Obecne czasy sprzyjają pesymizmowi. Kryzysy wybuchają już nie tylko lokalnie, ale dotyczą całej planety. Nie jest ich mało: ocieplenie klimatyczne, które mnoży klęski żywiołowe; gwałtowny i nieprzewidywalny rozwój cyfrowego świata, który zamiast łączyć, polaryzuje, a do tego zaczyna spychać ludzkość do narożnika; ponadto globalny wzrost nierówności, umasowienie, atomizacja społeczna, ujednolicenie gustów… i tak dalej, i tak dalej. Nieobjęta ziemia nagle zmniejszyła nam się do rozmiarów piłeczki pingpongowej, co wcale nie skłania do śmiechu. Robi się ciasno i duszno. W sensie dosłownym i przenośnym.

Niezwykle łatwo stać się więc dziś pesymistą. Wcale nie trzeba do tego jednak widma ogólnoświatowej apokalipsy. Czasem wystarczy niewiele. Ot, choćby zdać sobie sprawę z ludzkiej przemijalności. I z tego, że nie tylko wielkie procesy, ale zupełnie drobne wydarzenia wkoło nas są tej przemijalności najlepszym przykładem.

Pesymizm zrodzony z takiego doświadczenia jest trochę odmienny niż apokaliptyczne drżenie i trwoga. Nie paraliżuje. Raczej wyostrza spojrzenie, niż je ogranicza. Uczy pokory i dystansu do siebie. Blisko spokrewniony jest z melancholią. Czerpie niewysłowioną rozkosz z kontemplowania drobnych okruchów przemijającego piękna, które tu i ówdzie, ku naszemu zaskoczeniu, napotykamy. Ma więc swoje chwile szczęścia.

Powidoki i cienie

Takim właśnie melancholijnym pesymizmem tchnie debiutancka proza Tomasza Tyczyńskiego. Jego piętnaście krótkich opowiadań zebranych w tomie „Nieuzasadnione poczucie szczęścia” to miniatury z niewymienionego z nazwy Radomia i okolicznych miejscowości, z którymi związany jest narrator – dojrzały mężczyzna, będący uważnym obserwatorem prowincjonalnego życia i jednocześnie niestrudzonym wędrowcem po meandrach pamięci.

Ta ostatnia jest u Tyczyńskiego kluczowa. Spełnia ona oczywiście swoją podstawową rolę źródła wszelkich wspomnień, ale ma również o wiele ważniejsze, epistemologiczne, można by rzec, zadanie: unaocznia powszechnie obowiązujące prawo entropii – proces rozpadania się, starzenia, znikania świata ludzi i przedmiotów.

Opowiadania Tyczyńskiego pełne są przykładów tego nieuchronnego osuwania się w niebyt. W otwierającym tom „Truskawkowym polu” tytułowe miejsce zarasta – porzucone nie wiedzieć czemu przez swego gospodarza – chwastami, by potem zostać zamienione w cmentarz. W „Cieniach” wraz z narratorem obserwujemy przygarbione sylwetki starych mieszkańców pewnego osiedla, które zmienia się gwałtownie po transformacji. Młodzi wyjeżdżają, starzy po kolei umierają, przybywa pustostanów. „Między blokami gęstnieje pustka” [s. 20]. „Rzeka” jest opowieścią o nadbrzeżnej letniskowej miejscowości Ś., do której po latach ponownie przyjeżdża para małżonków. To jednak już nie to samo miejsce. W czasach rodzącego się kapitalizmu rzekę uregulowano, a w pobliżu wybudowano elektrownię, której kominy do dziś górują nad okolicą. Potem ośrodek wczasowy podupadł, zaś rzeka upomniała się o swoje prawa, zabierając ze swoim nurtem betonowe umocnienia. W opowiadaniu „Taka okolica” zaglądamy do miejskiego zaułka, w którym straszy zasnuta pajęczynami witryna nieczynnego już punktu naprawy lalek i parasoli. „Umarł wraz z właścicielem”, podsumowuje narrator.

Śmierć, znikanie, rozpad. Czy pamięć, tak jak u Prousta, jest w stanie nas przed nimi ocalić? Jaki jest ontologiczny status wspominanych przez nas ludzi i zdarzeń? W „Rzece” Tyczyński odpowiada na to pytanie wprost, wkładając w usta narratora takie podsumowanie nostalgicznej wyprawy starego małżeństwa do miejsca ich podróży poślubnej: „Tamte czasy, tamte miejsca i oni tamci istnieli już wyłącznie jako wspomnienia, więc nie istnieli” [s. 21–22]. Przeszłość pojawia się więc w naszym teraźniejszym świecie jako powidok, majak, cień, albo – jeśli zostawi ona jakiś namacalny ślad – jako skorodowana, koślawa materia, która dawno przestała pełnić swoją pierwotną funkcję. Przeszłości nie da się również wskrzesić przez powtórzenie – użycie tych samych gestów, pokonanie tych samych tras, spotkanie tych samych ludzi. Utracony czas jest nie do odzyskania.

Ćwiczenia z metafory

Cóż więc pozostaje? By nie pogrążyć się w smutku i nie zasilić szeregu wydrążonych ludzi, zasiedlających coraz bardziej wyjałowioną Ziemię, trzeba skupić się na detalu, drobiazgu zanurzonym w teraz. Niekiedy pozwala to ujrzeć – niczym w Gombrowiczowskim „Kosmosie” – ciąg dziwnych koincydencji, które nadają światu jeszcze nie do końca rozszyfrowany sens. Tak dzieje się choćby w „Listopadowej pszczole”, gdzie narrator przygląda się przez szybę autobusu różnym banalnym scenkom, które łączy jednak tajemnicze podobieństwo. „Nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, jednak ten dzień rymował się aż nazbyt łatwo” [s. 41].

Innym razem kontemplacja detali spycha gdzieś na bok świadomość nieuchronnego uwiądu i odsłania przed nami wieloznaczne piękno rzeczy. Świat staje się choć na chwilę wiązką niesamowitych metafor, co skłania narratora do używania co chwila gęstych, zmysłowych porównań, które w opowiadaniach Tyczyńskiego są podstawowym środkiem stylistycznym. W tej prozie „słońce przypomina szarą renetę”, staruszka karmiąca gołębie to „stara czarodziejka sypiąca kosmiczny pył na brudny chodnik”, a śmietnik „rozpycha się jak brzuch faceta, którego wreszcie stać na czeskie piwo”.

To przykłady z opowiadania „Cienie”, ale można takie zdania znaleźć niemal wszędzie. Opowiadanie „Po sezonie” wygląda nawet miejscami jak ćwiczenia stylistyczne z użycia porównania, metafory. Stara kobieta uprawiająca nordic walking to „pokręcona, gruzłowata jabłonka z przedwojennego sadu, już bez jabłek, ale wciąż jeszcze silniejsza od wiatru i słońca”. Tułów joginki ćwiczącej na dworze gnie się „jak egzotyczna roślina śmiertelnie oplatająca niewidzialne drzewo”. Świat staje się tu „klarowny jak pilzner”, zaś „księżyc chudeusz próbuje przemienić zatokę w cynową paterę”. Nieskutecznie, bo „woda marszczy się drobnymi falami udającymi arabskie pismo”. Rano narratora budzą dzwonki, brzmiące „jak małe gongi mszalne, którymi ministranci ostrzegają wiernych przed przemienieniem”, a lecące kormorany przypominają mu „odwrócone krzyże”.

Dodatek do krajobrazu

Melancholijny, zdystansowany, czasami poetycki ogląd rzeczywistości to siła i jednocześnie słabość prozy Tyczyńskiego. Siła, bo przez zagęszczenie metafor, porównań i enumeracji (ulubiony środek stylistyczny melancholików) pozwala zbudować wyjątkowy nastrój, będący głównym lepiszczem jego utworów. Słabość, bo opisując przemijający świat rzeczy, Tyczyński opowiada nam podobnie o ludziach. I nie chodzi tu o uprzedmiotowianie tych ostatnich. Autorowi „Nieuzasadnionego poczucia szczęścia” daleko do takich gestów. Można nawet powiedzieć o pewnej czułości, z jaką narrator kreśli sylwetki innych bohaterów. Tyle tylko, że poznajemy ich jedynie z zewnątrz. Ich motywacje, emocje, cała warstwa psychologiczna skrywają się za grubą zasłoną niewiedzy. Ludzie są u Tyczyńskiego jak gołębie, które w „Cieniach” karmi uparcie starsza kobieta i które zza okiennej szyby ogląda z daleka główny bohater.

To wrażenie patrzenia na ludzi z oddali, jakby przez szkła odwróconej lornetki, bierze się być może stąd, że prawie nie słyszymy ich rozmów, wypowiedzi. Dialogów w opowiadaniach Tyczyńskiego jest jak na lekarstwo, co oczywiście samo w sobie nie jest pisarskim grzechem. Problem polega na tym, że w oszczędnym, ale nie pozbawionym liryzmu opisie otaczającej narratora rzeczywistości ludzie zdają się pełnić funkcję zaledwie sztafażu – nawet wówczas, gdy jak w opowiadaniu „Echo ciszy” to właśnie konkretna postać starego pijaka Wuji jest głównym tematem.

Tę szkicowość, ba, można by nawet rzec, wycinankowość bohaterów, którzy w większości opowiadań są raczej dodatkiem do krajobrazu lub pewnej większej kompozycji, widać szczególnie, gdy porówna się teksty, gdzie fabuła skupia się na osobistych dramatach narratora lub na jego historiach rodzinnych, a więc gdzie postacie nabierają głębi, z pozostałymi opowiadaniami. Zdecydowanie najbardziej wyróżniającym się utworem jest „Pornografia śmierci” – telegraficzny, pospieszny opis szpitalnych przeżyć narratora, który miał zawał i otarł się o śmierć. Wszystko jest tu plastyczne, pełne emocji, wyciągnięte na wierzch. Ta proza wciąga i nie pozwala się od siebie oderwać. I nie chodzi tu tylko o tempo, krótką kadencję zdań, dramatyzm. Mamy tu poczucie, że ktoś zaprasza nas nie tylko na melancholijną przejażdżkę po swojej małej ojczyźnie, ale i odsłania meandry wewnętrznego życia. Podobnie jest zresztą w przypadku opowieści o ojcu i matce.

Mit złotych czasów i pułapka stylu

„Nieuzasadnione poczucie szczęścia” to debiut dojrzały. Nie tylko dlatego, że dojrzały jest jego autor. Tomasz Tyczyński opublikował tę książkę mając ponad sześćdziesiąt lat i widać tu bagaż życiowego doświadczenia. Dojrzały jest również język, dobrze skrojone zdania, balansowanie pomiędzy lakonicznością a liryzmem, choć może czasami denerwować zbyt częste i natarczywe używanie metafor.

Dojrzałość ma jednak niekiedy swoje drugie, nie zawsze jasne oblicze. Może skłaniać do rytualnych utyskiwań na teraźniejszość, która z perspektywy „starych, dobrych czasów” zawsze wydaje się gorsza. Tyczyńskiemu zdarza się to rzadko, ale się zdarza. Rzucone tu i ówdzie oceny konsumpcyjnej, zatomizowanej współczesności trącą pewną kliszą. Nowe osiedla to nic innego jak „życie na kredyt i śmierć na kredyt” [s. 40]. Młode pokolenie gdzieś się spieszy, zagłusza śmiechem smutek przemijania. Joginka ćwicząca na ławce w miejscowości wypoczynkowej na Helu jest jak obrazek z reklamy. Naiwnie wierzy w obietnicę harmonii z lifestylowych magazynów.

„Nieuzasadnione poczucie szczęścia” pokazuje jeszcze jedną pułapkę, w którą na razie nie wpadł, ale łatwo może wpaść Tyczyński. Poetyka fragmentu, nastrój jako główny budulec jego prozy sprawiają, że autor skazany jest w swoim debiucie na krótką formę, co zresztą widać wyraźnie po objętości tomu. Piętnaście opowiadań zmieściło się na stu dziesięciu stronach, a i tak Tyczyński niemal każde z nich dzieli dodatkowo na mniejsze części. Inaczej się jednak nie da przy takim wyborze środków stylistycznych. I znów – to nie grzech. Alice Munro za opowiadania dostała Nobla. Jeśli jednak Tyczyński nie zmieni, choćby lekko, sposobu budowania fabuły i postaci, skazany jest na repetycję tych samych wrażeniowych medytacji – a my, jego czytelnicy, na dyskretne ziewanie. Innymi słowy, ten sposób opisu świata, który przedstawił nam w debiucie Tyczyński, wyczerpał się na tym tomie.

Druga książka Tyczyńskiego będzie więc wielkim „sprawdzam”. Głównie jego warsztatowych umiejętności. Bo o tym, że jego namysł nad czasem i przemijaniem ma swój ciężar gatunkowy, Tyczyński potrafi przekonać już w debiucie. To proza dla tych wszystkich, którzy wiedzą, że pomimo wyszarpanych z trudem z szarej codzienności chwil szczęścia śmierć nieustannie gra z nami w oko.

 

Książka:

Tomasz Tyczyński, „Nieuzasadnione poczucie szczęścia”, wyd. Nisza, Warszawa 2023.