Opracowywanie i wydawanie drukiem zapisów dziennikowych jest trudnym, długotrwałym zajęciem. Sporządzenie wielotomowych wydań dzienników Zofii Nałkowskiej oraz Marii Dąbrowskiej trwało kilkadziesiąt lat, pochłaniając sporą część twórczego okresu życia osób, które nad tymi edycjami pracowały – lecz rezultat ich pracy wzbudził i do teraz wzbudza powszechne uznanie.

W przypadku „Kronik wojennych” Aurelii Wyleżyńskiej (1881–1944) praca edytorska została wykonana w czasie o wiele krótszym, co jest godne podkreślenia, ponieważ zapiski tej zapomnianej dziś autorki obejmują tysiąc dwieście stron drobnego druku i pod względem objętości nie ustępują dziennikom Dąbrowskiej i Nałkowskiej z okresu drugiej wojny światowej (a nawet je znacznie przewyższają). Wyleżyńska była postacią dość dobrze znaną w środowisku intelektualno-artystycznym międzywojennej Polski. Napisała kilka powieści i wiele tekstów publicystycznych. Większą część Dwudziestolecia spędziła we Francji, gdzie udzielała się w środowisku polonijnym. Do kraju powróciła na krótko przed wybuchem wojny, a w Warszawie znalazła się w jej przededniu. Chociaż stolica Polski nie była „jej miastem”, zdecydowała się na przyjęcie roli kronikarki wojennych losów miasta i wypełniała tę rolę bardzo skrupulatnie, notując na bieżąco wszystko, co stawało się jej udziałem. W pierwszym dniu powstania warszawskiego została ranna od przypadkowego postrzału, zmarła dwa dni później. Zapiski, ocalone z unicestwionej Warszawy, przechodziły po wojnie skomplikowane koleje losu, ponieważ siostra autorki, chcąc wypełnić jej wolę, usiłowała doprowadzić do ich opublikowania i wysyłała fragmenty do różnych wydawców, lecz bez skutku. Aż do teraz kroniki wojenne Wyleżyńskiej, pozostające w rękopisach i maszynopisach, znane były głównie historykom wyzyskującym je przy badaniach losów okupowanej Warszawy w jedyny możliwy sposób, to jest przez autopsję w miejscach ich przechowywania. Obecnie, wydane przez PIW w dwóch obszernych woluminach, stają się dostępne powszechnie – wydanie to ma bowiem ewidentnie postać „książki do czytania”, nie zaś edycji źródłowej przeznaczonej dla wąskiego kręgu specjalistów. Ale tu pojawia się pewien dość istotny problem.

Materiał, jakiego dostarcza praca pisarska Wyleżyńskiej, jest cenny jako źródło historyczne i jako dokument osobisty. Jako „książka do czytania” – nieco mniej. Wyleżyńska była reprezentantką grupy rzemieślników słowa pisanego. Jej twórczość literacka i publicystyczna była w międzywojniu zauważana, ale nie wyróżniała się niczym szczególnym. Podjąwszy się roli kronikarki wydarzeń wojennych w Warszawie, pełniła tę rolę tak, jak jej na to pozwalały zarówno warunki zewnętrzne, jak i własne zdolności. Relacjonowała skrupulatnie i szczegółowo wszystkie czynione przez siebie obserwacje oraz będące jej udziałem doświadczenia i przeżycia, ale relacjonowała je w sposób nie do końca komunikatywny dla czytelnika. W odróżnieniu od Nałkowskiej i Dąbrowskiej, które potrafiły kilkoma zdaniami a czasem kilkoma słowami oddać sedno relacjonowanej sytuacji czy stanu rzeczy tak, że osoba czytająca ich zapisy diarystyczne może chwilami mieć wrażenie przebywania z nimi „tam i wtedy”, Wyleżyńska na ogół pozostaje przy sposobie opisu, który w naukach o komunikacji nazywa się „wysokim kontekstem”. Styl ten można by porównać do stylu „Doktora Żywago”, ale to, co przy lekturze powieści Pasternaka jest zadaniem estetycznym – rekonstruowanie obrazu świata przedstawionego jak gdyby za mgłą, fragmentarycznie, niejasno – w przypadku zapisków dokumentalnych staje się problemem poznawczym, a niekiedy również etycznym.

Zapiski Wyleżyńskiej cechuje momentalność (nie dotyczy to dłuższych not sprawozdawczych, lecz te stanowią mniejszą część tekstu), pojawia się w nich mnóstwo oderwanych czy raczej wyrwanych z otoczenia detali, „nagich” określeń, imion, nazw czy równoważników zdań, rzuconych przez pisarkę w pośpiechu, dla niej wówczas jasnych, bo żywo związanych z tym, czego właśnie, w tej samej godzinie czy tym samym dniu doświadczyła, ale po osiemdziesięciu latach – niemych, martwych jak owady w gablocie, niezrozumiałych. Taki tekst czyta się bardzo trudno, jeśli nie jest się badaczem wnikającym w kolejne świadectwa doświadczenia okupacyjnego.

Inną rzucającą się w oczy cechą tekstu Wyleżyńskiej jest ogromna liczba słów i zwrotów francuskich, tak wielka, że przy złej woli można by uznać ją za pretensjonalność. Ma ona uzasadnienie, ponieważ autorka była miłośniczką kultury francuskiej i spędziła wiele lat w Paryżu. Trzeba jednak zauważyć, że tak intensywna obecność francuszczyzny w polskim tekście jest jednym ze świadectw jego surowej formy, stanowiącej problem w odbiorze tego tekstu. Maria Dąbrowska pod koniec życia przepisała cały swój dziennik i zredagowała go. Podobne, choć nieco mniej szeroko zakrojone przedsięwzięcie podjęła też Zofia Nałkowska. Między innymi dzięki tym zabiegom ich dzienniki czyta się jak utwory literackie, a wieloletnia, wspomniana tu już, praca edytorska dała w ich przypadku wzorcowe rezultaty. Zapiski Aurelii Wyleżyńskiej pozostały natomiast w formie pierwotnej, w takiej postaci, jaką nadała im autorka, spisując pośpiesznie świeże wrażenia, pierwsze reakcje, nie do końca domyślane refleksje czy momentalne spostrzeżenia. Śmierć w trzecim dniu powstania warszawskiego odebrała jej szanse na ostateczną autorską redakcję i korektę, a wydawcy tekstu nie chcieli i nie mogli ingerować w jego postać.

Niestety, wszystko to sprawia, że tekst Wyleżyńskiej jest poważnym wyzwaniem lekturowym. Oczywiście naiwnością byłoby wymagać od diarystki piszącej w stałym zagrożeniu, w obliczu przeraźliwych wydarzeń, aby od pierwszego rzutu kreowała w pisanym przez siebie tekście w pełni komunikatywny obraz rzeczy opisywanych, lecz jeśli dochodzi do publikacji – obowiązkiem wydawców jest uczynić go takim na użytek odbiorców, zwłaszcza jeśli wydanie nie ma statusu specjalistycznej edycji źródłowej.

Jak należy czytać zapiski Wyleżyńskiej? To znaczy – jak należy je potraktować w lekturze? Jeśli bowiem nie jest to ani dziennik, ani autobiografia, ani tekst artystyczny (te trzy określenia dotyczą w tym przypadku tekstów „wykończonych” autorsko i pozostawionych w formie, co do której osoby piszące chciały, aby była przedstawiona odbiorcom), to najbezpieczniej byłoby uznać go za źródło historyczne, czyli za tekst, od którego nie oczekuje się przy jego lekturze ujawnienia walorów estetycznych, lecz wykazania wartości poznawczej. Jednak jeśli „Kroniki wojenne” Wyleżyńskiej są źródłem, a nie literaturą i nie należy wymagać od nich kompletności, płynności, dbałości o styl, dopracowania detali i tym podobnych cech tekstu artystycznego, to prezentowanie ich czytelnikom jako „książki do czytania” – jak to się stało w przypadku edycji PIW-u – jest nie w pełni uczciwym zabiegiem.

Nie jest to bowiem utwór przeznaczony do tego, by go smakować. Jest to tekst – bardzo obszerny i niewdzięczny w linearnej lekturze – będący przede wszystkim notowanym na gorąco świadectwem dziejących się wydarzeń. Trzeba więc zadawać mu pytania nie o estetyczną czy intelektualną wizję świata zawartą w nim przez autorkę, lecz o to, czy i jakie wnosi nowe elementy do zasobu wiedzy o niemieckiej okupacji Warszawy w latach 1939–1944. A ponieważ wiedza na ten temat jest olbrzymia, pytania te nie są proste. Co gorsza, tekst Wyleżyńskiej jest nie tylko niezbyt komunikatywnie napisany, ale też w wielu partiach źle zachowany, są w nim luki i miejsca nieczytelne, co dodatkowo utrudnia lekturę. Wobec wszystkich tych kłopotów należy zapytać, kto jest właściwą grupą docelową tej książki.

Odpowiedź najprostsza brzmi: historycy. Nie jest wykluczone, że w trakcie odczytywania edycji wniosą oni pewne korekty do aparatu objaśnień stworzonego przez wydawców, ten bowiem wykazuje pewne usterki, niemożliwe do uniknięcia przy takiej objętości opracowywanego tekstu. Na przykład we wstępie (t. 1, s. 25) wydawcy piszą: „Niestety, nie udało się odnaleźć żadnych dokumentów pozwalających stwierdzić, kim był jej [Wyleżyńskiej] pierwszy mąż i kiedy go poślubiła”, zaś na następnej stronie mamy: „pierwszym mężem Wyleżyńskiej był Tadeusz Marian Rybakiewicz (1879–1910), mieszkaniec zaboru austriackiego, nauczyciel gimnazjalny w Krakowie i Wadowicach, który w wieku 31 lat zmarł w szpitalu w Tworkach pod Warszawą”, do czego dodany jest przypis dokumentacyjny. Daje się tu dostrzec niekonsekwencję, która świadczy o pośpiesznej pracy edytorskiej. W tysiącach przypisów i objaśnień do tekstu diarystki również trafiają się błędy, niekiedy zdumiewająco oczywiste. Na stronie 135 pierwszego tomu słowo désintéressement jest przetłumaczone jako „bezinteresowność” zamiast „brak zainteresowania”, natomiast na stronie 106 mamy w tekście zdanie „Funkcjonują OO” – typowe dla Wyleżyńskiej, skrajnie zwięzłe, notujące cechę rzeczywistości bez żadnych dookreśleń. Wydawcy opatrują je przypisem „Być może nawiązanie do ojców albertynów (skrót „oo” [tak w tekście przypisu, powinno być „oo.”] w nazwach zakonów oznacza skrót od „ojcowie” […]).” Otóż w dawniejszych czasach „OO” było oznaczeniem toalety publicznej. Wyleżyńska miała na myśli to, że w zajętej już przez Niemców (zapis pochodzi z 11 października 1939 roku) Warszawie wciąż działają szalety miejskie – jest to tym bardziej pewne, że następnymi słowami w zapisie są „Woda, woda. W rurach zaczyna się ruszać, […]”. Pomylenie zakonników z szaletami ma w sobie coś przykro komicznego. Lecz przy tak ogromnej robocie egzegetycznej pomyłki nie są niczym szczególnym, a tekst Wyleżyńskiej obezwładnia swoją objętością nawet zawodowców, skoro wybitny uczony w rzuconym pośpiesznie słowie wstępnym zaznaczył, że nie zapoznał się z całością materiału.

Wydanie zapisków Wyleżyńskiej to ważny epizod w badaniach nad rzeczywistością okupacyjną Warszawy. Lecz jest to epizod zaledwie otwarty – należy oczekiwać jego rozwinięcia i kontynuacji.

 

Książka:

Aurelia Wyleżyńska, „Kroniki wojenne 1939–1944, tom 1-2, w opracowaniu Grażyny Pawlak i Marcina Urynowicza, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.