W niedzielę 1 maja do Lwowa przyjechała Angelina Jolie. Jest ambasadorką dobrej woli ONZ, przyjechała z misją humanitarną do ogarniętej wojną Ukrainy. Jej obecność wyraźnie zirytowała rosyjski MSZ, który stwierdził, że wizyta aktorki jest sposobem na odwrócenie uwagi świata od ewakuacji Azowstalu (w dręczonym rosyjską okupacją Mariupolu), na którą zgodziła się Rosja. Obecność Jolie, choć ważna dla Ukrainek i Ukraińców, nie sprawiła, że Rosjanie zaprzestali ostrzału: podczas jej wizyty we Lwowie rozległ się alarm lotniczy. Jednak próbowała. A ten tekst nie jest o Angelinie Jolie, tylko o papieżu Franciszku. Papieżu, którego wrażliwością na cierpienie afrykańskich uchodźców byliśmy zachwyceni kilka lat temu, który na miejsce swej pierwszej wizyty wybrał włoską Lampedusę; który wówczas nie wahał się wygłaszać komentarzy o charakterze politycznym. I który teraz głęboko nas rozczarował.

Co stało się z tym wrażliwym Franciszkiem? Dlaczego w 2013 roku dokonywał osobistych aktów pokuty, bił się w pierś w imieniu Zachodu/Północy, „wstrząsał sumieniami wszystkich” na Lampedusie, a dziś, wobec dramatu Ukrainy zaatakowanej przez Rosję, zachowuje się niemal jak Pius XII? Tego ostatniego zapewne pamiętamy jako papieża, który w marcu 1939 roku mottem swojego pontyfikatu uczynił słowa „Pokój jest dziełem sprawiedliwości”, w maju tegoż roku wysłał pismo do Hitlera, prosząc, by postarał się utrzymać pokój i któremu nigdy nie udało się zaprotestować przeciwko Holokaustowi. Z drugiej strony, Pius przynajmniej potępił totalitaryzmy (które wówczas w Europie mieliśmy dwa i faszyzm u bram Watykanu) i udzielał uchodźcom (w tym około 5 tysiącom Żydów) azylu w Watykanie. Franciszek nie zdobył się nie tylko na potępienie, ale nawet na przyznanie, że Ukrainę zaatakowała Rosja rządzona przez Władimira Putina, a nie bliżej nieokreślony „konflikt”.

Postawa Franciszka jest dla wielu zaskoczeniem. O tym, że jest rozczarowująca dla ludzi o różnych poglądach, może świadczyć to, że lajkuję na FB każdy post Tomasza Terlikowskiego dotyczący (braku) zaangażowania papieża w zatrzymanie dramatu Ukrainy. Lubię Pana Redaktora, ale mnie jako liberalnej luterance jest zazwyczaj dość daleko do przekonań rzymskokatolickiego konserwatysty. Mimo różnic, mamy chyba podobne oczekiwania i podobny smutek spowodowany obojętnością i brakiem odwagi Franciszka.

Papieskie dywizje. Teologia, która staje się polityczna.

Podczas konferencji w Poczdamie Stalin zapytał Churchilla, ile dywizji pancernych ma papież, by miał się przejmować jego opinią na temat władania przez ZSRR połową Europy. Podobnie jak wtedy Pius XII, dziś Franciszek nie ma ani jednej dywizji. Jednak to nie one budują siłę Watykanu. Ich brak nie jest przeszkodą dla wywierania silnego wpływu na światową politykę. Z tych możliwości Watykan korzysta, kiedy widzi taką potrzebę. Podczas kryzysu migracyjnego w latach 2013–2015 wezwania Franciszka były jednoznacznie polityczne. Jego działania miały charakter co najmniej polityczno-religijny, o ile nie wyłącznie polityczny, ubrany w symbolikę religijną. Wtedy Franciszek ze swoich „dywizji” korzystał.

Tomasz Sawczuk w tekście „Czy Franciszek jest dobrym chrześcijaninem” stawiał tezę, że Franciszek po prostu prowadzi swój pontyfikat, znając realia zsekularyzowanego świata i w związku z tym ograniczając się do działalności stricte religijnej – wygłaszania sądów moralnych zgodnych z nauką Kościoła. Uważam, że nie jest to uprawnione myślenie. Jeżeli natomiast Franciszek wychodziłby z takiego założenia, jakim jego indolencję stara się tłumaczyć Tomek, uważam, że świadczyłoby to o nim jeszcze gorzej. Z perspektywy teologicznej pokazywałoby, że papież odrzucił nauczanie świętego Pawła, wyrażone w Drugim Liście do Tesaloniczan, nakazujące chrześcijanom zaangażowanie w sprawy tego świata. Nie byłoby to też zgodne z duchem Soboru Watykańskiego II, w szczególności z założeniami Katolickiej Nauki Społecznej, wyrażonymi w encyklice „Gaudium et spes”. Franciszek zdaje się z niej wybierać to, co po prostu jest dla niego wygodne: być obecny w świecie, także bardzo politycznie, a nie jedynie wygłaszając sądy moralne, ale tylko kiedy mu to pasuje. 

Wróćmy jednak do dywizji. Kościół rzymskokatolicki posiada liczne zasoby zarówno finansowe, jak i polityczne. W ciągu ostatnich czterdziestu lat chętnie z nich korzystał, także w ramach walki z ZSRR. Pielgrzymki Wojtyły do Polski miały charakter tak religijny, jak polityczny. O tym, jak ważny był ten drugi, świadczy udział w mszach papieskich wielu ludzi opozycji niezależnie od światopoglądu i wyznawanej wiary. Andrzej Friszke w książce „Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności” przywołuje wypowiedzi Kuronia i Michnika, dotyczące doniosłości wizyt i wypowiedzi Wojtyły dla sytuacji Europy Środkowo-Wschodniej. Michnik podkreślał, że Kościół Wojtyły przede wszystkim broni zasad Ewangelii i upomina się o prawa człowieka. Jednak to „upominanie się” w dobie zimnej wojny nie było li tylko sądem moralnym wynikającym z głoszenia Ewangelii. Kontekst, w którym były wypowiadane, czynił je politycznymi.

Nawet jeśli Franciszek życzy sobie, by jego wypowiedzi uznawać wyłącznie za teologiczne, nie ma mocy, by tak się stało. Nawet jeśli chciałby, by miały wymiar wyłącznie moralny, nie jest w stanie (i nikt by nie był) sprawić, by nie stały się polityczne. Nie od wypowiadającego osąd zależy kontekst, w którym ten osąd pada. A Franciszek jako świadomy przywódca religijny nie może udawać, że nie ma kontekstu. Na porażkę skazana jest również próba jego zmiany. Franciszek udaje więc, że fakt, iż nie posiada ani jednej dywizji pancernej, sprawia, że Kościół, któremu przewodzi, jest jedynie organizacją religijną i że w związku z tym nie prowadzi polityki, a jego teologia nie bywa polityczna. Teologia w kontekście wojny w Ukrainie po prostu staje się polityczna.

Trzeci Rzym i parada w Donbasie

Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, a patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl dopiero się rozkręcał, rozważałam napisanie tekstu, w którym jako historyczka idei tłumaczyłabym ideę filozoficzno-teologiczną, w myśl której Moskwa jest „Trzecim Rzymem” ze starotestamentowego proroctwa Daniela. Chciałam opisać sięgające średniowiecza przekonanie, że to trwanie Moskwy powstrzymuje nadejście Antychrysta i że patrząc z tej perspektywy, można nie tyle zaakceptować, co próbować zrozumieć, dlaczego Cyryl współpracuje z Putinem. Na szczęście tego tekstu nie napisałam, bo teraz bym się wstydziła usprawiedliwiania działań człowieka, który choć ubrany w patriarszą tiarę, nawet nie udaje, że po prostu prowadzi politykę. I że bardzo mu po drodze z tym podpułkownikiem KGB, który obecnie zasiada na moskiewskim tronie.

Patriarcha Cyryl w pełni popiera inwazję, błogosławi czołgi i Władimira Władimirowicza. Agresję na Ukrainę (której oczywiście nie określa w ten sposób) uzasadnia koniecznością walki o tożsamość i cywilizację chrześcijańską. Granicę między tą częścią świata, w której cywilizacja chrześcijańska trwa, a tą, która tej tożsamości się pozbyła, kreśli, pokazując zasięg organizacji parad gejowskich. Nie ma parad – panuje chrześcijaństwo. Są parady – panuje antychryst. Moskwa z antychrystem walczy, więc „musi” bronić Donbasu przed wessaniem przez zepsuty do szpiku kości świat parad. Chyba gdybym chciała ośmieszyć koncepcję Moskwy jako Trzeciego Rzymu, nie wymyśliłabym niczego lepszego niż to Cyrylowe uzasadnienie agresji.

Podśmiewając się z jego kuriozalności, nie możemy jednak zapomnieć tym, co w 2013 roku ówczesny przewodniczący Episkopatu Polski, arcybiskup Michalik, pisał do patriarchy Cyryla. Polski hierarcha odnosił się do jego wypowiedzi, zgadzając się ze swoim „kolegą po fachu”, że „Przed Zachodem i Wschodem stoi najtrudniejsze zadanie wspólnego znajdowania równowagi z jednej strony między postępem w dziedzinie zachowania praw osoby i mniejszości oraz zachowaniem narodowo-kulturowej i religijnej tożsamości poszczególnych narodów – z drugiej strony (s. 9). Jesteśmy w epoce forsowanych, jeśli nie powiedzieć przemocą narzucanych wartości neoliberalnych (s. 10). Liberalny standard jest proponowany jako obowiązujący dla organizowania wewnętrznego życia kraju i narodów… Należy zwrócić uwagę na wartości moralne jednoczącej się Europy (s. 14)”. Stwierdzał, że „Kościoły i narody potrzebują nauczycieli głoszących i żyjących zgodnie z prawdą wolną od ideologicznego zabarwienia”. Znany z konserwatywnych poglądów polski hierarcha, wiceprzewodniczący Rady Konferencji Episkopatów Europy, nie był za nie ganiony przez Franciszka. Występowanie ręka w rękę z Cyrylem przeciwko przemianom społecznym było co najmniej akceptowane. Dziś, gdy Cyryl tą właśnie narracją uzasadnia agresję na sąsiednią Ukrainę, Franciszek nie wraca do tamtych słów. Choć lubi dużo mówić o przyrodzonej godności każdego człowieka, akceptacja dla prześladowań niegdyś osób LGBT+ w Rosji, a dziś gwałconych Ukrainek, niezbyt mu przeszkadza. Czyżby homofobiczna międzynarodówka starszych panów nadal miała się dobrze? Czy Franciszek myśli, że zamykając oczy na wsparcie dawane przez Cyryla prześladowaniom niegdyś osób LGBT, a teraz setek tysięcy ukraińskich cywilów, ocali chrześcijańskie dziedzictwo? Mało to teologiczne, za to bardzo polityczne, choć dość naiwne myślenie. Żadnego antychrysta nie powstrzyma cierpieniem niewinnych.

Chrześcijanin w obliczu wojny i totalitaryzmu

Naszą część świata zelektryzował wpis Franciszka na Twitterze, w którym oznajmił, że wszyscy jesteśmy winni. Można by uznać, że to standardowa chrześcijańska teologia. Rzeczywiście, wszyscy jesteśmy grzeszni. Grzeszymy myślą, grzeszymy mową, grzeszymy uczynkami i zaniedbaniami. Taka jest w myśl chrześcijańskiej teologii natura człowieka. Jednak słowa padają w określonym kontekście. Franciszek częściowo go lekceważy (o czym pisałam wyżej), a częściowo próbuje wykorzystać. Wszak wraz z przypomnieniem o powszechnej winie wyszła odeń propozycja, by przy XIII stacji wielkopiątkowej drogi krzyżowej krzyż niosła nie kolejna rodzina, ale Ukrainka i Rosjanka. Poza absurdalnością tej propozycji i tym, że duet Ukrainki i Rosjanki nijak nie pasował do „obsady” pozostałych stacji (krzyż niosły rodziny, przy każdej stacji jedna), zobaczyliśmy, że papież doskonale widzi, że w Ukrainie giną i cierpią ludzie. Tylko że wolał kluczyć, mówiąc o koszmarze wojny i tym, jak bardzo spustoszy obydwa społeczeństwa, zamiast powiedzieć wprost, że Ukraina została zaatakowana przez Rosję. Oddając mu sprawiedliwość, trzeba zaznaczyć, że w swojej najnowszej książce „Przeciwko wojnie. Odwaga budowy pokoju” napisał: „Niemal w jednej chwili wojna wybuchła blisko nas. Ukraina została zaatakowana i najechana. W konflikcie dotkniętych zostało przede wszystkim wielu niewinnych cywilów: kobiet, dzieci, starców, zmuszonych do życia w schronach wykopanych w ziemi, by uciec przed bombami”. Jednak ten papież doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w dyskursie, a zwłaszcza w dyskursie politycznym, tweety, oświadczenia i wypowiedzi dla mediów znaczą o wiele więcej niż fragmenty książek.

Znamienny jest także żal Franciszka z powodu niemożności spotkania z Cyrylem i jednoczesny brak chęci spotkania ze zwierzchnikami autokefalicznego Prawosławnego Kościoła Ukrainy, metropolitą Epifaniuszem i Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego, metropolitą Onufrym. Nawet zwierzchnik podległego Watykanowi Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, arcybiskup Światosław Szewczuk, nie mógł doczekać się papieskich życzeń wielkanocnych i w oficjalnym komunikacie musiał „przyjąć z zadowoleniem” wizytę papieża w rosyjskiej ambasadzie przy Watykanie. 

Wydaje się, że nazywanie rzeczy po imieniu, mowa tak-tak, nie-nie i stawanie w prawdzie jest istotą chrześcijaństwa. Już na tym polu papież poległ – nie był w stanie publicznie zdobyć się na wskazanie, kto jest sprawcą cierpienia niewinnych. Poza tym oczekujemy od niego więcej niż jedynie wskazania, że Ukraina została zaatakowana, zwłaszcza że nie wskazuje, przez kogo. Oczekujemy choćby pocieszenia cierpiących, gestu, który pokaże, że przeciwstawia się przyczynie ich cierpienia, że jest po ich stronie i że próbuje powstrzymać jego sprawcę. Dobrych wzorców w tym zakresie nie brakuje. 

Niemiecki ewangelicki duchowny i teolog Dietrich Bonhoeffer, zaangażowany w antynazistowski ruch oporu, w 1943 roku uzasadniał swoje działanie w grupie admirała Canarisa, posługując się metaforą. Stwierdzał, że jeśli widzi szaleńca prowadzącego samochód, tak by za chwilę rozjechać przechodniów, jako chrześcijanin nie może na to biernie czekać, a potem zająć się modlitwą, wspieraniem rannych i grzebaniem zabitych. Musi wyrwać kierownicę z rąk szaleńca. Bonhoeffer zdecydował się na aktywne „wyrywanie kierownicy”: grupa Canarisa dążyła do obalenia Hitlera. On sam traktował zaangażowanie w jej działanie za swój chrześcijański obowiązek wobec prześladowanych, „najsłabszych braci”.

Nikt oczywiście nie oczekuje, że Franciszek będzie próbował obalić Putina. Nie mamy też już nadziei, że pojedzie do Mariupola grzebać zabitych albo do Kijowa opatrywać rannych. Mieliśmy nadzieję, że jak Angelina Jolie wybierze się chociażby do Lwowa, by pocieszać tych, którzy przeżyli lub opłakują swoich bliskich. Albo że przynajmniej w końcu powie, czyja agresja sprawiła, że ich opłakują. Na razie się nie doczekaliśmy. Widocznie byłoby to zbyt polityczne dla niepolitycznej w założeniu, pełnej współczucia teologii Franciszka.