Tomasz Mann 1932 roku. Fot. Bundesarchiv, Bild 183-R15882 / CC-BY-SA 3.0

„Rozważania człowieka apolitycznego” („Betrachtungen eines Unpolitischen”) to ostatni znaczący utwór Tomasza Manna, który nie był dotychczas przetłumaczony na język polski. Nie był, ale już jest, przełożył go bowiem Wojciech Kunicki, a wydał Ośrodek Myśli Politycznej w Krakowie. Obecnie z korpusu dzieł autora „Czarodziejskiej góry” nie są w polskiej wersji dostępne już tylko drobne teksty publicystyczne i okolicznościowe, niektóre pomniejsze eseje i juwenilia, większość zachowanych dzienników i listów oraz zawartość notatników i pewna liczba zapisów należących do tak zwanych w teorii literatury paratekstów. Ponieważ za dwa lata przypadnie sto pięćdziesiąta rocznica urodzin Manna i siedemdziesiąta rocznica jego śmierci, przekład „Rozważań” można uznać za domknięcie dziejów recepcji jego twórczości w Polsce wobec tych nadchodzących rocznic.

Nie jest to jednak domknięcie ogłoszone na pierwszych stronach gazet i na jedynkach portali informacyjnych. Nie dość, że dzieło Olimpijczyka (jak go kiedyś nazywano) nie najlepiej zniosło próbę czasu i na tle dwudziestego pierwszego stulecia, którego pierwszą ćwiartkę mamy już prawie za sobą, wzniesiony przez niego ogromny gmach ze słów wygląda trochę jak pseudogotycka katedra na tle wysokościowców ze stali i szkła, to jeszcze „Rozważania człowieka apolitycznego” są tym dziełem Manna, które nawet w czasach, gdy cały świat (przynajmniej ten „cywilizowany” i „kulturalny”) składał mu hołdy, wzbudzało bardzo mieszane odczucia, o czym świadczy na przykład fakt, że w pierwszym zbiorowym wydaniu jego dzieł podjętym w NRD przez berliński Aufbau-Verlag utwór ten został pominięty.

Było zaś, co pomijać. „Rozważania” zwykło się kwalifikować jako esej, lecz dla osoby niezorientowanej w szczegółach sprawy określenie to może być mylące. Jest to bowiem tekst około pięćsetstronicowy, w którym autor dał folgę swojemu zamiłowaniu do pisania rozlewnej, napawającej się sobą i swoim wyrafinowaniem prozy intelektualnej, w dodatku zaś postanowił w tym tekście nie tylko nakreślić panoramę problemów ideowych nękających Europę Zachodnią w okresie pierwszej wojny światowej (lub ściślej – swoją panoramiczną wizję tych problemów), ale przy tej okazji załatwić wszystkie ówczesne osobiste porachunki światopoglądowe. Właśnie ten splot „politycznego” i „osobistego”, splot spleciony bogato i rozwlekle, sprawia, że „Rozważania” dla pierwszych odbiorców były książką mocno ambarasującą, zaś dla odbiorców po stu latach są książką, w której dość trudno jest się rozsmakować, i to również wtedy, kiedy zna się w miarę dobrze jej pierwotne konteksty (dla tych, którzy ich nie znają, o smakowaniu raczej w ogóle nie będzie mowy, nawet gdyby przeczytali uważnie 690 przypisów objaśniających, którymi tłumacz opatrzył swój przekład, wykorzystując przy tym bogaty dorobek niemieckich egzegetów Manna).

To, co jest osobiste, jest zarazem polityczne. Wiemy dziś, że tak jest, ponieważ poinformowali nas o tym krytyczni filozofowie i zaangażowane myślicielki drugiej połowy XX wieku. Już pod koniec tamtego stulecia wyraźne rozgraniczenie spraw prywatnych od publicznych stało się trudne, obecnie dla wielu osób jest wręcz niemożliwe. Ale wcale nie jest to nowe zjawisko. Mann w „Rozważaniach” poszedł pod tym względem na całość już przeszło sto lat temu. Można powiedzieć bez ryzyka przesady, że konsekwentne stosowanie osobistego punktu widzenia na sprawy publiczne połączone z jednoczesnym „sprywatyzowaniem” tych spraw, to znaczy rozpatrywaniem ich w funkcji korelatów jednostkowej pozycji piszącego jako świadomego podmiotu przeżywającego własną egzystencję w ramach ludzkiej zbiorowości, stanowi o istocie tego tekstu. Ujmując rzecz nieco prościej – dla Manna wydarzenia z początku dwudziestego wieku z pierwszą wojną światową na czele były jedynie kontekstem, by nie rzec: tłem, dla rozważań o jego własnej sytuacji wśród bliźnich. To, że „Rozważania” nie stały się pretensjonalnym manifestem narcyzmu autora, zawdzięczał on jedynie wielkiej maestrii w sztuce posługiwania się słowami i zdaniami. Zapełnienie pięciuset stron własnym „ja” przebranym za ducha dziejów było imponującym osiągnięciem, chociaż niekoniecznie godnym szacunku.

Nie chodzi tu jedynie o ostry spór światopoglądowy, jaki Tomasz Mann toczył wówczas ze swoim starszym bratem Henrykiem – ten spór wymienia się zazwyczaj jako ukryty nerw „Rozważań”, w których imię Henryka nie pada wprawdzie ani razu, lecz osoby dobrze zorientowane wiedziały wówczas, o co i o kogo wciąż się tam aluzyjnie zatrąca. Był to spór o kulturę i cywilizację, w którym Henryk Mann opowiadał się po stronie liberalnego oświeceniowego demokratyzmu (starszy z Mannów przeszedł do historii jako gorący wielbiciel kultury francuskiej), Tomasz zaś traktował te ideały z nieskrywanym sceptycyzmem, widząc w nich potencjalny triumf przeciętności i chaosu w życiu społecznym i kulturalnym. Ponieważ jednak wiedział dobrze, że życie to toczy się w ścisłym związku z życiem politycznym nowoczesnych społeczeństw, przełożył ten konflikt z języka akademickich estetów na język publicystyki. Nie była to wprawdzie publicystyka, która znalazłaby dziś miejsce w jakichkolwiek środkach masowego przekazu, nawet tych, które uznają się za opiniotwórcze, ale o pewnym wyobcowaniu „Rozważań” z głównego nurtu życia mentalnego już wspomniałem.

W „Rozważaniach” dominuje – niewyrażona otwartym tekstem, ale wyrażana nieustannie na wiele sposobów – niechęć ich autora do politycznych instytucji demokratyczno-liberalnych. Mann, jak rasowy konserwatysta, dostrzega w ich funkcjonowaniu głównie powszednie awanturnictwo parlamentarne, niemożność dogadania się uczestników debaty publicznej w jakiejkolwiek sprawie, podsycanie negatywnych emocji zbiorowych i tym podobne cechy, które jego zdaniem odbierają tej formacji wszelką skuteczność zwłaszcza w kontekście katastrofy cywilizacyjnej, jaką dla Europy była Wielka Wojna. Zamęt, w jakim znalazła się większość krajów Europy w roku 1918, potwierdził jego pesymistyczne diagnozy.

Oczywiście jednak Mann był zbyt inteligentny na to, by jako alternatywę proponować powrót do form politycznych sprzed Wielkiej Wojny, form, które po jej zakończeniu rozpadły się w gruzy tak błyskawicznie, że nawet dla średnio rozgarniętego obserwatora musiało być jasne, że nie mogły dłużej funkcjonować. Dlatego w zamian za odpychający go demokratyzm zaproponował „apolityczność”.

Czym jest owa tytułowa „apolityczność” (albo „niepolityczność” – o takiej wersji przekładu tytułowego pojęcia wspomina w posłowiu tłumacz)? Najprościej mówiąc, jest niechęcią piszącego do nieskutecznych, chaotycznych procedur modelowania życia zbiorowości w nowoczesnym społeczeństwie rządzącym się wolą powszechną reprezentowaną przez ciała kolegialne wykonujące władzę ustawodawczą i wykonawczą. Jest też – co bardzo ważne – marzeniem o nieokreślonej bliżej, ale przejmującej swoją potęgą i wzniosłością formie naturalnie harmonijnej wspólnoty międzyludzkiej, jest tęsknotą za czymś pośrednim między gombrowiczowskim „kościołem ludzkim” a wagnerowskim patosem bohaterskiej i bolesnej odysei wybitnych jednostek walczących zwycięsko z marnością ich otoczenia. Tym marzeniem Mann omija prostacki autorytaryzm, który jest najprostszą i historycznie najczęstszą odpowiedzią na niedomogi demokracji parlamentarnej. Snuł je długo, wyleczył się z niego chyba dopiero na widok Trzeciej Rzeszy.

Obie składowe tego marzenia są jednako nierealistyczne. Pierwsza, którą nazwano tu „gombrowiczowską”, wymaga otwartego, przychylnego nastawienia osób ludzkich wobec siebie nawzajem, przy czym nastawienie to musi być trwałe, nie zaś chwilowe czy przygodne. Druga, „wagnerowska”, iści się głównie w wyobraźni egzaltowanych jednostek. Realna praktyka społecznego współżycia ludzi nie zbliża się z reguły nawet do okolic tych wizji. Trudno powiedzieć, na ile Mann był świadomy tego stanu rzeczy. Jedno jest pewne – polityka (rozumiana demokratycznie, nie autorytarnie) była dla niego złem spychającym ludzi i narody w otchłań chaosu. Henryk wierzył natomiast w jej – mimo wszystko – dobroczynny potencjał, w jej zdolność uchronienia milionów niewinnych ludzi od poniewierki, wyzysku, przemocy, masakry.

Po stu latach widać, że obaj bracia przegrali w tej grze. Przegrali głównie dlatego, że nie da się w niej wygrać. Gra o politykę, co widzimy dziś wyraźniej niż przez ostatnie kilkadziesiąt lat, jest grą typu „loose-loose”. Przyjęcie opcji liberalnej prowadzi w niej do powszechnego niezadowolenia obywateli kuszonych wizjami coraz większego komfortu i ułatwia przechwycenie wpływu na umysły mas graczom umocowanym w sile kapitału (który dziś napędza głównie maszyny do wytwarzania wrażeń, zwłaszcza negatywnych). Opcja konserwatywno-zamordystyczna bankrutuje jeszcze szybciej, narzucając jednostkom w sposób bezdyskusyjny cudzą wizję (czego dzisiejsi ludzie nie znoszą wyjątkowo mocno, a za czasów Mannów nie znosili tylko trochę mniej). Sto lat temu wybitny pisarz mógł jeszcze ratować się roztaczaniem sugestywnych wizji, w których Niemcy szły swoją Sonderweg, poza obiema realnymi możliwościami, gdzieś w stronę świata Nibelungów i Parsifala objawiającego mistyczną moc Graala na Montsalvat. Dokąd je to zaprowadziło, zwykłe kraje i narody zobaczyły już niespełna ćwierć wieku później. Dziś, nie wierząc w żadne takie utopie, możemy jedynie gryźć się nawzajem w czułe miejsca w bieżącej walce o wynik najbliższych wyborów. Jest słabo, jeszcze słabiej niż zwykle.

Jedynym zaś, co wygrał sam Tomasz Mann w tej rozgrywce, było kolejne mistrzowskie umieszczenie Siebie w Centrum. Doprawdy, trzeba było mieć wiele tupetu, by rozgrywać największe problemy epoki jako swoje prywatne interesy egzystencjalne.

 

Książka:

Thomas Mann, „Rozważania człowieka apolitycznego”, przełożył, opracował i posłowiem opatrzył Wojciech Kunicki, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2022.