Zacznijmy od fundamentalnej poprawki źródłowej. Otóż w pamiętniku Stefana Kieniewicza (1907–1992), bardzo wybitnego historyka, zostało powiedziane, że wystąpiłem podczas dziecinnego przedstawienia wraz z jego potomstwem jako pies. Tymczasem ja byłem kotem. Przedstawienie i moja rola zostały zapamiętane, gdy pomyliłem się i jako kot zaszczekałem. Szczęśliwie nie przeszkodziło mi to podjąć po latach pracy w Akademii Teatralnej.
Powyższe konstatacje prowadzą mnie do podkreślenia, że czytałem recenzowaną książkę nie tylko jako historyk i człowiek żyjący w okresie omawianym na większości kart, ale jako syn Witolda Kuli, kolegi autora, znajomy rodziny oraz, w latach 1960–1965, student Profesora. W jego zapiskach pojawiają się obserwacje o moim Ojcu, choćby o jego swego czasu głośnym wystąpieniu o historiografii w 1956 roku. Oczywiście nie czytałem tego wszystkiego neutralnie. Taka sytuacja tyleż ułatwia, ile utrudnia lekturę. Cóż ja jednak na to poradzę?
Zaskakująca sylwetka
Podstawową cechą książki jest szczerość autora, pisanie na pograniczu – zaryzykuję określenie – wspomnieniowego ekshibicjonizmu. Ten zaskakuje, bowiem autor zawsze zdawał mi się człowiekiem łatwym w kontakcie, uśmiechniętym, raczej pewnym siebie – ale introwertycznym. Tu zaś zdumiewająco się odsłania (może dopiero wobec kartki odważa się?). Nigdy nie podejrzewałem Profesora o widoczną w tekście frywolność, chęć żartowania, lekkość. Widzę jego sylwetkę jako młodego człowieka, która mnie zaskakuje. Gdy czytam o zalotach w środowisku studenckim, w tym o zalotach i parokrotnym oświadczaniu się kolejnym paniom przez autora, o jego własnej nieśmiałości wobec kobiet, gdy czytam wręcz o jego nocy poślubnej… wprawdzie bez detali, ale jednak szczerze… a także o ostatnich, trudnych zdrowotnie latach życia rodziców… to czuję wręcz zażenowanie wchodzeniem w prywatne życie znajomego. Podobnie gdy czytam szczere opinie o synach, o nieplanowanej (choć kochanej) córce… W każdym razie po mnie takie wspomnienia nie pozostaną, niech nikt nie trudzi się ich szukaniem w przyszłości.
Prawda, nawet w warstwie wyraźnie osobistej ten tekst był ciekawy dla mnie jako dla historyka. Międzywojenne życie studenckie Poznania, gdzie autor studiował (biegał na imprezy, był zabawowym chłopakiem, ale bezwzględnie musiał wrócić na określoną godzinę do rodziny, u której mieszkał!), byłoby trudne do poznania z materiałów innego typu. Autor, chcący lub niechcący, pokazał odmienność codziennego życia w swoich czasach. By dać mocny przykład, przywołam, co pisze w kontekście przeglądania przezeń pornograficznych książeczek, przynoszonych zresztą przez własnego ojca: „Natomiast nie ulegałem – odnotowuje – fizjologicznemu naciskowi szukania stosunku płciowego z kobietą, chociażby z prostytutką, co stanowiło normę obyczajową większości mych rówieśników” [s. 229]. Nie mam wrażenia – choć mogę nie być kompetentny – żeby obecnie studenci używali sobie akurat z prostytutkami.
Waga nocy poślubnej wówczas – skądinąd znana w tradycji – zaskakiwała mnie, gdy doszedłem do tych stron. Dziś najpewniej nie musi być aż tak wyczekiwana. Zdumiewała mnie widoczna w pamiętniku waga ziemiańskich pokrewieństw, długotrwałe utrzymywanie kontaktów „dobrych rodzin” – może tym dla mnie ciekawsza, że w moim wypadku był to świat całkowicie nieznany. Przed wojną istniało powiedzonko, że jak Żyd kichnie, to mu mówią na zdrowie o kilkaset kilometrów dalej. Przy tej lekturze mam wrażenie, że odnosiło się to co najmniej tak samo dobrze do ziemiaństwa i ex-ziemiaństwa.
Wspomnienia z pogranicza reportażu
Podobnie, koncentrując się na warstwie codzienności, autor pisze nawet o swojej działalności konspiracyjnej podczas okupacji (Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK), potem zaś o cierpieniu w hitlerowskim obozie i drodze powrotu, także o odtwarzaniu życia zdemokratyzowanego nie tylko przez władzę w coraz większym stopniu komunistyczną. W tych wspomnieniach z pogranicza reportażu wyraźnie widać, że to nie komunizm przeprowadził tu znaczną część rewolucyjnej przemiany – ale wojna.
Autor pisze nawet o bardzo drobnych realiach, jak na przykład – w odniesieniu do przedwojnia – szyciu kalesonów na miarę i rozróżnianiu stylu piór wiecznych na damskie i męskie (to drugie jeszcze pamiętam z moich czasów, pierwszego nie). Wszystko jest dla niego interesujące – bowiem nasze życie upływa również wśród drobiazgów. Mnóstwo takich spraw jest ciekawe i ważne co najmniej tak, jak odbicie wielkiej historii. Stefan Kieniewicz spisuje wspomnienia trochę tak, jak pisał swoje dzieła zawodowe – wciągając czytelnika w rzeczywistość przeżywaną przez bohaterów opowiadania. Na tę drogę pisarską Stefan Kieniewicz wszedł w bardzo wczesnej młodości, gdy rodzina przeżyła rewolucyjną pożogę na Kresach. Już wtedy opisał wydarzenia w swoistym dziecinnym reportażu, odnalezionym przez syna i wydanym pośmiertnie [1]. W moim przekonaniu te wczesne przeżycia miały zresztą wpływ na jego dojrzałą twórczość.
Autorowi pomaga dobra pamięć. Narzeka na jej braki („Zazdroszczę pamiętnikarzom, którzy w sędziwym wieku odtwarzają aż tak dokładnie swoje polityczne wystąpienia…” [s. 314]). Jest to jednak pamięć niezwykła. Prawda, że autor wspomaga ją zachowaną mimo przeprowadzek korespondencją rodzinną (jako historyk potrafił docenić wartość takich, powszechnie wyrzucanych tekstów i umiał do nich trafić po latach, pewno w jakiejś szafie). Może wspomagał się również jakimiś zapiskami.
Stosunek do komunizmu
Na życie środowiska historycznego Stefan Kieniewicz patrzy z pozycji uczestniczącego obserwatora. Jest komentatorem łagodnym, sam nie udaje bohatera, we wspomnieniach pozostaje człowiekiem bardziej niż skromnym. Stara się nie mówić źle o ludziach, jedynie czasem coś mu się prześlizguje. O kimś nie wytrzymuje i mówi z nazwiskiem, którego ja tu nie powtórzę: „kolega z Instytutu PAN i historyk pożal się Boże” [s. 599 ] lub o kimś innym „nie bardzo inteligentny” [s. 603]. Takie opinie są jednak bardzo rzadkie. Ktoś musiał być już naprawdę „pożal się Boże”, żeby na nie zasłużyć. Autor nie powstrzymuje się natomiast, gdy kontekst wydarzenia jest ważny dla sytuacji środowiska. Na przykład wtedy, gdy wspomina przekazaną mu po cichu przez archiwistów informację, że władze nakazują udostępniać jakieś akta nie jemu, a historykowi sobie wiernemu. Partyjna elita wśród historyków wychodzi nie najgorzej – poza drobnymi wyjątkami. To ciekawa sprawa i ważna dla środowiska. Od siebie powiem, że niektórzy z nas odgrywali złą rolę w polityce, na ogół nie robiąc jednak świństw sobie nawzajem – przynajmniej w Warszawie. Stąd wspomnienie o nich jest nawet niezłe. W książce, pisanej na samym początku lat osiemdziesiątych dla siebie, dzieci, pewno też wnuków (choć jako historyk musiał zdawać sobie sprawę, że tekst kiedyś wyjdzie na powierzchnię), autor nie prowadzi łatwych już wówczas rozgrywek z komunizmem.
Stosunek Stefana Kieniewicza do komunistycznej władzy jest ciekawy. Wie, że Polska jest jedna. Zarzuty ze strony bliskich mu osób na Zachodzie z powodu jego funkcjonowania w Polsce są mu przykre – ale jego miejsce jest tutaj. Gotów jest iść na pewne koncesje nawet w wyborze tematyki i dobieraniu jakichś chałtur, nie waha się być wicedyrektorem Instytutu Historii PAN i odwalać całego absurdu socjalistycznego planowania i sprawozdawczości w nauce (on jeszcze nie musiał liczyć punktów, ale to było coś podobnego). Poza wszystkim musiał zarobić na liczną rodzinę. To nie było łatwe. Mieli w sumie ciężkie życie, a uwagi o trudnościach codziennego funkcjonowania wówczas pod Warszawą, gdzie mieszkali, są nadzwyczaj ciekawe.
W ramach PRL autor trochę pozwalał się nieść fali, zachowując wszakże własną konstrukcję i sterowność. Niewątpliwie zachowywał własny światopogląd. Robił swoją tematykę, która, nawet jeśli w jakimś stopniu dobierana z uwagi na sytuację, była dlań ciekawa. Chyba reprezentował postawę „Brać i możliwie mało kwitować”. Zależało mu nie tyle na walce, ile na możliwie uczciwym przetrwaniu własnym i środowiska. Chciał autentycznie służyć środowisku historyków według swego najlepszego rozeznania, jednocześnie starając się zachować wielką wstrzemięźliwość w reakcjach pożądanych przez władze. Znalazł się wśród intelektualistów dowiezionych na rozmowę do generała Jaruzelskiego bezpośrednio po 13 grudnia – ale nie dał się przekonać Generałowi. Trochę to sprawiało wrażenie takie, jak gdyby sobie potarzał po cichu znane słowa „a jednak się kręci”. Władze miały doń stosunek dwoisty. Był dla nich cenny. Odwzajemniały jednak jego ambiwalentny stosunek do nich. Fundamentalną książkę o powstaniu styczniowym [2] pochwaliły, ale nie spieszyły się przesadnie do jej drugiego wydania. Nic nie mogło przecież zmienić okoliczności, że powstanie wybuchło przeciw Rosji. Nawet publikowanie o nim materiałów wspólne z historykami radzieckimi, do czego autor doprowadził (chwała mu za to!), nie mogło tego zmienić.
Opcja pozytywistyczna
Jako historyk Stefan Kieniewicz opublikował dostatecznie dużo poważnych dzieł, by nie trzeba było uciekać się do lektury wspomnień dla poznania jego opcji metodologicznej – ale dla pogłębienia wiedzy o niej te wspomnienia też są ciekawe. W końcu spisał uwagi o powstawaniu kolejnych dzieł i własnych wobec nich uczuciach. Otóż, odnoszę wrażenie, że nawet jeśli autor zajmował się na przykład pożądaną przez władze tematyką buntów chłopskich, czy Wiosny Ludów, a nawet jeśli wśród krytyków zdarzają się uwagi o jego odchyleniu ku marksizmowi, to chyba reprezentował „po prostu” opcję pozytywistyczną w historiografii. Starał się przebadać możliwie wszystkie źródła i wyciągnąć wnioski. To jest zawsze ważne, zawsze ciekawe, dobrze opowiedziane – ale nowatorskie raczej przez podejmowaną tematykę niż podejście lub metodę. Stał na stanowisku, że należy być głębokim specjalistą od jednego okresu historycznego, raczej od jednolitej tematyki. W środowisku żartowano, że w późnym okresie pracowitego życia, miał się wyrazić, iż może już dojrzał do napisania syntezy powstania styczniowego. Jerzy Jedlicki, historyk osobiście bliski Kieniewiczowi, ale bardzo odległy w stylu uprawiania zawodu, napisał kiedyś w liście do mego Ojca:
„Jakże ja czasem zazdroszczę takiemu Kieniewiczowi, który jest tak wspaniale zintegrowany, że jak mu komunikuję, że będzie w zespole referat Nowaka o badaniach nad strukturą społeczną Polski dzisiejszej, to on odpowiada, że go to nie interesuje. No bo Polska dzisiejsza to już nie jego resort: i dzięki temu on jest taki efficient, a ja jestem taki turgieniewowski bohater, co by tyle pięknych rzeczy chciał” [3].
Ojciec jako adresat, nie podzielił zresztą aż tak zdecydowanych słów listu Jedlickiego. Odpisał, że są przesadzone [4] – ale element prawdy w nich był.
Jeśli wolno mi kontynuować ten osobiście mi bliski wątek, to nawiążę do zdań zanotowanych przez Stefana Kieniewicza w pamiętniku po opublikowaniu książki o Andrzeju Zamoyskim [5]: „Witold Kula powiedział mi o książce tej coś w rodzaju: «To jest ostatnie arcydzieło historii starego typu». Komplement był szczery, ale ambiwalentny. Książeczka była z gatunku staroświeckich. Ale się jej nie wstydzę” [s. 670]. Dziś wiadomo, że sam Ojciec wtedy sobie zapisał o autorze i jego książce: „«Ostatni co tak Poloneza wodzi»… Kto dziś tak potrafi?! Jak Askenazy, jak Tokarz, lepiej…”. Potem zaś Ojciec sformułował zastrzeżenia wobec podejścia autora [6]. Z własnych wspomnień wiem, że zauważył, iż autor – ze swoją inteligencją – widział niejednoznaczność uczynionego przezeń komplementu.
Autonomia zawodu historyka
Mój dzisiejszy komentarz jest taki, że środowisko historyków raczej poszło za Stefanem Kieniewiczem niż za Ojcem. To też dobrze. Byle nie szło w kierunku wskazanym przez obecną „politykę historyczną”. Byłoby dobrze, gdyby środowisko dziś patrzało na postać autora pamiętnika jako na godną naśladowania w dążeniu do zachowania autonomii zawodu historyka. Chociażby z tego punktu widzenia dobrze się stało, że syn – też historyk – zdecydował się opublikować tekst mimo jego prywatnego charakteru. Sam chyba bym się nie zdecydował publikować tak prywatnego tekstu powstałego we własnej rodzinie. Może Jan Kieniewicz chciał wystawić pomnik ojcu, może uznał to za swoją powinność, może, sam dobrze znając rzemiosło, wiedział, jaka jest wartość źródłowa dzieła. W dzisiejszych warunkach jego wartość dla naszego środowiska jest jednak jeszcze większa.
Przypisy:
[1] Stefan Kieniewicz, „Bezdomni. Powieść z czasów rewolucji rosyjskiej 1917 roku”, tom 1, wstęp Jan Kieniewicz, Pszczelarska Oficyna Wydawnicza – M. Rysiewicz, Wilczyska 2007.
[2] Stefan Kieniewicz, „Powstanie Styczniowe”, PWN, Warszawa 1983.
[3] Marcin Kula, „Jerzy Jedlicki, historyk nietypowy”, Otwarta Rzeczpospolita, Nisza, Warszawa 2018, s. 93. Mowa o Zespole, a później Pracowni Badań Struktur Społecznych IH PAN. Nowak to socjolog Stefan Nowak.
[4] Tamże, s. 104.
[5] Stefan Kieniewicz, „Między ugodą a rewolucja. Andrzej Zamoyski w latach 1861–62”, PWN, Warszawa 1962.
[6] Witold Kula, „Rozdziałki”, do druku podali Nina Assorodobraj-Kula, Marcin Kula, opracował oraz wstępem i przypisami opatrzył Marcin Kula, Wydawnictwo TRIO, Warszawa 1996, s. 118–119.
Książka:
Stefan Kieniewicz, „Pamiętniki”, do druku przygotował Jan Kieniewicz, Wydawnictwo Znak, Kraków 2021.
* Śródtytuły pochodzą od redakcji.