„Wcześniej było o wiele więcej przyjezdnych, fala idzie w dół” – mówi mi koordynatorka belgijskiego Czerwonego Krzyża, siedząc za biurkiem, przy wypełnianiu excelowskiej tabelki z danymi uchodźców z Ukrainy.

Przez chwilę jestem jedynym tłumaczem w grupie wolontariuszy Czerwonego Krzyża na południowym dworcu kolejowym w Brukseli. Reszta pojechała z Ukraińcami do ich miejsc noclegowych. Stoję w niewielkim lokalu w pasażu handlowym, zaaranżowanym na poczekalnię dla uchodźców. Jest toaleta, krzesła, parę stolików i najważniejsze: lodówka z jedzeniem i napojami.

„W marcu byłam parę dni w punkcie recepcyjnym w hali EXPO. Uchodźców była cała masa, trzeba było im pomagać od rana do wieczora. Teraz jest trochę lepiej, hotele oferują nocleg, a restauracje przywożą jedzenie. System działa całkiem dobrze” – kontynuuje Belgijka znad biurka.

Przez cały dzień, od rana do wieczora, wolontariusze wychodzą na perony kolejowe – w kamizelkach belgijskiego Czerwonego Krzyża i z obitą w ukraińskie barwy tekturą. Wokół nich gromadzą się przyjezdni Ukraińcy, z walizkami, torbami, zwierzętami na smyczy i w kontenerach. Facetów w wieku produkcyjnym niewielu, większość to kobiety, nastolatki, niemowlęta, przedszkolaki.

Przed rozpoczęciem pierwszej zmiany zostałem poinstruowany, jakie są procedury dla uchodźców. Można im zaoferować dwie ścieżki: krótkoterminowy nocleg, jeśli chcą jechać dalej, albo złożenie wniosku o azyl w Belgii, co obliguje do pozostania w kraju na rok. Tych, którzy chcą złożyć wniosek, kierujemy do jednego z biur na dworcu, gdzie są pełnoetatowi tłumacze, pracownicy służb socjalnych.

Pomimo że „fala idzie w dół”, pracy i tak jest sporo – niewielu przyjezdnych rozumie po angielsku czy francusku. A ci, którzy rozumieją po angielsku, mają trudności ze zrozumieniem miejscowego akcentu. My, tłumacze, którzy znają rosyjski czy ukraiński, jesteśmy na wagę złota. Instruujemy przyjezdnych, jak wypełnić ankiety, kiedy przyjedzie autobus do hotelu, kto będzie dzielić pokój z kimś, a kto dostanie oddzielne pomieszczenie na noc. Prowadząc ludzi do autobusu, trzeba uważać, żeby nikt się po drodze nie zagubił. Dlatego czasami trzeba krzyknąć po rosyjsku, żeby przebić się przez gwar głośnego dworca.

Francuskojęzyczni wolontariusze głaszczą psy, bawią się z dziećmi w kącie z dywanem-miasteczkiem i zabawkami. Jedna z dziewczynek prosi mnie o jakąkolwiek monetę, wygrzebuję więc z portfela złotówkę. Dziewczynka intensywnie trze krawędzią monety o kartki błyszczącego papieru i krzyczy: „Wot, Elza!” – oczom ukazuje się bohaterka „Krainy Lodu”, kartka papieru była zdrapką. Dziewczynka z dumą prezentuje swoje dzieło i biegnie do mamy.

Dla uchodźców podstawiane są autobusy brukselskiej komunikacji – tłumacze, zazwyczaj tylko jeden, kierowani są do eskorty. Jednego wieczora zrobiłem więc dwa kursy, co i tak starczyło za całą zmianę. Hotel, naprędce zorganizowany w dużym biurowym kompleksie, jest znacznie oddalony od dworca. Ukraińcy jadą więc przez całą Brukselę. Większość z nich zasypia, część wpatruje się w zmieniający się za oknem krajobraz.

„Niech to się wszystko skończy”

„Zawsze chciałam tu mieszkać, wie pan?” – mówi do mnie kobieta po sześćdziesiątce, siedząca przy drzwiach kierowcy. „Byłam w Brukseli parę razy, to takie przyjemne miasto w porównaniu z Paryżem czy Londynem”.

Opowiada, że siedzący obok niej starszy brat pracuje w kijowskim biurze turystycznym. Zastrzega ironicznie, że budynek został zbombardowany, stąd pracy jest już niewiele. Pyta mnie, skąd jestem.

„Polacy to aniołowie!” – wykrzykuje, brat kiwa głową z aprobatą. „To, jak nas przyjęliście, to, jak wy nam pomagacie! Polski celnik na granicy wziął wszystkie nasze bagaże na siebie! Kiedy zwrócił się do mnie «szanowna pani», od razu odetchnęłam z ulgą. Byłam bezpieczna”.

Odpowiadam dość standardową formułką, że tak trzeba, że Polacy mają w sobie zakorzenioną pokoleniową pamięć wojny. I że Ukraińców u nas dużo, lubimy się.

„Czasami się zastanawiam, czy my jako Ukraińcy pomoglibyśmy wam tak samo, jak wy nam pomogliście” – przekornie mówi kobieta.

„A ja się zastanawiam, czy na miejscu Ukraińców po prostu bym nie uciekł jak najdalej”.

„Panu się tylko tak wydaje. Mam syna w pańskim wieku, został w Kijowie. Jest zawzięty jak cholera, chce bić ruskich, dwa razy szedł do komisji wojskowej. Za każdym razem go nie przyjęli, bo warunki nie te. Dzięki Bogu! Więc teraz ćwiczy, bo chce walczyć”.

Pokazuje mi nagranie w telefonie – syn wyciąga się poziomo na drążku. Po raz pierwszy widzę, jak kobieta się uśmiecha i prostuje się na siedzeniu z dumy. Opowiada, czym się zajmuje jej syn na co dzień, po czym płynnie przechodzi do historii swojej rodziny. Szczególnie dużo uwagi poświęca temu, jak jej krewni zostali oddzieleni od siebie – niektórzy zostali, inni wyjechali. Rozdzielone rodziny to norma na wojnie. Wcześniej rozmawiałem z kobietą z Charkowa, której Rosjanie zbombardowali dom. Pojechała do mieszkania rodziców i nalegała, aby z nią wyjechali. Nie chcieli, ucałowali córkę i życzyli powodzenia.

„Ta cała wojna tak męczy psychicznie, niech pan mnie uszczypnie, od lutego jest jak w koszmarnym śnie” – wzdycha Ukrainka z Kijowa. „W pewnym momencie pomyślałam, przepraszam za wyrażenie, żeby już po prostu jeb**li w nasz blok i niech to się wszystko skończy. To wtedy brat stwierdził, że już pora i trzeba uciekać. Inaczej bym oszalała”.

Ciągnie dalej, że rodzinę rozdzieliła też granica i mentalność. Krewni z Rosji nie chcą wierzyć, że ich wojsko morduje niewinnych ludzi. Na nic zdjęcia z Buczy, to wszystko dla nich inscenizacja.

„Taaak, tak jakby Ukraińcy swoich mieli mordować…” – kpię z rosyjskiej propagandy.

„Ale wie pan, jak prawda wyjdzie na jaw i już nie będą mogli przed nią uciec – Ukrainka od razu mi przerywa – to oni powiedzą, że «najwidoczniej tak trzeba było!». Straszne. My przecież rozmawiamy w tym samym języku! A mimo to, jakbyśmy używali zupełnie różnych alfabetów”.

Pytam, czy planują w jakiejś perspektywie wrócić do Ukrainy. Zaaplikowali przecież o azyl w Belgii, muszą więc zostać tu na rok – chyba że sytuacja w kraju się zmieni. Brat z siostrą kiwają głowami. Są jednak świadomi, że koniec jest daleki.

„Ta wojna skończy się tylko wtedy, kiedy my się poddamy. Bądź Federacja Rosyjska się rozpadnie. Na obie rzeczy będziemy musieli poczekać”.

„Przyszłości nie było już od dawna”

– Filip, proszę, wytłumacz panu, że jemu nocleg w hotelu już nie przysługuje. Możemy go zakwaterować w schronisku dla bezdomnych” – innego dnia, biorąc mnie na stronę, zwraca się do mnie koordynatorka wolontariuszy. Nie wnikając w szczegóły – jegomość ponoć jest problematyczny w obejściu i skorzystał z noclegu w hotelach oferowanych przez Czerwony Krzyż kilkakrotnie. Nie może tego jednak robić w nieskończoność, o ile nie złoży wniosku o azyl.

„Może ja powiem?” – proponuje Nastia z Moskwy, też tłumaczka. Widzi, że dość sceptycznie podchodzę do roli posłańca złych wieści. Mówię jednak, że to dość kiepski pomysł, jeśli coś takiego zakomunikuje mu Rosjanka. Facet próbuje się wykręcić, że jest już stary, ale mimo wszystko przyjmuje wiadomość. Wychodzi zapalić i znika. Na moment zadań brak.

„Mieszkam tu już od czterech lat. Po studiach od razu wiedziałam, że muszę stamtąd wyjechać” – rozmawiam z Rosjanką, czekając na ostatni pociąg z Frankfurtu. Wcześniej odprawiliśmy czekających na autobus, więc zrobiło się luźniej.

Nie pytam, dlaczego zdecydowała się pomagać – dość powiedzieć, że kiedy zapytałem ją, skąd jest, to upewniła się, że wokół nie ma żadnych uchodźców. Opowiada, że skończyła moskiewskie MGU i dość szybko znalazła pracę w międzynarodowej korporacji. Poprosiła o przeniesienie do oddziału w Brukseli. Wracać już nigdy nie zamierza. Zdaje właśnie prawo jazdy i będzie się starać o belgijski paszport.

„A co z twoją rodziną?” – „Pytasz o wojnę?” – „No, skoro już zaczęłaś…”.

„Nie mówią o tym dużo. Wiesz, ja chodziłam tutaj na protesty antywojenne przed ambasadą, wszyscy domagaliśmy się sankcji” – kontynuuje Rosjanka. „I w rozmowach z nimi wspominam o tym. Oni odpowiadają, że przecież pamiętają lata dziewięćdziesiąte, wtedy też było krucho, a mimo to jakoś sobie poradzili. Teraz też tak będzie. Pojadą na daczę, zasadzą pomidory, kartofle. Przeżyją”.

„A nie myślą o tych, którzy są od nich młodsi? O tobie? Że wiesz, gdybyś była młodsza, to by tobie zabrano przyszłość? Przecież gdybyś wcześniej tu nie znalazła pracy, teraz by ci się pewnie nie udało znaleźć takiej samej”.

„Tej przyszłości nie było już od dawna. Po sfałszowanych wyborach w 2011 roku i protestach w Moskwie byłam tego świadoma. To było jak gotowanie żaby. Gdyby nas wrzucono do takiego stanu jak teraz, od razu byśmy zauważyli, że jest nam za gorąco. A tak, powolutku, po troszeczku, zagotowywali nas w milczeniu. Nawet tego nie dostrzegliśmy. I chyba jest już za późno.

„Wystarczy jeżdżenia”

Z tymi, którzy nie decydują się zostać w Belgii, chodzę do dworcowych kas, żeby uzyskać informacje, kiedy mogą odjechać pociągiem do swojego punktu docelowego. Ukraiński paszport upoważnia teraz do bezpłatnego podróżowania, stąd telefony do dalekich krewnych w każdym z europejskich krajów.

Szczególnie zapadła mi w pamięć matka z nastoletnią córką. Kobieta, pomimo zmęczenia wypisanego na twarzy, wykrzesywała z siebie niesamowitą determinację nawet na ostatnim etapie ucieczki – przed nimi była już tylko podróż pociągiem do Londynu pod kanałem La Manche. Obie Ukrainki mają wizy, matka pokazuje je przy kasie, kiedy jej córka wciąż zanosi się płaczem. W tym przypadku rozmowa się nie klei – bo w sumie co miałbym jej powiedzieć? Że „wszystko będzie dobrze” czy „całe życie masz przed sobą”?

Ostatni pociąg wjeżdża na dworzec przed jedenastą – a my musimy się upewnić, że wszyscy uchodźcy mają zakwaterowanie. Wychodzimy w trójkę – ja, Belg oraz Kanadyjka, emerytowana pracowniczka Komisji Europejskiej. Trzymając tekturę z ukraińską flagą, szukamy uchodźców pośród wychodzącego na peron tłumu. Jest późno, z pociągu wychodzi głównie odstawiona młodzież z butelkami piwa w rękach. W końcu do Belga dochodzi para Ukraińców – kobieta z mężem, starszym panem o kulach. Mają ze sobą tylko jedną walizkę. Prowadzimy ich do punktu recepcyjnego. Przez całą drogę milczą.

„Skąd państwo przyjechali?” – pytam, żeby choć trochę przełamać lody. Szybko jednak żałuję.

„Kramatorsk. Obwód doniecki” – odpowiada mężczyzna zdawkowo, ale tyle wystarczy.

Przyjmujemy ich dzień po tym, jak Rosjanie ostrzelali dworzec kolejowy w tym mieście. Zginęło co najmniej 50 czekających na ewakuację Ukraińców. To równie dobrze mogli być oni. Nie rozmyślając o tym długo, przedstawiam im opcje: azyl w Belgii bądź tymczasowy nocleg, jeśli chcą jechać dalej.

„Zostajemy tutaj. Wystarczy jeżdżenia”.

I rozumiem, co się za tym kryje. Ci ludzie nie mają już dokąd pójść. Przejechali prawie całą Europę, zostawiając za sobą wszystko, co udało im się w życiu zdobyć. Mieli do wyboru śmierć albo niepewną przyszłość starszych osób w obcym kraju. Im nawet nie ma co mówić, że „wszystko będzie dobrze”, tak jak można było powiedzieć płaczącej nastolatce, bo wiedzą, że to bujda.

Po raz kolejny od wybuchu tej wojny czuję, że tego wszystkiego przebaczyć nie sposób. A nawet po prostu nie można.