Mam olbrzymi problem z prozą Patricka Modiano, a więc bądź co bądź noblisty z roku 2014. Wszystkie jego powieści, których lektura dość szybko staje się nużąca, zlewają mi się w jedno. Ileż bowiem można zwiedzać z narratorem paryskie uliczki, podziwiać grę przemilczeń, niedopowiedzeń i urwanych wątków, zachwycać się tajemniczością ledwie zarysowanych konturem postaci? Modiano od lat pisze wciąż tę samą powieść. Można powiedzieć, że robi to samo, co niezrównany Proust, z tym, że w przeciwieństwie do Prousta świat Modiano to nie imponująca, pełna różnorodnych detali katedra, lecz tonący we mgle las – wszędzie taki sam.
Efekt jest taki, że kto przeczytał dwie dowolne książki tego autora, nieuchronnie narażony jest na ziewanie. To, co najpierw wzruszało, dziś usypia. Wyjątkiem jest jego pierwsza powieść.
Debiut miał iście szalony. „La place de l’étoile” (tytuł odwołuje się do placu Gwiazdy w Paryżu, w roku 1970 przemianowanym na plac Charles’a de Gaulle’a, na którym stoi Łuk Triumfalny), mocno promowany przez Raymonda Queneau, który był redaktorem inicjującym w Gallimardzie i wprowadził Modiano na literackie salony Paryża, zrobił sporo szumu. Wydany w 1968 roku, jest quasi-autobiograficzną opowieścią niejakiego Raphaëla Schlemilovitcha, francuskiego Żyda urodzonego tuż po wojnie, którego prześladują jej obrazy oraz poczucie ciągłego zagrożenia. Jego narracja to oniryczna, pełna przywidzeń i niespodziewanych zwrotów akcji mieszanka prawdy i zmyślenia.
Schlemilovitch najpierw przedstawia się jako Żyd antysemita pracujący dla Gestapo i mieszkający z arystokratą Des Essartem w Genewie. Jego przyjacielem jest Maurice Sachs, postać jak najbardziej realna, żydowski kolaborant z lat czterdziestych. Po ich zniknięciu narrator odnajduje swojego ojca, bogatego żydowskiego przemysłowca robiącego biznes w Nowym Jorku. Następnie Schlemilovitch zapisuje się do klasy przygotowawczej do matury w Bourdeaux, gdzie jego nauczycielem jest stary zwolennik reżimu marszałka Pétain – Debigorre. Schlemilovitch broni go przed atakami innych uczniów. Potem zajmuje się drobnymi zleceniami dla żydowskiego arystokraty Lévy’ego-Vendôme’a w Sabaudii i Normandii, a następnie ucieka do Wiednia, gdzie zostaje sutenerem obsługującym żołnierzy SS, zaprzyjaźnia się z Heydrichem i Hitlerem, zakochuje się w Ewie Braun i ma nadzieję zostać oficjalnym Żydem Trzeciej Rzeszy. Po tej przygodzie trafia do obozu reedukacyjnego w Izraelu, a następnie budzi się na kozetce u pewnego wiedeńskiego psychoanalityka, który bardzo mu kogoś przypomina…
Dużo tu pastiszu (między innymi Céline’a, Moranda itp.), groteski, intertekstualnych mrugnięć okiem, zabawy konwencjami literackimi i pseudocytatami. No i szalone tempo, jak w „Kandydzie” lub jakiejś łotrzykowskiej powieści.
Pieprzu dodaje fakt, że sam Modiano jest synem człowieka podobnego do Schlemilovitcha. Jego ojciec, Albert Modiano, osierocony w wieku czterech lat, był toskańskim Żydem urodzonym w Salonikach, który przed wojną, po krótkim pobycie w Caracas, przeniósł się do Paryża jako obywatel hiszpański. Parał się różnymi biznesami z większym i mniejszym sukcesem. W czasie wojny ukrywał swoje żydostwo i zajął się handlem na czarnym rynku. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionego włoskiego bankiera został, jako Aldo Modiano, dostawcą Sicherheitsdienst, czyli Służby Bezpieczeństwa Reichsführera SS kierowanej przez Reinharda Heydricha. Zaprzyjaźnił się też z Maurice’em Sachsem i miał częsty kontakt z innymi kolaborantami.
Tyle o debiucie noblisty. Szkoda, że na fali popularności tego pisarza po przyznaniu nagrody nikt w Polsce nie pokusił się o wydanie tej powieści.
Mnie jednak zastanawia przy tej okazji inny problem — dopisywanie lub wykreślanie w kolejnych wydaniach całych fragmentów. Otóż w oryginalnej wersji z lat sześćdziesiątych jest passus, w którym jeden z bohaterów mówi, że Żydzi nie mają monopolu na cierpienie. W wydaniu z 1985 roku Modiano go usunął.
Zrozumiałe jest, że w latach osiemdziesiątych w końcu zaczęto opracowywać temat Holokaustu i pewnych rzeczy nie wypadało już pisać, ale utwór literacki jest utworem literackim. Narodził się w konkretnym miejscu i czasie i do tego czasu i miejsca przynależy. Dobrze tę zasadę autonomii opublikowanego już dzieła zdefiniował Victor Hugo w swojej przedmowie do drugiego wydania „Katedry Marii Panny w Paryżu”:
„Skoro książka została ogłoszona drukiem, a płeć dzieła […] została rozpoznana i obwieszczona, dziecko wydało pierwszy krzyk, urodziło się, jest, jest takie, a nie inne, i ani ojciec, ani matka nic już w nim zmienić nie mogą, należy do powietrza i do słońca, pozwólcie mu żyć czy umierać takim, jakie jest. Nie udała ci się książka? Trudno!”.
Modiano zdecydowanie powinien wziąć sobie do serca słowa francuskiego klasyka.