Tak czasem bywa, że trzeba wydawać utwory jakiegoś obcojęzycznego pisarza w odwrotnym porządku chronologicznym. Najpierw tłumaczy się i wydaje najnowszy, ten, o którym akurat szumi w mediach. Potem pisarz wskakuje na szczyt fali i dostaje na przykład Bookera. A kiedy zaczyna już być naprawdę popularny, trzeba sięgać po jego wcześniejsze publikacje, o których w razie słabszego powodzenia nawet by się nie pomyślało.

Tak ostatnio stało się u nas z George’em Saundersem. Do roku 2016 mało kto o nim w Polsce słyszał, nie mówiąc o czytaniu. W tamtym roku W.A.B. wydało zbiór jego opowiadań „10 grudnia” (pierwodruk w Stanach trzy lata wcześniej), który wzbudził spore zainteresowanie. W następnym roku pisarz wydał swoją pierwszą i jak dotąd jedyną powieść – „Lincoln w bardo” – za którą otrzymał Nagrodę Bookera, więc trzeba było ją również przełożyć i wydać. Saunders zadomowił się wśród polskiej publiczności. Problem w tym, że nie należy on do pisarzy bardzo produktywnych. Dlatego kolejny zbiór jego opowiadań wydany właśnie w naszym kraju, „Sielanki”, pochodzi z roku 2000. Nie jest to więc nowalijka (choć niektóre teksty wchodzące w skład „10 grudnia” również pisane były i publikowane w czasopismach znacznie wcześniej niż wydano je w tym tomie).

Wiele utworów literackich powstałych na pograniczu XX i XXI wieku wygląda dziś tak, jakby pochodziły z jakiejś zamierzchłej epoki historycznej. Tak dużo wydarzyło się na świecie w ciągu ostatnich dwóch dekad, że czasy, kiedy nie istniały smartfony, istniały wieże World Trade Center, Donald Trump był telewizyjnym celebrytą, a nazwisko Marka Zuckerberga mówiło coś jedynie jego rodzinie i znajomym, wydają się niemal tak samo dalekie, jak któraś z mitycznych dekad poprzedniego stulecia, i to nie tych ostatnich. Jednak opowiadania Saundersa z tamtej epoki nic nie straciły przez upływ czasu. Przeciwnie, można je dziś czytać jako zapowiedź dalszych wydarzeń czy raczej ich nastroju mentalnego.

Urok prozy Saundersa polega, zgrubnie biorąc, na niezwykłych pomysłach, które uwodzą nawet mocno zblazowanych czytelników, takich, co to wszystko już w książkach widzieli, i które autor podaje zręcznie, bystro i ironicznie, tworząc danie idealne dla bywalców lepszych lokali. Jego twórczość przypomina trochę dzieła niektórych pisarzy barokowych, zwłaszcza tych, dla których niezwykłe, zaskakujące formy wyrazu stanowiły główny cel. Pisarzy tych nazywa się w historii literatury konceptystami i termin ten dobrze pasuje również do Saundersa. Z jednym wszakże istotnym uzupełnieniem. Pisarze barokowi tworzyli mianowicie swoje osobliwe dzieła na ogół z dala od problematyki społeczno-politycznej, której poruszanie mogłoby ich narazić na duże przykrości ze strony ich wysoko urodzonych mecenasów. Natomiast Saunders buduje swoje koncepty przede wszystkim na odniesieniach do tej właśnie problematyki, a ściślej – jej późnokapitalistycznej odsłony. Dlatego jego styl pisarski można określić jako „konceptyzm korporacyjny”, w skrócie „korpokonceptyzm”, albo jeszcze krócej: „korkonceptyzm”.

Saunders jest konsekwentny w stosowaniu zasad korkonceptyzmu. Każdy jego utwór zbudowany zostaje w oparciu o jeden koncept determinujący wszystkie cechy fabuły i stylu. W przypadku opowiadań sprawdza się to na ogół znakomicie, natomiast pełnowymiarowa powieść, jaką jest „Lincoln w bardo”, oparta w całości na koncepcie zestawienia epizodu z biografii Abrahama Lincolna z buddyjską ideą religijną „międzyświata”, w którym dusze zmarłych ludzi przebywają przed następną inkarnacją, nie w pełni dobrze zniosła ten zabieg, bo, choć jej maestria formalna jest poza dyskusją, przeprowadzanie kolejnych wariacji na wciąż ten sam temat po czasie dłuższym niż sto stron może stać się odrobinę nużące. Wskazywali na to i utyskiwali co bardziej marudni recenzenci.

W tytułowym długim opowiadaniu z tomu „Sielanki” mamy natomiast do czynienia z majstersztykiem korkonceptyzmu. Jego tytuł (w oryginale „Pastoralia”) otwiera pole skojarzeń kulturowych w kierunku „sielanki” i „idylli”, ale kategorie sielankowości i idylliczności są tu karykaturalnie zdeformowane, mamy bowiem do czynienia z parą bohaterów zarabiających na życie odgrywaniem ról jaskiniowców w parku rozrywki. Oboje najęli się do tej roboty, rozpaczliwie potrzebując pieniędzy na utrzymanie swoich rodzin. Firma, która ich zatrudniła, manipuluje nimi w sposób skrajnie cyniczny, minimalizując ich dochody i maksymalizując własne. Najbardziej śmieszno-strasznym aspektem ich sytuacji jest zaś konieczność udawania jaskiniowców bez przerwy w całym dniu pracy, również wtedy, kiedy nie ma żadnych zwiedzających, ponieważ ci mogą pojawić się w każdej chwili, a zatem iluzja sceny musi być zachowywana permanentnie. Bohaterowie, pogrążając się w coraz głębszej desperacji po kolejnych fatalnych wiadomościach od swoich rodzin (które otrzymują przez faksy na zapleczu swojej „jaskini” – faks jest tu elementem „z dawnej epoki” dla osób czytających „Sielanki” w 2021 roku), muszą więc nadal wydawać nieartykułowane dźwięki, czochrać się i chodzić na czworakach, mimo że na ogół nikt ich nie ogląda, ich stanowisko znajduje się bowiem na uboczu głównych szlaków parku rozrywki. Nie trzeba dodawać, że funkcjonuje tu system totalnej kontroli – zwiedzający stale wypełniają arkusze ocen, robią to również sami „jaskiniowcy”, oceniając nawzajem swoją pracę, zaś cała dokumentacja spływa regularnie do centrali.

„Sielanki” są nie tylko znakomitym ujęciem bezsensowności pracy korporacyjnej i gorzką parodią dawnych wzorów literackich, są również nieoczywistym nawiązaniem do dawnych wystaw światowych z ekspozycjami „prawdziwych tubylców z egzotycznych krain”. Były to aranżowane dla publiczności sceny, w których wykorzystywano żywych ludzi, na przykład Samoańczyków czy Hotentotów, jako elementy „spektaklu egzotycznej obcości”. Wyzysk ekonomiczny i symboliczny, który w epoce kolonialnej przejawiał się między innymi przez eksponowanie ludzi z podbitych krain tak, jakby byli martwymi przedmiotami, zwraca się pod koniec XX wieku do wewnątrz naszej ekspansywnej cywilizacji (chociaż nie było w jej dziejach momentu, w którym nie byłby obecny pod innymi postaciami). Jeśli na początku XXII wieku komuś jeszcze będzie się chciało sporządzać syntezy historycznokulturowe zakończonego poprzedniego stulecia, to opowiadanie będzie miało szanse wejść do zestawu tekstów szczególnie dobrze ujmujących paradoksy i sprzeczności kultury późnego kapitalizmu.

Ale nie gorzej nada się do tego celu opowiadanie „Morszczyn”, w którym narrator, młody chłopak pracujący z braku lepszych perspektyw jako striptizer i mieszkający w niebezpiecznej dzielnicy z dysfunkcjonalną rodziną, opowiada o nagłej śmierci swojej ciotki, osoby o dobrym charakterze, nikomu niewadzącej i źle potraktowanej przez los. Wstępne partie tej historii mogłyby być podstawą dla filmu Seana Bakera, ale w drugiej połowie nastrój przechodzi gwałtownie do rejonów właściwych dla Tima Burtona – ciotka wstaje z grobu, wraca do domu i zaczyna agresywnie zarządzać rodziną oraz dopominać się o niezaznane za życia przyjemności, ulegając zarazem szybkiemu rozkładowi. Korkonceptyzm w pełnym blasku. I o to chodzi.

Skoro wspomniało się w tym felietonie o dużym powodzeniu Saundersa w Polsce, należy dodać, że miał on szczęście do tłumacza. Wszystkie trzy jego książki wydane dotąd w naszym kraju wyszły bowiem spod ręki Michała Kłobukowskiego, tłumacza, który lubi ostrą jazdę, ale zarazem ani na moment nie traci panowania nad maszyną przekładu, dzięki czemu potrafi poradzić sobie nawet na takich zakrętach, przy których tłumacze o nieco gorszym panowaniu skończyliby w rowie lub na drzewie. Nie będzie to może taka symbioza, jaka istniała kiedyś między Julio Cortázarem a Zofią Chądzyńską, ale czasy już też mamy nie takie, żeby po spotkaniu z tłumem rozentuzjazmowanych czytelników w obcym kraju autor powiedział do tłumaczki: „cholera cię wie, co ty tam napisałaś!” (a tak podobno powiedział do Chądzyńskiej autor „Gry w klasy”, przeglądając bezradnie egzemplarz jej tłumaczenia tej niegdyś kultowej powieści).

 

Książka: 

George Saunders, „Sielanki”, przekład Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2021.