Gerontokracja w chylącym się ku upadkowi ZSRR była przedmiotem licznych żartów, jak na przykład: „W radzieckim Politbiurze przeprowadzono test sprawności fizycznej. Każdy z jego członków musiał przejść sto metrów o własnych siłach”. Osobny podgatunek tych dowcipów stanowiły żarty o Breżniewie, co do którego ludy zamieszkujące ZSRR i inne KDL-e żywiły od końca lat siedemdziesiątych coraz głębsze podejrzenia, że traci on kontakt z rzeczywistością. Sekretarz generalny zachowywał się niekiedy osobliwie podczas oficjalnych publicznych spotkań oraz uroczystości i nie dało się w pełni ukryć przed opinią publiczną, że na przykład podczas jednej z wizyt w Polsce spontanicznie dyrygował działaczami śpiewającymi „Międzynarodówkę” w warszawskiej Sali Kongresowej, a kiedy indziej ewidentnie przysypiał podczas posiedzeń ważnych ciał kolegialnych. Podobno zdarzało mu się również tracić rozeznanie sytuacji, w których się znajdował.

Sprawy te mogły być zabawne dla szarych poddanych systemu, lecz zarazem wzbudzały niepokój u obserwatorów sytuacji politycznej i militarnej po drugiej stronie żelaznej kurtyny, ponieważ chodziło o człowieka mającego ogromną realną władzę (nawet jeśli był od niej stopniowo odsuwany przez swoich najważniejszych współpracowników). Opowiadano, że CIA usiłuje włamać się do kremlowskiej kanalizacji, aby zdobyć w niej próbki fekaliów Breżniewa i na podstawie ich składu chemicznego ustalić, na jakie cierpi on choroby i jakie przyjmuje leki. Pogarszający się stan przywódcy jednego z supermocarstw był też postrzegany jako symbol kryzysu rządzonego przezeń państwa. Czas pokazał niebawem, że był to trafny symbol.

Zachowania starzejącego się Breżniewa wynikały z katastrofalnego stanu jego zdrowia. Przywódca ZSRR cierpiał na szereg poważnych schorzeń, które, rzecz jasna, starannie ukrywano przed światem. Nadużywanie alkoholu i tytoniu, uzależnienie od środków nasennych i uspokajających, uporczywe stresujące konflikty rodzinne, rosnąca nadwaga, szereg niewielkich udarów mózgu następujących od 1973 roku oraz pierwszy zawał serca w 1975, postępująca miażdżyca i rozedma płuc – to tylko niektóre z jego dolegliwości, a każda z nich mogłaby wyłączyć z czynnego życia osobę pełniącą dużo mniej absorbujące funkcje. Nic więc dziwnego, że w ostatnich latach jego życia Biuro Polityczne rozważało coraz bardziej intensywnie kwestię następstwa.

Ustrój „krajów demokracji ludowej” pod pewnymi względami przypominał ustrój Cesarstwa Rzymskiego w pierwszych dwóch stuleciach jego istnienia. W obu przypadkach formalne właściwości ustrojowe miały niewiele wspólnego z rzeczywistym stanem rzeczy. To, co potocznie nazywa się „Cesarstwem Rzymskim”, przez długi czas formalnie nie było w ogóle monarchią, lecz nadal republiką. „Cesarze” nie byli cesarzami w takim znaczeniu, jakie nazwa ta miała w późniejszych epokach, lecz osobami, które pełniły jednocześnie szereg funkcji ustanowionych na potrzeby ustroju republikańskiego. Ich wykonywanie dawało im pełnię realnej władzy w państwie, podczas gdy wciąż nominalnie istniejące instytucje władzy ustawodawczej i wykonawczej (w szczególności senat i magistratura) odgrywały rolę wyłącznie fasadową. Każdy cesarz był stałym przewodniczącym senatu, dowódcą armii, najwyższym kapłanem i dożywotnim trybunem ludowym, co zapewniało mu moc decyzyjną we wszystkich kluczowych sprawach państwowych. To trochę tak, jak gdyby dziś w Polsce jedna osoba była w tym samym czasie prezydentem, marszałkiem Sejmu, prezesem Rady Ministrów, prezesem Trybunału Konstytucyjnego, pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, a do tego jeszcze prymasem.

Taka sytuacja cechowała fazę dziejów starożytnego Rzymu zwaną pryncypatem. Bardzo podobnie działo się w ZSRR i innych krajach bloku wschodniego. W każdym z tych państw istniały obieralne w wyborach powszechnych parlamenty, gabinety rządowe oraz ciała kolegialne odgrywające rolę głowy państwa (w PRL była to Rada Państwa, a w ZSRR – Prezydium Rady Najwyższej), ale nie miały one niemal żadnych realnych prerogatyw, ponieważ pełnia władzy decyzyjnej spoczywała w rękach kierownictw partyjnych, a konkretnie – sekretarzy generalnych lub pierwszych sekretarzy. W ZSRR po doświadczeniach stalinowskiego kultu jednostki kierownictwo zadbało, by władza nie była sprawowana przez przywódcę jednoosobowo w sposób absolutny, lecz mechanizmy jej dystrybucji pozostawały nieformalne i zależały głównie od bieżących układów personalnych w Biurze Politycznym. Gensekowie nie musieli przy tym kumulować wielu stanowisk w swoich osobach, ponieważ struktura systemu „władzy ludowej” zapewniała im kontrolę nad ludźmi, którzy te stanowiska zajmowali – wszyscy funkcjonariusze władzy byli trybami w machinie (mono)partyjnej i podobna sytuacja istniała do 1989 roku we wszystkich krajach bloku wschodniego.

Ten stan rzeczy nie tylko powodował swoistą schizofrenię polityczną, ale wywoływał też, zarówno w antycznym Rzymie, jak i w Moskwie oraz innych stolicach demoludów, poważny problem w kwestii sukcesji władzy. Dramatyczne dzieje rzymskiej rodziny cesarskiej w czasach panowania Augusta, Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza i Nerona – szeroko znane w kulturze popularnej, głównie dzięki powieściom Roberta Gravesa – były w głównej mierze skutkiem nieuregulowania mechanizmu następstwa na stanowisku, które teoretycznie nie istniało (czyli na stanowisku cesarza), nie było więc czego regulować.

Radzieccy sekretarze generalni i członkowie Politbiura chyba nie posuwali się do skrytobójstwa na swoich konkurentach lub poprzednikach (chociaż kursowały na ten temat liczne plotki – jeszcze jeden skutek silnej rozbieżności między stanem prawnym a faktycznym w dziedzinie porządku ustrojowego), ale mieli ten sam problem, jeśli chodzi o procedury wyłaniania sukcesora na najwyższym faktycznym urzędzie. W obu przypadkach kłopot polegał na tym, że nie można było formalnie określić procedur takiego wyboru w jego rzeczywistym znaczeniu, ponieważ zgodnie z teoretycznie obowiązującym porządkiem ustrojowym nie chodziło o nominację na przywódcę państwa, lecz tylko na jednego z wysokich urzędników tego państwa. A przeciętny obywatel wiedział z tego wszystkiego głównie tyle, że udział w wyborach powszechnych nie ma sensu, ponieważ to, jak głosują w nich wyborcy, nie ma żadnego wpływu na to, kto sprawuje realną władzę w kraju – choćby dlatego, że oficjalnie sprawowała ją zawsze ta sama bezosobowa partia.

Leonid Iljicz Breżniew zmarł na Kremlu w nocy z 9 na 10 listopada 1982 roku, bezpośrednią przyczyną zgonu był kolejny zawał serca. Wiadomość o jego śmierci podano publicznie następnego dnia, ale przedtem nastąpiła w radzieckich publikatorach seria aluzji – 10 listopada w telewizji nadawano koncerty muzyki poważnej, a prezenterzy wystąpili w ciemnych garniturach. Ciało przywódcy wystawiono na katafalku w Sali Kolumnowej moskiewskiego Domu Związków, gdzie oddały mu pokłon liczne delegacje państwowe. Ten zwyczaj nie odbiegał od ogólnej normy międzynarodowej, lecz przebieg właściwego pogrzebu Breżniewa odznaczał się pewnymi niekonwencjonalnymi szczegółami.

Przede wszystkim ceremonia pogrzebowa łączyła cechy prywatne i państwowe. Breżniewa chowano na cmentarzu dla najbardziej zasłużonych i najważniejszych postaci życia publicznego ZSRR, czyli pod murem Kremla. Wybrano mu miejsce między Dzierżyńskim a Swierdłowem. Zanim zamknięto trumnę, wdowa i potomstwo zmarłego ucałowali go i utulili. Natomiast po tym, jak grabarze spuścili trumnę do dołu (nie bez problemów, ponieważ podobno wyleciała im z rąk i spadła z hukiem na dno wykopu, co wyjaśniono następnie jako jeszcze jedną salwę honorową), do dołu tego podeszło całe Biuro Polityczne i każdy z jego członków solennie rzucił sporą garść ziemi na pogrążonego już w niej Pierwszego.

Scena ta robi duże wrażenie. Zwyczaj rzucania ziemi na trumnę ma bowiem w kulturze tradycyjnej zazwyczaj wymiar religijno-prywatny, tu zaś pojawia się w kontekście polityczno-publicznym, w dodatku na pogrzebie przywódcy państwa, którego władze deklarowały ateizm i niechęć do religii jako jedną z ważnych cech swojego światopoglądu. A jednak najbliżsi współpracownicy Breżniewa uznali za stosowne zasypać go pospołu, jak gdyby chodziło o pożegnanie krewnego lub kuma.

Gest ten można rozumieć jako przejaw wielkiej siły tradycyjnych nawyków, ponieważ radzieckie Politbiuro w 1982 roku wciąż składało się głównie z ludzi pamiętających z dzieciństwa czasy carskie (była to w końcu gerontokracja). Mogło tu jednak chodzić również o inne znaczenie – o podkreślenie ścisłości więzi łączących tę wąską grupkę starych ludzi rządzących olbrzymim krajem, o którym wiedzieli mniej lub bardziej jasno, że jego stan wewnętrzny i sytuacja zewnętrzna są coraz gorsze. Ta krótka scena sypania ziemi na świeżo wykopaną mogiłę – sama w sobie będąca nieznacznym elementem wielogodzinnej ceremonii pogrzebowej z defiladami, mowami i sztandarami – jest uderzającym, jak gdyby intymno-rodzinno-mafijnym szczegółem zdradzającym widzowi charakter relacji na szczytach autorytarnej władzy.

Zapis filmowy pogrzebu Leonida Breżniewa: