicznej czyimiś wewnętrznymi uczuciami płciowymi (kryterium czysto subiektywnym i nieweryfikowalnym) w przepisach prawa nie zmieni też strukturalnej dyskryminacji kobiet, której doświadczają na całym świecie. A jeśli już – to na gorszą.

Dlaczego więc czyjeś indywidulane uczucia mają być ważniejsze niż moje (i 51 procent społeczeństwa) elementarne prawa?

Zakończenie

Być może osoby transpłciowe i niebinarne są rzeczywiście wykluczone i spotyka je dyskryminacja. I to one są ofiarami systemu i społeczeństwa. Nie przeczę. Trudno jest mi jednak to dostrzec spod gradu kamieni i obelg, które kierują oni na każdą kobietę, która ośmieli się publicznie powiedzieć coś nie po ich myśli. Skala nienawiści wobec kilku kobiet, które określają jako „terfy”, oraz ostracyzm, które je dotyka, każe na poważnie zastanowić się, kto jest wykluczany w polskiej sferze publicznej w liberalno-lewicowych mediach, a kto wyklucza. Bo okazuje się, że najbardziej wykluczają i krzywdzą ci, którzy sami najgłośniej krzyczą, że są wykluczani i są ofiarami.

Podoba mi się natomiast bardzo pointa Autora, byśmy pamiętali, kto jest prawdziwym wrogiem. Jednak to napomnienie nie powinno być skierowane do mnie, gdyż ja nikogo nie wykluczam, nie obrażam i nie „kanceluję”, ale do osób, które lajkują posty Autora i urządzają wirtualne polowania na kobiety, które określają jako „terfy”.

 

* Poglądy wyrażone w tekście są poglądami Autorki i nie reprezentują stanowiska redakcji „Kultury Liberalnej”.

 ** Źródło ilustracji użytej jako ikona wpisu: Ittmust / Flickr (CC BY 2.0).