Jakub Bodziony: Czy w 2021 dalej marzymy o San Francisco czy wystarczy już ściernisko?
Paweł Golec: Myślę, że ta metafora dla przeciętnego Kowalskiego cały czas pozostanie aktualna. Jest ściernisko, puste pole, na którym lada moment coś powstanie. San Francisco symbolizuje dążenie do rozwoju, realizacji ambicji i spełnienia marzeń.
Łukasz Golec: Okolice mojego domu to jeden wielki plac budowy. Ta piosenka równie dobrze opisuje te dzisiejsze inwestycje, jak i 22 lata temu. Wielokrotnie, kiedy graliśmy dla różnych firm, które się wybudowały albo obchodziły swoje jubileusze, to słyszeliśmy od dyrektorów: „Panowie, to jest wypisz wymaluj piosenka o naszym biznesie!”. Podobnie było przy okazji otwarcia dworców, mostów, wiaduktów i rond. To jest jakaś polska, humorystyczna wersja American Dream.
Ale czas, w którym ją napisaliście, był jednak zupełnie inny niż teraz. Transformacja wciąż była świeżym doświadczeniem, Polska dopiero co wstąpiła do NATO i starała się o członkostwo w Unii Europejskiej, entuzjazm wobec Zachodu był powszechny. Teraz to się zmieniło, samo podejście do Ameryki jest znacznie mniej bezkrytycznie niż kiedyś. Ten mit jest już nieaktualny.
PG: No tak, zwłaszcza że niektóre rzeczy dzisiaj działają lepiej u nas i można nawet pokusić się o stwierdzenie, że w niektórych obszarach życia mamy tutaj przysłowiowe San Francisco. To wręcz niewiarygodne, jak przez te 20 lat zmieniła się sytuacja w Polsce. Mamy nowe drogi, hotele, pięknie odnowione starówki, ryneczki, zagospodarowane parki, ścieżki zdrowia i można tak jeszcze wymieniać.
ŁG: Wiadomo, daleko nam do krajów wysoko rozwiniętych, ale doceńmy to, co jest. Kiedy przyjeżdżają rodacy ze Stanów, są pełni uznania i zachwytu, jak ten wielki proces zmian przeobraził Polskę. Tym bardziej że dzisiaj wiele dużych miast w Stanach, na przykład właśnie San Francisco, boryka się z problemem bezdomności i narkomanii. Na ulicach miasta uczęszczanych przez turystów leżą kartony, na których śpią bezdomni, jest smród i robi się niebezpiecznie. Trochę gryzie się ten obraz z American Dream.
PG: Wszystko ewoluuje i zmienia się, ale faktycznie jest chyba tak, że ta piosenka zyskała ogromną popularność dlatego, że bardzo dobrze wpisywała się w nurt przemian i transformacji. San Francisco pozostaje tym przysłowiowym marzeniem, ale skala naszego zapatrzenia w Amerykę jest dzisiaj zupełnie inna niż kiedyś. Nie kalkulowaliśmy, że to będzie tak ponadczasowy i wielopokoleniowy utwór.
Szybko podbiliście największe listy przebojów w kraju. W 2001 roku, trzy lata od założenia waszego zespołu, cytował go również George Bush podczas swojej prezydenckiej wizyty w Polsce. Znacie kulisy tego wydarzenia?
PG: To był pomysł jego doradców, którzy przygotowywali wizytę. My dowiedzieliśmy się na 5 minut przed przemówieniem prezydenta w Warszawie, bo dziennikarze chwilę wcześniej otrzymali tekst przemówienia. Świętej pamięci Robert Leszczyński zadzwonił do mnie i powiedział „Słuchaj, Paweł, odpal sobie telewizję i zaraz coś zobaczysz”. Byłem akurat u krawcowej i z niedowierzaniem obejrzeliśmy wystąpienie… ale byliśmy mile zaskoczeni!
ŁG: W branży od razu zaczęto nas wypytywać – „Panowie, ile zapłaciliście za taką reklamę?” [śmiech]. Naturalnie wzbudziło to zainteresowanie mediów i publiczności, bo nie zdarza się co dzień, aby prezydent jednego z największych mocarstw cytował słowa piosenki polskiego zespołu… Gratulacje napływały z różnych miejsc. Od tego czasu wielokrotnie graliśmy w Stanach w salach wypełnionych po brzegi – nie tylko przez Polonię, ale też zwykłych Amerykanów. To wydarzenie z pewnością przyczyniło się do popularyzacji piosenki i co za tym idzie – zespołu.
Przez te ponad 20 lat działalności Golec uOrkierstry zmieniło się wasze pojmowanie ludowości? Bo sam pamiętam, jak jeszcze niedawno było mi głupio, jak jacyś znajomi na studiach zwrócili uwagę, że czasem zaciągam po Śląsku. Teraz nie mam z tym żadnego problemu, a same regionalizmy stały się modne.
ŁG: Zanim w pełni uświadomiliśmy sobie, jak piękna, ciekawa i inspirująca jest nasza rodzima kultura, minęło wiele lat, podczas których „terminowaliśmy” w przeróżnych przedsięwzięciach muzycznych, mieszkaliśmy w różnych miejscach i regionach w Polsce. Skonfrontowaliśmy się wtedy z naszymi gwarowymi naleciałościami, przyzwyczajeniami czy pojmowaniem świata przez pryzmat wartości i tradycji, co wynieśliśmy z domu. Zrozumieliśmy, że nie powinniśmy się wstydzić, ale być dumni z własnych korzeni, bo ludowość to ogromna wartość.
PG: To jedna z najpiękniejszych, bo naturalnych i nieskażonych form. Wszystko jednak zależy od tego, w jaki sposób korzysta się z jej piękna. Wielu artystów i kompozytorów czerpało z jej bogactwa. Elementy ludowe przemycał w swojej twórczości Fryderyk Chopin, Stanisław Moniuszko, później Karol Szymanowski, Witold Lutosławski czy Wojciech Kilar.
ŁG: Myślę, że w naszym wypadku to, że inspirujemy się muzyką ludową, jest czymś oczywistym i autentycznym. To takie nasze własne „góralskie” postrzeganie świata, zawarte w piosenkach. Strój, gwara, tradycja, wychowanie miały ogromny wpływ na to, kim dzisiaj jesteśmy i jaką muzykę tworzymy.
Ale czy ludowość można wyjąć z tego kontekstu regionalnego, jednocześnie nie popadając w kicz?
PG: Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że to cienka granica. Wszystko zależy od wyczucia i smaku, kiedy się tworzy, wykonuje, aranżuje piosenkę, obraz czy inne dzieło. W naszym najnowszym projekcie „Symphoethnic” chcieliśmy pokazać właśnie to piękno i unikatowość ludowości poprzez niezwykłe instrumentalizacje piosenek, spektakularne wizualizacje przedstawiające nasze górskie krajobrazy, drewnianą architekturę, rzeźbę, malarstwo czy piękno stroju. Bardzo nam zależy, aby odczarować tę przaśność, z jaką kojarzona jest ludowość.
ŁG: Na pewno zmieniła się świadomość w ciągu ostatnich 20 lat. Więcej osób interesuje się folklorem, góralszczyzną, utożsamia się z nią. Stroje regionalne wypiękniały, mają swoje współczesne kroje, ludzie ubierają się w nie albo czerpią inspiracje z bogactwa wzorów, tworząc współczesną street fashion inspirowaną folkiem.
I młodych też to interesuje, nie tylko w formie skansenu?
ŁG: Tak – i to w dobie smartfonów! Jest tylko jeden warunek – to musi być dobrze zrobione. Dzieci są wyczulone na chałturę. Trzeba im pokazać, że melodia, która jednym kojarzy się z kiczem, może być zagrana w piękny sposób. Wtedy da się tym zachwycić nawet człowieka, który nienawidzi góralszczyzny. Jest w nas ta słowiańska dusza, która uruchamia się pod wpływem pewnych dźwięków i obrazów. Trzeba tylko umieć poruszyć odpowiednie struny tej tożsamości.
PG: Ludowość przetrwała wiele okresów, w tym te niekorzystne. W przeszłości przyprawiano jej krzywą gębę – czegoś wieśniackiego, prostackiego. Myślę, że to było po części związane z tym naszym ślepym wpatrywaniem się w Zachód, o czym wspominaliśmy wcześniej. No i dawniej jakość tych aranżacji była na znacznie niższym poziomie.
To znaczy?
ŁG: Czasy komunistyczne niestety wywarły piętno na folklorze, gdyż przynajmniej w przypadku naszego regionu, zabito autentyczność, skupiając i ujednolicając strój, muzykę na potrzeby zespołów regionalnych. Często zajmowali się tym ludzie z zewnątrz, z innych stron, którzy swoim brakiem znajomości regionu, wiedzy i kompetencji nie do końca wyczuwali granicę pomiędzy dostojnością a przaśną sztampą.
PG: Dzisiaj na szczęście wiele się zmieniło i zmienia, a pomógł w tym procesie internet, podróże do innych krajów i poznawanie innych kultur. Polacy zobaczyli też, jak to wygląda w innych krajach, gdzie o kulturę regionalną dba się znacznie w większym stopniu. Na przykład na Bałkanach muzyka z małych wiosek została w nowych aranżacjach wprowadzona na filmowe salony.
Ale wy też zaczynaliście od jazzu, który w Polsce wciąż kojarzy się jako elitarna muzyka. Skąd ten zwrot ku ludowości?
PG: Kiedy studiowaliśmy na Akademii Muzycznej w Katowicach, na pierwszym roku współtworzyliśmy zespół jazzowy Alchemik Acoustic Jazz Sextet. Udało nam się wygrać Festiwal Jazz Nad Odrą w 1997 roku.
W tym samym roku Łukasz został uznany za najlepszego trębacza w kraju po Tomaszu Stańce i Piotrze Wojtasiku. Występowaliście też z Michałem Ubraniakiem.
ŁG: Prawda, ale od szkoły podstawowej graliśmy w zespołach góralskich i podczas studiów te brzmienia były bardzo przyjaźnie odbierane, zarówno przez naszych kolegów, jak i nauczycieli. Każdy jazzowy koncert kończył się naszymi przyśpiewkami i góralskim graniem. Jazz przecież też jest bardzo mocno zakorzeniony w codzienności. Chcieliśmy to jakoś wykorzystać, połączyć ze sobą. Stąd pomysł na Golec uOrkiestrę.
PG: A jednocześnie zdaliśmy sobie sprawę, że edukacja w tym zakresie jest bardzo ważna, bo bez niej trudno o zmianę świadomości. Dlatego w 2003 roku powstała Fundacja Braci Golec.
W zakresie muzyki ludowej istniała duża luka w edukacji?
ŁG: Pod koniec lat 80. trudno było znaleźć skrzypków góralskich w Beskidzie Żywieckim. Przychodzili muzycy klasyczni, którzy próbowali grać muzykę góralską. To było nieporozumienie, ponieważ aby grać autentycznie, to trzeba znać tę specyfikę od podszewki. Rzadko się zdarza, aby skrzypek po akademii muzycznej grał muzykę ludową z charakterystyczną manierą wykonawczą.
Podobnie jak wielu świetnych muzyków jazzowych nie zagra z takim charakterystycznym brzmieniem jak rodowici muzycy z Nowego Orleanu czy trębacz po klasyce nie wypracuje takiego brzmienia jak cygańscy trębacze z Serbii. Sekret tkwi w tym, że trzeba się urodzić i wzrastać w danej kulturze, przesiąknąć nią od dziecka.
PG: Chcieliśmy trochę zmienić tę złą passę w naszym regionie, dlatego założyliśmy Fundację. Obecnie działamy w dziesięciu gminach na Żywiecczyźnie. Ponad 300 podopiecznych odbiera lekcje gry muzyki ludowej na tradycyjnych instrumentach, a od trzech lat działa Górski Uniwersytet Ludowy dla osób powyżej 40. roku życia.
Nasi instruktorzy to pasjonaci i miłośnicy starych autentycznych wykonań, które na szczęście zachowały się w archiwach radiowych. Uczą więc tradycyjnej gry na skrzypcach, heligonkach, basach góralskich, fujarkach, dudach, okarynach, piszczałkach, rogach, trombitach. Są też lekcje śpiewu białego.
I jakie są efekty?
ŁG: Dzieciaki to uwielbiają i z każdym rokiem jest więcej chętnych. Wygrywają różne konkursy, wiele z nich zdaje potem do szkół muzycznych, gdzie grają góralszczyznę, jazz i klasykę. Ten ludowy renesans bardzo nas cieszy, szczególnie że w regularnych szkołach muzycznych nie uczy się muzyki ludowej.
Bo kiedyś ludowość się uznawało za chałturę?
PG: Trudno powiedzieć, ale taki jest system edukacji muzycznej w naszym kraju. W Czechach, Słowacji, na Węgrzech wygląda to inaczej. Nie wspominając o Danii czy Irlandii, gdzie na uczelniach muzycznych są specjalne kierunki z muzyką ludową.
Przetrwanie tych regionalizmów jest przecież w naszym interesie. Nadzieję na to dają niedawno powołane wydziały etnomuzykologii w akademiach muzycznych w Krakowie, Katowicach czy Łodzi.
ŁG: Od tego roku rusza u nas ludowa orkiestra symfoniczna, czyli nasi absolwenci i instruktorzy. Będzie pełna ekipa z góralskimi instrumentami, rogami, cymbałami, kilka kontrabasów. Marzymy o tym, aby muzycy w takiej orkiestrze otrzymywali normalne wynagrodzenia, jak w klasycznych orkiestrach czy filharmoniach. Czemu niby ludowość ma być gorsza?
Bo nie ma na nią popytu?
PG: Może popytu w mainstreamie nie ma, ale nie oznacza to, że nie ma go w ogóle. Pewnie, gdyby kultura ludowa była popularyzowana, finansowana i przede wszystkim dobrze „opakowana”, miałaby szansę na większe zainteresowanie. Jeśli muzyka klasyczna nie byłaby dofinansowana z budżetu państwa, trudno powiedzieć, ile osób przychodziłoby na koncerty Moniuszki czy Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, ponieważ utrzymanie takich ośrodków kultury nie jest możliwe bez wsparcia finansowego z budżetu państwa. Wiadomo, że muzyka klasyczna, jazzowa czy ludowa to nisza w Polsce i interesuje się nią mała część społeczeństwa. Smutne, ale prawdziwe…
ŁG: Dlatego tym bardziej się cieszymy, że coraz więcej dzieciaków przychodzi do nas na egzaminy wstępne, tak jak coraz większa jest publiczność na ich koncertach. W ramach Górskiego Uniwersytetu Ludowego działa pięćdziesięcioosobowy chór, który skupia osoby z różnych branż i zawodów. Mamy prawników, dziennikarzy czy przedsiębiorców, co świadczy o tym, że wszechobecny mainstream powoduje, że ludzie poszukują czegoś innego, jakiejś alternatywy.
PG: Oczywiście, gdyby nie wsparcie samorządów gmin, w których działamy, pomoc sponsorów, rodziców dzieci fundacyjnych czy projektów, z których Fundacja pozyskuje środki, pewnie nasza działalność byłaby niemożliwa. Działania Fundacji finansowane są z różnych środków, między innymi z koncertów, które niestety w dobie pandemii zostały odwołane. Dlatego ciągle poszukujemy i pozyskujemy finansowanie z innych źródeł i poprzez inne formy.
Na przykład?
ŁG: Stworzyliśmy serię wydawnictw dotyczących strojów ludowych w polskich Karpatach. Do tej pory wydaliśmy pięć albumów. To kompendium wiedzy wydane pod okiem autorytetów naukowych w tej dziedzinie. Całość jest napisana lekkim piórem i przystępnym językiem po polsku i angielsku.
PG: Do każdego albumu jest też dodana płyta DVD, którą można włączyć w ramach lekcji historii czy języka polskiego. Docelowo chcemy wydać kolejnych sześć albumów z następnych podregionów, ale to wszystko przed nami. Przy wydaniu każdego z nich pracuje około 200 osób – sięgamy tam do archiwaliów państwowych, prywatnych „wygrzebujemy z pod ziemi” informacje i materiały, po to, aby pokazać piękno stroju, to, jak się zmieniał na przestrzeni wieków i jak dzisiaj można się nim zainspirować, wykorzystując w modzie współczesnej.
No to znowu można powiedzieć, że osiągnęliście sukces wcześniej i teraz wydajecie to dla własnej satysfakcji, bo mało kogo to interesuje.
ŁG: O, to zaskoczę! Cały nakład albumów się wyczerpał! Zainteresowanie było tak duże, że wszystkie się sprzedały [śmiech]. Planujemy zrobić dodruk. To jest po prostu rzecz, która nie była dotychczas opracowana na takim poziomie i w tak przystępnej formie. To też dowód na to, że jeżeli coś ma odpowiednią jakość i poziom, to znajdzie swojego nabywcę.
PG: Stawiamy na edukację w materii ludowości, bo zależy nam na tym, aby ten nasz skarb narodowy był doceniany i przedstawiany pozytywnie. Ale do młodych trzeba mówić współczesnym językiem. Dlatego nasze ostatnie wydawnictwo projekt CD/DVD „Symphoethnic” powstał między innymi po to, aby ukazać piękno zderzenia nowoczesności z ludowością, ale również muzyką symfoniczną, hip hopem, muzyką klubową i jazzową. To niezwykły projekt, w którym na jednej scenie wystąpiło jednocześnie 100 muzyków, orkiestra Silesian Art Collective pod batutą Rafała Rozmusa oraz wyjątkowi artyści jak Piotr Cugowski, Andrzej Lampert, Kuba Badach, Krzysztof Trebunia-Tutka, Gromee, Bedoes&Kuqe, Grupa Wataha, Fundacja Braci Golec. Mieliśmy zaplanowane 30 koncertów w największych halach w Polsce i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli to nadrobić.
To wpasowuje się w ten element mijającej fascynacji Zachodem?
PG: To jest głębszy proces, ale myślę, że tak. Zachód jest w porządku, przez lata wiele się od niego nauczyliśmy. Ale teraz trzeba się zastanowić, co my mamy fajnego do pokazania.
ŁG: Bo przecież jest się czym pochwalić, bo unikatowość regionalna to wartość i piękno, które można łączyć z nowoczesnością zarówno w muzyce, modzie, architekturze, wystroju wnętrz, sztuce. Cieszę się, że chociażby w architekturze w naszym regionie nawiązuje się do tych regionalizmów.
Czy wy postrzegacie siebie jako taki wyjątek w promowaniu ludowości w kulturze popularnej?
ŁG: Raczej nie. Jest kilka zespołów, które w swojej twórczości nawiązują do muzyki ludowej, na przykład Kapela ze Wsi Warszawa, Zakopower, Trebunie-Tutki, Enej, projekt Kayah czy świętej pamięci Krzysia Krawczyka z Bregoviciem pokazał, że ludzie kochają takie klimaty. A prekursorami w tym temacie byli przecież Skaldowie.
Wspominaliście wcześniej o cienkiej granicy pomiędzy ludowością dobrze sprzedaną a kiczem i chałturą. Sięgnijmy więc najgłośniejszego przykładu z ostatnich lat, czyli „My słowianie” Cleo i Donatana. Tutaj mamy po prostu ubijanie masła przez roznegliżowane dziewczyny, przebrane w góralskie stroje…
PG: W łowickie stroje! [śmiech]
Nie macie wrażenia, że takie utwory po części podważają waszą robotę? Wy zakładacie Góralski Uniwersytet Ludowy, mówicie o potrzebie edukacji systemowej, a potem wchodzi ekshibicjonizm a’la Donatan, który sprowadza ludowość do biustu i masła, a potem zdobywa 80 milionów wyświetleń na YouTubie i dostaje się do finału Eurowizji.
ŁG: Nie nam to chyba oceniać. My robimy swoje. Może to i syzyfowa praca, ale przynajmniej mamy czyste sumienie [śmiech]. O tym, czy piosenka stanie się hitem, i tak decydują odbiorcy. I jak widać chwyciło, „zażarło” – i na Eurowizję pojechali. Oczywiście w pamięci najbardziej pozostały ładne dziewczyny ubijające masło… Nie o to walczymy, ale rozumiemy też, że każdy szuka swojej drogi. Ludzie właśnie taką wersję folku kupili.
I tak było chyba lepiej niż w tegorocznej edycji konkursu.
ŁG: Czasami trzeba w sztuce być kontrowersyjnym, bo wtedy jest większa szansa, że zostanie się zauważonym. Zobaczymy za dziesięć lat, kto tę piosenkę będzie śpiewał. Myślę, że „Ściernisco” na pewno będą pamiętać. I pamiętać, i śpiewać. Tego sobie życzę.
Na koniec chciałbym zapytać o waszą falę internetowej popularności sprzed kilku lat, która po części trwa do dzisiaj. To chyba musiało być chyba dla was dziwne uczucie. Wy robiliście to, co zawsze, i nagle pojawia się wysyp memów, a nastolatkowie i studenci mówią: „Golce, najlepsza kapela”.
PG: Internet żyje własnym życiem. Nikt z nas nie ma na to wpływu, która nasza fota stanie się popularnym memem. Kreatywność i fantazja tworzących często zadziwia, ale dzisiaj już wiemy, że nie należy się tym przejmować. To jest wpisane w nasz zawód i popularność.
Kto wam je pokazał?
ŁG: Moje nastoletnie dzieci. Czasem, jak coś im wpadnie w oko, to pokażą i wspólnie się śmiejemy. A kiedy memy są obraźliwe, to pocieszają i doradzają, żeby nie reagować.
Ale w pewnym momencie interweniowali wasi prawnicy.
ŁG: Tak, usunęliśmy dwa lub trzy filmy, ponieważ w niektórych przypadkach naruszały prawa autorskie. Ale szybko zrozumieliśmy, że nie warto, ponieważ skutek jest odwrotny. Pozytywem tego zamieszania było niesamowite zainteresowanie się piosenką „Ściernisco” – do tego stopnia, że podczas koncertów, kiedy tylko młodzi usłyszeli pierwsze dźwięki grane na trąbce, wpadali w szaleństwo!
PG: Słuchaj, to było nie do uwierzenia. Słowo w słowo znali całą piosenkę. A na refrenach był taki pisk, że głowa mała. Szał, normalnie jak kiedyś na koncertach Stonesów czy Beatlesów. Robiło to wrażenie na nas, do tego stopnia, że nawet sami to nagrywaliśmy telefonami [śmiech].
Macie swój ulubiony mem z tej serii?
ŁG: Mnie się podoba ten, na którym stoi słynny krecik z czeskiej bajki na swoim kretowisku – ma wbitą łopatkę w kopczyk. I pokazuje: takiego wała wybudujecie mi bank na tym kretowisku! [śmiech]
PG: Ten mem, jak pozujemy z „pistoletami”, też był świetny. To było pokłosie naszego starego zdjęcia, gdzie tak dla żartu zapozowaliśmy. Po każdym koncercie dajemy autografy i to czasem trwa dłużej niż sam koncert. Od kilku lat co drugi młodzieniec mówi: to teraz prosimy o zdjęcie tak „z lufami”! [śmiech]
To jest podobny przypadek, jak kiedyś z Krzysztofem Krawczykiem. On też stał się najpierw memem, co dało mu ogromną popularność, a potem zaczęli go nieironicznie słuchać. W ostatnich latach swojego życia zrobił furorę. To leciało na każdej studenckiej imprezie i na juwenaliach. Dlatego ten wpis prezydenta Dudy po śmierci Krawczyka, że „młodzi nie znają, nie doceniają tej muzyki”, był tak oderwany od rzeczywistości.
PG: Dzisiaj popkultura tak szybko ewoluuje, że trudno nawet przewidzieć, kiedy i gdzie człowiek zyska sławę… Internet to ocean możliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o promocję. Są social media, jest YouTube, który weryfikuje popularność danej piosenki, a nie tak jak kiedyś granie piosenki tylko w radiu. Po przykładzie naszej kolaboracji z raperem Bedoesem w piosence „Janosik”, której nie było na antenach radiowych, czy nawet po odsłonach piosenek różnych wykonawców hiphopowych, widać, że młodzi przenieśli się do sieci.
PG: Tam mają wybór, kogo chcą słuchać i kiedy. Po statystkach z serwisów streamingowych widzimy, że nasza publiczność to w dużej mierze ludzie w wieku 13–17 lat, co nas bardzo cieszy. Nie ma co narzekać.
Artykuł powstał we współpracy z Zachętą – Narodową Galerią Sztuki, w związku z otwarciem wystawy Trouble in Paradise w Pawilonie Polskim na Biennale Architektury 2021 w Wenecji. Zobacz wystawę online na labiennale.art.pl.