W piątek 23 czerwca rosyjski watażka i szef najemniczej Grupy Wagnera Jewgienij Prigożyn doprowadził do eskalacji konfliktu z ministerstwem obrony Federacji Rosyjskiej. Oskarżył on resort o celowy atak na poligon swoich najemników, co miało doprowadzić jakoby do pokaźnych strat ludzkich. Prigożyn od wielu miesięcy ustawicznie uskarżał się na to, że wojskowi chcą przejąć kontrolę nad wagnerowcami i nie w smak im sukces jego jednostki.

W odpowiedzi na rzekomy ostrzał lider najemników rozpoczął „marsz sprawiedliwości”, domagając się kary dla tych, którzy mieli być odpowiedzialni za śmierć jego żołnierzy. Następnego dnia jego oddziały zdobyły ponadmilionowy Rostów nad Donem, przejmując tam budynek sztabu zgrupowania wojsk federalnych. Wagnerowcy udali się dalej, w kierunku Moskwy. Putin nazwał bunt zdradą.

W sobotę wieczorem kolumny Prigożyna zatrzymały się na jego rozkaz – szef najemników oznajmił, że nie chce doprowadzić do przelewu rosyjskiej krwi. Między watażką a Putinem miał mediować białoruski dyktator, Alaksandr Łukaszenka, co tylko dopełniło absurdu całej sytuacji. Napięcie rozładowano. Wydaje się jednak, że nie na długo.

Po pierwsze – bratobójcze trupy

„Wagnerowcy ponoć zestrzelili wojskowe helikoptery i samolot”, napisał do mnie kolega z Rosji, komentując na bieżąco wydarzenia weekendu. Faktycznie, w internecie pojawiły się nagrania bądź zdjęcia przedstawiające – czy to rozbitą, czy to właśnie zestrzeliwaną – maszynę. Piloci, przypuszczający atak na kolumny najemników idących na Moskwę, zostali przez nich ostrzelani i zabici. „Wszyscy mają to gdzieś”, skwitował ich śmierć mój znajomy, podkreślając zakorzenioną w rosyjskim społeczeństwie apatię.

Zestrzelenie potwierdził Prigożyn. Watażka żałował, że jego najemnicy musieli strzelać do Rosjan. Nie wiadomo, ilu dokładnie rosyjskich lotników zginęło od de facto bratobójczego ognia. Według najbardziej wiarygodnych szacunków, mogło być ich nawet kilkunastu.

Od ich śmierci mnożą się pytania – za co tak naprawdę zginęli: za konstytucyjny ład czy za kremlowską wierchuszkę? Kto ich zabił? Czy wagnerowców można uznać za wrogów, skoro Putin w poniedziałek stwierdził, że ich zdecydowana większość to „rosyjscy patrioci”?

Idąc tym tokiem rozumowania, wychodzi na to, że można ot tak zabić żołnierzy Federacji Rosyjskiej, o ile ma się „patriotyczne intencje”. Taki wniosek można wyciągnąć z nastawienia Kremla wobec całej awantury, co pogłębia wizerunkowy cios wobec rosyjskiej armii, która nie jest w stanie zdecydowanie zareagować na konfrontację wewnątrz własnego kraju.

Po drugie – pusta szosa

W miarę poruszania się kolumn Wagnera na północ, w kierunku Moskwy, w internecie można było znaleźć nagrania dokumentujące przejazd najemników. W krótkim czasie znaleźli się oni w odległości dwustu kilometrów od stolicy kraju, praktycznie nie napotykając – z wyjątkiem wyżej wspomnianych lotników – zdecydowanego oporu. Gdzieś zerwano asfalt czy ustawiono barykadę z naprędce sprowadzonych ciężarówek, ale to by było na tyle.

Obrazki układały się w jedną całość: Prigożyn – błyskawicznie przedziera się przez Rosję, a opór ze strony niegdyś uznawanej za jedną z najlepszych armii świata jest szczątkowy. Na część Moskwy padł blady strach. W pośpiechu wykupywano bilety lotnicze za granicę, media społecznościowe donosiły o wzmożonym ruchu prywatnych odrzutowców. Groźba przejęcia stolicy przez niekontrolowane przez centralę siły przywołuje skojarzenia z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Dla władz, niepokój w Moskwie to rewolucyjne preludium, którego należy uniknąć. Dlatego zresztą od półtora roku mieszkańców stolicy celowo chroni się od następstw wojny.

Tymczasem wystarczyła awanturnicza postawa Prigożyna i rajd podległych mu najemników, aby zachwiać stołecznym poczuciem bezpieczeństwa. Wcześniejsze dowody na indolencję rosyjskiej armii – wycofanie się spod Kijowa, zatopienie krążownika Moskwa, odejście z Chersonia czy wreszcie niedawne rajdy rosyjskich ochotników, walczących po stronie Ukrainy, na obwód biełgorodzki – nie zagrażały Moskwie w sposób bezpośredni. Krótkotrwały bunt Prigożyna natomiast niósł ze sobą perspektywę czegoś, co do tej pory Rosjanom nie mieściło się w głowie: wojny domowej, która sięga stolicy.

Po trzecie – Prigożyn w jeepie

Po wydaniu w sobotę rozkazu zatrzymania idących na Moskwę najemników, Prigożyn rozpoczął odwrót z Rostowa – miasta, które przejął kilkanaście godzin wcześniej i uczynił matecznikiem swojego buntu. Wieczorne nagrania ukazują, jak mieszkańcy z wdzięcznością oklaskują odjeżdżających wagnerowców. Mignął też Prigożyn, który siedząc na tylnym siedzeniu jeepa, uśmiecha się, opuszcza szybę i wdaje się w krótką pogawędkę z gapiami.

Ten wizerunek jest uderzająco odmienny od tego, do którego przyzwyczaił Rosjan Putin. Rosyjski dyktator lewituje gdzieś ponad mieszkańcami i ich przyziemnymi problemami, a każde zetknięcie się z nimi jest starannie wyreżyserowane. Funkcja ostatecznego arbitra, nieingerującego w kwestie postrzegane jako mało istotne, stanowi staranną zagrywkę, mającą oddalić w oczach społeczeństwa od Putina odpowiedzialność za jakiekolwiek błędy.

Jednak w realiach wojny to niemożliwe. Dyktator nazwał bunt wagnerowców „zdradą”, bo musiał to zrobić – jego milczenie byłoby odczytane jako słabość. Nie zrobił przy tym wiele więcej, ograniczając się do dość skąpych w konkrety przemówień. Sam „rozejm” przyniósł Łukaszenka – czyli dla Kremla, pożal się Boże, kołchoźnik, którego władza ma realny wymiar wyłącznie dzięki rosyjskiemu patronatowi.

Po co Rosji Putin?

Ograniczone możliwości rosyjskiego systemu to problem wykraczający daleko poza kwestię konfliktu z Prigożynem. Coraz częstsza manifestacja słabości putinizmu, na co zwracałem wcześniej uwagę, wskazuje na wyczerpanie się jego formuły w realiach wojny i po dwóch dekadach rządów.

Władimir Putin długo odpowiadał na potrzeby rosyjskiej elity i społeczeństwa. Tak było wtedy, kiedy na początku swoich rządów budował system nakierowany na pozyskiwanie i zarządzanie zyskami, dzieląc się rentą surowcową z mieszkańcami kraju. Było tak również podczas aneksji Krymu, która dała Rosjanom poczucie potęgi i sprawczości.

Teraz zaś nie jest jasne, czego Putin jest tak naprawdę gwarantem. Nie wiadomo właściwie, po co jest on Rosji. Nie wie, co Rosjan trapi, i nie potrafi zapewnić im bezpieczeństwa. Jego awanturnicza polityka zagraniczna nie pozwala elicie swobodnie prowadzić interesów. Ba, nawet jego podboje wyglądają coraz mizerniej, skoro aparat państwa musiał negocjować ze zgrupowaniem najemników, które powstawało pod jego egidą i z jego pieniędzy.

To wszystko nie oznacza, że alternatywą dla Putina będzie Prigożyn. Trudno sobie wyobrazić scenariusz, w którym watażka przejmuje funkcję lidera Federacji Rosyjskiej – to w gruncie rzeczy człowiek o jeszcze gorszej proweniencji od obecnego dyktatora, trudny do przetrawienia przez elitę.

Jednak od uświadomienia sobie niemocy obecnej władzy pozostaje niedaleka droga do tego, aby szukać dla niej alternatywy. Bunt Prigożyna stanowił Rubikon, po przekroczeniu którego stało się jasne, że można rzucić rękawicę obecnemu systemowi. Co więcej, że ta próba może ujść płazem. To z kolei może uruchomić procesy, które będą dla Putina niebezpieczne. I to niezależnie od tego, czy Prigożyn będzie w nich obecny, czy nie.