Jakiś niebywały zbieg okoliczności sprawił, że Andrzej Sosnowski, który wraz z Tadeuszem Piórą sprezentował nam obecnie po latach pracy przekład „Gniazdka dudków” Johna Ashbery’ego i Jamesa Schuylera, przetłumaczył był dawno temu również powieść Ronalda Firbanka „The Flower Beneath the Foot”. Polski tytuł tego utworu brzmi „Zdeptany kwiatuszek”, a Tadeusz Pióro opatrzył przekład „notą od wydawcy”, co znaczy, że mamy tu do czynienia ze współdziałaniem długoletnim i nieprzypadkowym. Proweniencja „Zdeptanego kwiatuszka” jest najzupełniej odmienna od pochodzenia „A Nest of Ninnies” – inne były kraje i klasy społeczne autorów obu tych dzieł, inne mieli zwyczaje (no, tu może dałoby się jednak wskazać pewne dyskretne zbieżności), w rozmaitych obracali się kręgach. Wreszcie – dzieli ich kilka katastrof dziejowych, które dotknęły świat anglosaski. Na przykład Firbank był już dorosły, kiedy zaczynała się pierwsza wojna światowa, a Ashbery i Schuyler byli dziećmi, kiedy zaczynała się druga z nich.
A przecież „Zdeptany kwiatuszek” i „Gniazdko dudków” mają jednak coś wspólnego – poza trywialnym spostrzeżeniem, że obie powieści napisano w języku angielskim (ale nawet tutaj trzeba zachować czujność, ponieważ napisanie czegoś takiego w innym języku mogłoby okazać się nadspodziewanie niełatwe), można zauważyć również nieco mniej oczywiste ich podobieństwo. Są to mianowicie powieści o niczym.
„Nic” należy tu rozumieć dość prosto. Postacie, które zaludniają utwory Firbanka oraz dwójki Amerykanów, spędzają wiele czasu, rozmawiając ze sobą, przy czym ich rozmowy są zazwyczaj dowcipne i błyskotliwe. Z tych konwersacji jednak nic nie wynika ani dla czytelnika, ani dla nich samych, ani dla fabuły powieści. Lub raczej – wynika z nich nic. Nicość tych powieści jest ich wartością pozytywną, określa je zasadniczo. O nicość w nich chodzi i o nic innego. Innymi słowy, zarówno Firbank, jak i Ashbery ze Schuylerem pokazują figę wszystkim poważnie nastawionym czytelnikom (oczekującym choćby śladowego napięcia fabularnego), badaczom (badającym sensy i znaczenia tekstu), krytykom (krytykującym je) oraz teoretykom literatury (teoretyzującym o nich). W taki sposób roztacza się wdzięk ich utworów, dwuznaczny zresztą.
Osoba tłumacza jawi się w kontekście tych powieści cokolwiek intrygująco. Każdy, kto miał styczność z poezją Andrzeja Sosnowskiego, wie, że nazwanie jej „przystępną” byłoby grubym nadużyciem. Zestawienie jego własnej twórczości z beztroską gadaniną postaci zaludniających tłumaczoną przez niego prozę Firbanka i tandemu Schuyler–Ashbery może się wydać kontrastowe. Ale te bardzo odmienne praktyki literackie również mają ze sobą sporo wspólnego. (Widzimy zatem, że maszyna języka uruchamiana tak, aby odjechać daleko od potocznie rozumianego „intelektu”, wraca do niego na mocy jakiejś dziwnej siły, a generowane przez nią szeregi słów przemieniają się „into something rich and strange”.)
Sztuka jest sztuczna. Ten płaski, ale prawdziwy kalambur oznacza, że nie należy spodziewać się od dzieła sztuki (obrazowej, słownej ani jakiejkolwiek innej), że odda nam rzeczywistość w całej jej prawdzie i doświadczeniu. Tekst nie ma smaku ani zapachu, nie boli ani nie uderza – przynajmniej nie fizycznie. Można dokładać starań, aby uczynić go jak najbardziej żywym, smacznym lub bolesnym. Tym zajmowali się twórcy literatury wszystkich głównych nurtów, od Homera (lub aojdów, których pieśni zespolono pod jego imieniem) po Jonathana Franzena. Nieliczni spośród ich kolegów postanowili natomiast zrezygnować z takich usiłowań. Z nich z kolei niektórzy czynili to manifestacyjnie – na przykład surrealiści i przedstawiciele radykalnych awangard. Inni natomiast reprezentowali postawę bardziej perfidną – pisali teksty na pierwszy rzut oka mimetyczne, ale w istocie niemające kompletnie nic wspólnego z realnością.
Wypowiedzi postaci, zarówno u Firbanka, jak i w „Gniazdku dudków”, nie są efektem zamierzonego przedsięwzięcia polegającego na odzwierciedleniu rzeczywistego świata ludzkich spraw w świecie utworu literackiego. „Realizm” tych powieści jest pozorny. W istocie są one rezultatem na pół automatycznych zabiegów twórczych, w których kolejne zdania generowane są do pewnego stopnia tak samo, jak powstają łańcuchy wolnych skojarzeń w niektórych werbalnych grach i zabawach towarzyskich. Owszem, można powiedzieć, że efekt takich zabiegów w jakimś sensie odzwierciedla prawdziwe ludzkie rozmowy, z których znakomita większość również nie ma krzty sensu. Nie o to jednak prymarnie chodzi omawianym teraz autorom, lecz o uwolnienie tekstu od obowiązku jakiejkolwiek mimetyczności, a nawet od obowiązku odrzucania tej mimetyczności. Firbank, Schuyler i Ashbery nie odrzucają realnego świata ani nie ignorują go manifestacyjnie. Po prostu idą obok niego.
Dlatego możliwości skojarzeń literackich na kanwie „Gniazdka dudków” – na przykład z opowiadaniami młodego Capote’ego (motyw wspólny: duch amerykańskiej prowincji ze słabo uchwytnymi miazmatami perwersji) czy z parodią „Trzech sióstr” Czechowa (mieszkańcy małego miasteczka marzą o wyjeździe do Nowego Jorku) – nie są tu zbyt ekscytujące. Gra nie toczy się bowiem o to, która z osób czytających wynajdzie więcej takich wpływologicznych skojarzeń. Niewinna tytułowych ninnies paplanina… chciałoby się kontynuować to zdanie czasownikiem „powinna”, ale trzeba gdzieś postawić tamę zalewowi aliteracji. Więc jeszcze raz: małomiasteczkowe ględzenie „dudków” ustanawiane jest tutaj maszynerią tekstualną, której działanie pokazał nieco wcześniej Eugene Ionesco w swoich „absurdalnych” sztukach teatralnych, takich, jak „Lekcja”, „Krzesła” czy zwłaszcza „Łysa śpiewaczka”. (No tak, jednak nie obeszło się bez skojarzenia.) Różnica polega na tym, że jego celem było napiętnowanie autentycznej idiotyczności drobnomieszczańskich konwersacji, Ashbery’ego i Schuylera interesowała zaś już jedynie czysta zabawa słowami prowadzona dla niej samej.
Nie znaczy to jednak, że w „Gniazdku dudków” nie ma żadnych zgadywanek. W niczym tkwi coś. Oto już w tytule mamy słówko „ninnie”, które nie należy do częstych w angielszczyźnie, przynajmniej literackiej. Oxford English Dictionary twierdzi, że jest to słowo „of obscure origin” i spekuluje, że może być skrótem od „innocent”, po czym decyduje, że znaczy ono tyle, co „prostaczek” (simpleton) i informuje, że użyli go między innymi Robert Burton w „Anatomii melancholii”, Henry Fielding i George Eliot. Inną niespodzianką jest brak w powieści rozdziału trzynastego. Tłumacze tłumaczą się w posłowiu nieprzekładalnością tego rozdziału i naprawdę jest on w pewnym sensie nieprzekładalny, ponieważ nie istnieje. Po „chapter twelve” następuje „chapter fourteen”. Zaryzykujmy interpretację – Schuyler i Ashbery byli przesądni. Albo postanowili, że będą udawać, że są przesądni. Albo byli zwyczajnymi triskaidekafobami. Ostatnia możliwość wygląda na najbardziej prawdopodobną. Świat nowoczesności roi się od triskaidekafobów.
Na początku powieści bohaterowie chcą wyjechać z małego miasteczka do Nowego Jorku. Czy uda im się wyrwać z nudnej prowincji i odwiedzić metropolię? (Nawiasem mówiąc, Nowy Jork nazywa się po łacinie Novum Eboracum, ponieważ angielskie miasto York, po którym wziął nazwę, w czasach rzymskich zwało się Eboracum. Ten fakt onomastyczny świadczy o wielkim snobizmie filologów klasycznych, ale nie pytajcie, co ma on wspólnego z „Gniazdkiem dudków”, ponieważ nie ma z nim nic wspólnego.) Odpowiedź na to pytanie jest równie nieistotna, jak każda inna, której można udzielić na jakiekolwiek pytanie zadane w odniesieniu do tej sympatycznej książki. Powiedzmy więc raczej na koniec, że Ronald Firbank, John Ashbery i James Schuyler podśmiewają się w zaświatach z pilnych czytelników ich książek, dociekających, o co tu właściwie chodzi. Nie da się wykluczyć, że w tym cichym śmiechu towarzyszą im ich polscy tłumacze.
Książka:
John Ashbery, James Schuyler, „Gniazdko dudków”, przełożyli Tadeusz Pióro i Andrzej Sosnowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, seria Proza światowa.
Kontekst: Ronald Firbank, „Zdeptany kwiatuszek”, przełożył Andrzej Sosnowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998, seria Ostrogi. Książki najlepsze.