Wojna Rosji z Ukrainą zmienia wszystko, jak słusznie głosi wstępniak do 686 numeru „Kultury Liberalnej”, ale fala pomocy Polaków dla uchodźców i uchodźczyń z Ukrainy też zmienia wszystko. Ta potężna siła oddolnego działania, którego nie znała dotąd III Rzeczpospolita, nie ma jeszcze swojej nazwy, ale już jest wydarzeniem społecznym, porównywalnym tylko z „Solidarnością” roku 1980.

Przyznaję uczciwie, że nie spodziewałem się tego. I miałem podstawy do sceptycyzmu. Przez poprzednie pół roku angażowałem się w ten czy inny sposób w pomoc uchodźcom docierającym do Polski przez granicę z Białorusią. Przejmowałem się tym ja i garstka podobnych mnie wariatów, a reakcja szerokiego mainstreamu była chłodna do wrogiej. O reakcji państwa polskiego lepiej nie mówić — szczujnia w TVP i pozakonstytucyjny stan quasi-wyjątkowy (który ciągle trwa!). To była hańba, dzieci z Michałowa, wywożenie ludzi na bagna, śmierć w lesie.

A potem Rosja najechała na Ukrainę. Tak się złożyło, że pierwsze trzy doby tej wojny spędziłem zupełnie po kartoflarsku — w agroturystyce-leśniczówce w dalekiej Wielkopolsce. Spacery po lesie, odcięcie od internetu, pełna opcja „Mickiewicz w 1831 roku”, który ugrzązł w ramionach Konstancji Łubieńskiej w tych stronach i nie przedostał się do powstania listopadowego.

Wróciłem do innej Polski

Wspominam o tym dlatego, że tym silniejsze było wrażenie, że wróciłem z tego weekendu do innej już Polski. Nie jestem na tyle naiwny, żeby wierzyć, że przeszliśmy jakieś objawienie moralne, że uderzył nas piorun na drodze do — nomen omen — Damaszku. To nie jest tak, że nasze motywacje w pomaganiu Ukraińcom i Ukrainkom są w stu procentach szlachetne. Jak widać, biała Ukrainka z białym dzieckiem, z krzyżykiem na szyi, mówiąca językiem podobnym do polskiego, jest dla nas bardziej człowiekiem niż przerażony Kongijczyk na podlaskim bagnie. W jakimś stopniu pomagamy im właśnie dlatego, że jednak gryzie nas sumienie, z powodu tych Afgańczyków trzymanych pod lufami w Usnarzu Górnym. Pomagamy Ukraińcom również dlatego, że to akurat Rosja ich najechała, a my ofiary Rosji zawsze ratujemy najchętniej, tak jak wspieraliśmy Czeczenów w latach dziewięćdziesiątych. To wszystko prawda. Ale jednak wróciłem do innej Polski.

Skala pomocy dla Ukraińców i Ukrainek to zupełny kosmos, o którym całe książki będą pisane. Póki co, wszystkie fejsbuki, wszystkie kanały komunikacji zapchane są deklaracjami wsparcia. W chyba każdej gminie są komitety pomocowe. Skala tego działania jest niezwykła, jak i niezwykła była gwałtowność, z jaką zmieniliśmy postawę wobec uchodźców. Przypominam – pół roku temu śmiertelnym zagrożeniem dla Polski były pojedyncze grupki na Podlasiu. Dzisiaj bez problemu otworzyliśmy granicę i ramiona na stukrotnie większy transfer ludności z Ukrainy. Pamiętajcie ten argument: „chcesz uchodźców, to weź ich se do domu”? Parę tygodni temu to była obelga w internecie, fraza, która kończyła dyskusję, bo jasne i oczywiste było, że wzięcie migranta do domu jest niewyobrażalne, nikt tak nie robi, chyba tylko nawiedzeni lewacy. I nagle bum, to po prostu się stało. Nagle wszyscy zaczęli to robić. Zwykli fajnopolacy, ci, którzy na co dzień „nie interesują się polityką”, i ci, którzy się wcześniej z tego śmiali. Okazało się, że się jednak da. Z dnia na dzień się okazało.

Tylko dwa wydarzenia w historii III RP przyniosły podobne poruszenie, które przekraczało ramy i zastany porządek wyobraźni. Śmierć Jana Pawła II w 2005 roku i katastrofa smoleńska w 2010. Wiem, bo doskonale pamiętam oba. Jednak to, co się dzieje teraz, przekracza i papieża, i Smoleńsk – pod względem skali, formy i treści. To były szczere wstrząsy, owszem, ale nie miały ambicji zreorganizowania świata, tak jak reorganizuje się on teraz. Żeby znaleźć odpowiednik, trzeba sięgnąć głębiej, aż do „Solidarności” roku 1980 roku.

Nie jest oczywiście tak, że obecne wydarzenia nową „Solidarnością”. Nie bardzo wierzę w takie zestawienia i jest też szereg różnic. Tamta „Solidarność” była związkiem zawodowym, z konkretnym programem politycznym, ta nie. Tamta trwała 16 miesięcy, ta dopiero drugi tydzień. Tamta była anty- czy alter-rządowa — teraz rząd teoretycznie wszystko popiera, choć działania są głównie oddolne. Są więc różnice, owszem. Ale i tak nie ma nic w naszej historii ostatnich dziesięcioleci, co dałoby się porównać z tym, co robimy dla uchodźców z Ukrainy. Tylko panna „S” może być punktem odniesienia.

To w ogóle jest tak, że życie polityczno-społeczno-duchowe ludzkości nie rozwija się równomiernie, ale idzie skokami. Parę kroków do przodu, parę do tyłu. A przede wszystkim: są długie okresy stagnacji. Są całe lata czy dziesięciolecia, w których pozornie nic się nie dzieje, a życie ciurka jak ciepła woda w kranie. A potem następuje oszałamiająca zmiana wszystkiego, niemal w jednej chwili. Przyda się tutaj metaforyka z lekcji fizyki: to jest przemiana fazowa. Długo, długo się ta woda podgrzewa, po czym bach, nagle zaczyna się wszechogarniające wrzenie. Konfiguracja wyobraźni społecznej i politycznej resetuje się z dnia na dzień.

Co po pierwszej fali optymizmu?

Nie bierzecie mnie jednak za naiwnego optymistę. Tak, jak jestem zbyt młody, żeby pamiętać tamtą „Solidarność”, tak jestem zbyt stary, żeby wierzyć, że dotknęła nas magiczna różdżka i od teraz będziemy lepszymi ludźmi już na zawsze. Nie będziemy, niestety. Tak jak nie staliśmy się nimi w 1980 roku czy po śmierci papieża. Tak jak nie zasypaliśmy podziałów po Smoleńsku (raczej je wtedy wykopaliśmy). Jak trafnie zauważono na FB — teraz jesteśmy w pierwszej fali entuzjazmu, która nieuchronnie opadnie, potem przyjdzie walka o polityczne zdyskontowanie tych emocji, oskarżenia o zdradę ideałów, a na koniec ktoś powie, że to wszystko był spisek. Taka już natura ruchów społecznych. Co w żaden sposób nie umniejsza ich wagi ani autentyczności tego, co się teraz dzieje.

Porównanie roku 2022 i 1980 jest ważne również dlatego, że historia „Solidarności” i późniejszego złamania i porzucenia jej ducha wciąż nas określa bardziej, niż myślimy. „Solidarność” była ostatnią iskrą, która wyszła z Polski, a która chciała zmieniać świat. Była ostatnim wspólnotowym, masowym i autentycznym ruchem w Polsce, który miał ambicję ułożyć świat na nowo. Chcieliśmy spróbować żyć bardziej solidarnie, ale się nie udało — i to doświadczenie wciąż w nas głęboko siedzi. Sparzyliśmy się bardzo, zniechęciliśmy się do jakichkolwiek ruchów wspólnych. Złamały nas wtedy czołgi stanu wojennego, a potem nauczono nas kapitalizmu i przestawiliśmy się na życie prywatne. Uwierzyliśmy, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, że są tylko atomy i cząstki elementarne. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” zmieniło się w „każdy za siebie, kosztem każdego”. W takim duchu żyjemy od czterdziestu lat.

Dlatego też tak ważne jest to, co się dzieje teraz. I dlatego warto angażować się dzisiaj. I warto też zakończyć ten wątek po stoicku. Bo, owszem, nie wiadomo, co będzie dalej. Co będzie dalej z Ukrainą, czy wybuchnie trzecia wojna światowa – to nie zależy od nas. Ale jak szybko roztrwonimy ten wielki wykwit ludzkiego ducha, którym jest solidarność z Ukraińcami, jak szybko pójdzie to w pył, a co z tego w nas zostanie — to już zależy tylko od nas.