Niecałe dwa lata temu, przemawiając w Baku z okazji parady zwycięstwa po azerbejdżańskim tryumfie nad Armenią w wojnie o Karabach – tryumfie, który bardzo wiele zawdzięczał tureckiemu wsparciu – prezydent Recep Tayyip Erdoğan zacytował azerskiego poetę Bachtriara Vahab-zade: „Podzielili rzeką Araks… Rozdzielili nas siłą”.
Tłum szalał: w cytowanym wierszu poeta opłakiwał traktat pokojowy z 1828 roku, na mocy którego Persja utraciła na rzecz Rosji ziemie na północ od granicznego odtąd Araksu. Tak pod władanie Moskwy dostała się mniejszość zamieszkałych przez Azerów ziem, na których w ponad półtora wieku później powstał niepodległy Azerbejdżan. Ale większość Azerów – których od pozostałych Turków różni głównie wyznawany odłam islamu (Azerowie, jak Persowie, są szyitami) – żyła nadal pod panowaniem Teheranu, w dzisiejszej irańskiej prowincji Azerbejdżan Wschodni.
Nie tylko wywrotowcy i apostaci, ale wspólnicy szatana
Dla Baku traktat z 1828 roku pozostaje traktatem rozbiorowym, zaś wizja azerskiej irredenty spędza ajatollahom sen z oczu. W dodatku rządząca w Azerbejdżanie zamordystyczna i skorumpowana dynastia Alijewów jest jednak świecka i absolutnie nie chce się włączyć do wymierzonego w sunnitów irańskiego bloku szyickiego buntu, sięgającego przez Irak i Syrię Libanu na zachodzie, a na wschodzie mającego oparcie w zdruzgotanym wojną domową Jemenie.
Mało tego: Baku nie tylko ma możnego protektora w Ankarze, co zabezpiecza Azerbejdżan przez irańskimi zakusami, ale sprzymierzyło się też z arcywrogiem ajatollahów – Jerozolimą. Ten dość cyniczny sojusz – ropa za broń – sprawił, że dla Teheranu Baku to nie tylko wywrotowcy i apostaci, ale po prostu wspólnicy szatana. Stąd irańskie poparcie dla Armenii: podczas wojny o Karabach jedynie krótka granica z Iranem była otwarta dla konwojów z zaopatrzeniem dla armeńskiej armii.
Więc kiedy Erdoğan zacytował piewcę azerskiej jedności, Teheran zareagował furią, a dowódca Strażników Rewolucji w odpowiedzi mówił o odbudowie Wielkiego Iranu – który oczywiście zjednoczyłby Azerów, tyle że pod perską władzą. W końcu Ankara bąknęła, że pan prezydent myślał, że w wierszu chodzi o jak najniesłuszniej odłączone azerskie ziemie zachodnie, czyli południową Armenię i Nachiczewań, a nie jak najsłuszniej odłączone ziemie południowe.
Kryzys został chwilowo zażegnany – ale rok temu, kiedy Baku zagroziło, że jeżeli Armenia nie otworzy korytarza przez Syjunik, który połączyłby Azerbejdżan z oddzieloną północną eksklawą Nachiczewania, to Azerowie mogą go sami otworzyć siłą, Iran przeprowadził, po raz pierwszy w historii, manewry wojskowe na azerskiej granicy. Oskarżył też Baku, że gości na swej ziemi „tysiąc syjonistycznych agentów”. Azerowie skierowali na granicę wojska i zapachniało wojną – szczęśliwie jednak Turcja była absolutnie przeciwna otwartej konfrontacji.
Kwestia Syjunika ma znaczenie kluczowe. Armenia zgodziła się, w porozumieniu kończącym wojnę o Karabach, na azerski tranzyt – ale Baku chce po prostu eksterytorialnego korytarza. Gdyby taki powstał, Teheran straciłby nie tylko poważne dochody, jakie od lat czerpie z azerskiego tranzytu przez swoje terytorium, ale też jedyny przyjazny fragment północnej granicy, która odtąd stałaby się w sposób ciągły azersko-turecka. I to te państwa kontrolowałyby ruch lądowy między Iranem a Rosją.
Cienkie czerwone linie
I tak to się dalej toczyło, od incydentu do incydentu. W lutym przybyli do Erywania na posiedzenie wspólne delegacji Parlamentu Europejskiego i parlamentów krajów Partnerstwa Wschodniego (do którego należy i Armenia, i Azerbejdżan) dwaj azerscy posłowie sławili na Twitterze erywański Błękitny Meczet jako arcydzieło azerskiej architektury, budząc wściekłość irańskiego MSZ-u, który twierdzi, że meczet jest perski. W rzeczywistości budynek zbudowali istotnie Azerowie, ale w czasach, gdy Erywań był perski, więc obie strony mają rację.
W lipcu irański ambasador w Baku zagroził izraelskiemu ambasadorowi śmiercią, gdy ten – znów na Twitterze, najbardziej ryzykownym z mediów – napisał, że czyta książkę o „azerbejdżańskiej historii Tabrizu”, stolicy irańskiego Wschodniego Azerbejdżanu. Gdyby jeszcze napisał, że o „azerskiej historii”, to może by nic nie było – a tak irański dyplomata oświadczył, że „czerwona linia została przekroczona”.
Póki co jednak izraelskiemu ambasadorowi nic się nie stało, za to najnowszy kryzys istotnie przekracza czerwone linie. Prorządowy turecki dziennik „Yeni Safak” opublikował zapis nagrania wypowiedzi irańskiego dyplomaty Ebulfezla Zuhtevenda, który miał powiedzieć: „Turcy chcą wziąć Zangezur (azerska nazwa Syjunika). Chcą przeciąć naszą kilkukilometrową granicę z Armenią… Azerbejdżan to straszna rzecz i potencjalne zagrożenie… Cały Azerbejdżan powinien być ponownie przyłączony do Iranu, inaczej będzie nas zatruwał jak komórki raka”. Słowem, dyplomata – i w tym, paradoksalnie, zgadzał się z Erdoğanem – pragnąłby obalić traktat z 1828 roku. W azerskich mediach zawrzało. Związany ze służbą bezpieczeństwa portal Haqqin.az potępił „wielkoperski szowinizm” i zapewnił czytelników, że „rząd Azerbejdżanu ma dość możliwości, by wesprzeć nową falę wyzwolenia narodowego” – czyli odpowiedzieć Zuchtevendowi pięknym za nadobne. Zaś związany z urzędem prezydenta portal Caliber.az wprost wezwał irańskich Azerów, by „zażądali niepodległości”.
Absurdy postkolonializmu
To wszystko, rzecz jasna, jedynie retoryka – i oba państwa prześcigały się zarazem w zapewnieniach, że wzajemne stosunki są znakomite – ale Irańczycy nie zdementowali wypowiedzi Zuchevenda, zaś gubernator Wschodniego Azerbejdżanu udał się z pilną wizytą do Erywania, żeby zacieśniać współpracę.
Turcja – od której decyzje Baku w znacznym stopniu zależą – niemal na pewno nie chce zaostrzenia kryzysu , ale Teheran może chcieć tym razem czegoś innego. Po pierwsze, w tym roku Ankara wznowiła stosunki z Izraelem, fatalne od lat – i od razu udaremniła spisek irańskich służb, by zaatakować izraelskich turystów w Stambule. Po drugie, Turcja od miesięcy oświadcza, że zamierza dokonać kolejnej inwazji północnej Syrii, gdzie wspiera część opozycji walczącej z reżimem Assada, wspieranym przez Rosję i Irak właśnie.
Teheran, wobec wcześniejszych inwazji dość wyrozumiały, tym razem kategorycznie potępił te plany – czyli, rzecz skądinąd niespotykana, zajął w ważnej kwestii międzynarodowej to samo stanowisko, co Stany Zjednoczone i Rosja. Słowem, Iran może mieć ochotę dać Ankarze nauczkę w Baku – zaś Ankara, ostatnio zajęta grożeniem wojną NATO-wskiej sojuszniczce Grecji, naprawdę nie potrzebuje nowego konfliktu.
Co w niczym nie zmienia faktu, że na Kaukazie i na Bliskim Wschodzie czy Azji Środkowej granice postkolonialne są równie absurdalne, jak w Afryce: dzielą całe narody, jak Azerów właśnie, czy choćby Kurdów. Dotąd lepiej czy gorzej z tym się godziły, bo wiadomo było, że ład międzynarodowy nie toleruje zmian granic. Ale jeżeli zmienia je członek Rady Bezpieczeństwa – Rosja, to może być trudno przekonać na przykład Azerów, że im akurat nie wolno. Katastrofalne doświadczenie Armenii, która przez trzyszieści lat, aż do klęski, utrzymywała kontrolę nad ormiańskim, lecz leżącym w granicach Azerbejdżanu Karabachem, powinno być ostrzeżeniem – ale w zwycięskim Baku postrzegane jest raczej jako zachęta.