Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełeński dobrym aktorem jest. Nie ma w tym zdaniu ani grama ironii: ponad półtora roku pokazało znaczenie umiejętności scenicznych przywódcy w czasie inwazji na jego kraj. Jednak nawet te umiejętności nie chronią go przed stresem. Nie ma porównania między tremą aktorską a presją, jaka ciąży na przywódcy państwa w czasie, gdy stawką jest ludzkie życie.

W trakcie drugiej wojny światowej Winston Churchill dla rozluźnienia pił whisky i palił cygara. Głównodowodzący aliantów generał Dwight Eisenhower, przygotowując inwazję w Normandii w 1944 roku, czytał wieczorami westerny. Zełenski – wszystko na to wskazuje – rozładowuje swoje emocje poprzez retoryczne ataki na swoich bliskich sojuszników.

Spalone przemówienie Zełeńskiego

Pal licho, gdyby był to roast – czyli spektakl, w którym „przypiekany” zgadza się na to, by jego przyjaciele publicznie żartowali z jego wad. Takiego spektaklu nie przypominała jednak scena ze Zgromadzenia Ogólnego ONZ we wrześniu tego roku.

Sugestia, że Polska pomaga Rosji, nie została dobrze przyjęta nad Wisłą. Bo też przyznajmy: nie była to przemowa szczególnie udana. Z politycznymi wystąpieniami jest jak z żartami: jeśli trzeba je tłumaczyć, to są spalone.

Negatywna reakcja na słowa Zełeńskiego – niezależnie od sympatii politycznych – oraz kwestia embarga na import ukraińskiego zboża do Polski pokazały zmianę stosunku Polaków do Ukrainy w ciągu ostatniego półtora roku. Ujawniły się też rzeczywiste oczekiwania Kijowa wobec Warszawy. Sądząc po komentarzach ukraińskich liderów, można odnieść wrażenie, że chcieliby oni bezwarunkowego poparcia. We wszystkim i niezależnie od ceny.

Ukraina jak wioska Galów

U nas najgłośniej gardłowali ci, którzy – z pewnością nieświadomie – pielęgnują jedną z polskich tradycji. Chcieliby potraktować naszych wschodnich sąsiadów, zgodnie ze słowami Albrychta Radzwiłła, kanclerza litewskiego, jak „włosy i paznokcie”, które „gdy zbytnio wyrosną, trzeba częściej przycinać”. Jaki ta historia miała finał, wszyscy wiemy.

Wielu komentatorów sięgnęło po długo kultywowaną nad Wisłą metodę objaśniania wszechrzeczy: Zełeński nawarzył piwa, a skoro zrobił to w przeddzień Oktoberfestu, toteż wiadomo, kto za tym stoi (i kto powinien je w takim razie wypić). Wreszcie nieliczni poczuli się urażeni, ale uznali to za chwilową słabość prezydenta. Dobry aktor też od czasu do czasu zapomni tekstu na scenie i zaczyna improwizować.

Osobiście nie znam nikogo, kto kibicowałby imperium w starciu dwóch dzielnych Galów z Rzymem. Chyba tylko zatwardziały imperialista lub „realista” czczący świętą równowagę i deeskalację żałowałby legionistów dostających łomot od Asteriksa i Obeliksa.

Najwięcej akolitów tego kultu – sądząc po ostatniej fali tekstów, nabierającej prędkości kampanii wyborczej i wpisach Elona Muska – znajdziemy w Stanach Zjednoczonych.

Nad Wisłą imperialistów i realistów nie ma zbyt wielu. Sympatie od 24 lutego 2022 roku są jasno określone: wioską Galów jest Ukraina, a każda informacja o niepowodzeniach Rosji wywołuje u nas pozytywne emocje. Zresztą te emocje – może nie w takim natężeniu jak nad Wisłą – są podzielane po obu stronach Atlantyku.

Kijów doskonale zdaje sobie z tego sprawę i nie raz wykorzystywał skalę poparcia, jakim obdarzyła go wspólnota międzynarodowa. Ostatnie wypowiedzi Zełeńskiego to jednak nader oryginalny przykład w historię dyplomacji: wykorzystać sympatię sojusznika po to, by rzucić mu nią prosto w twarz, żądając przy tym dodatkowej pomocy.

Interesy Polski i Ukrainy nie zawsze będą zbieżne

My z kolei powinniśmy pamiętać, że Kijów nie podpisał umowy, zgodnie z którą w zamian za pomoc, zobowiązałby się do działań zgodnych z oczekiwaniami Warszawy. Nawet gdyby takie zobowiązanie istniało, Ukraina miałaby je raczej w stosunku do Stanów Zjednoczonych, które wielokrotnie przewyższają inne kraje pod względem przekazanej Ukrainie pomocy wojskowej.

Dla niektórych być może zabrzmi to jak herezja, ale nie we wszystkich sferach interesy Polski i Ukrainy idealnie się rymują. Dzieli nas nie tylko spojrzenie na to, czym była rzeź wołyńska. Akces naszego wschodniego sąsiada do Unii Europejskiej z pewnością będzie odbywał się w negocjacyjnych bólach. Szczególnie w sferze dotyczącej rolnictwa: wstępne szacunki pokazują, że Ukraina w UE zdetronizowałaby Francję i stałaby się największą beneficjentką rolniczych funduszy unijnych.

Wreszcie – co jest największą zagadką – nie wiemy, w jakiej kondycji będzie powojenne ukraińskie społeczeństwo. Dlatego polsko-ukraińskie relacje w przyszłości będą przypominać czasem wiersz biały. A ten wymaga innego podejścia interpretacyjnego – pardon – negocjacyjnego. Jeśli jednak Kijów oczekuje ze strony Warszawy partnerskiej i równej relacji, to warto stosować tę zasadę w obie strony.

Roast w wykonaniu Zełeńskiego w Nowym Jorku nie był najwyższych lotów. I nic konkretnego nie przyniósł poza spadkiem sympatii do niego w Polsce. Przypomniał nam jednak, że Ukraina – oby wygrała wojnę z Rosją – nigdy nie będzie Ukrainą polskich marzeń. Będzie Ukrainą marzeń Ukraińców. Także tych niezrealizowanych. Warto zatem obniżyć oczekiwania po obu stronach.

Nowy klimat polityczny w Polsce może stać się dobrym momentem, by rozpocząć dyskusję nie od tego, co nas łączy. To doskonale wiemy. Ważne jest ustalenie i powiedzenie sobie, gdzie się różnimy. I co możemy razem zrobić, by te różnice nie przerodziły się we wzajemne medialne oskarżenia. O dojrzałości politycznych relacji nie świadczą górnolotne słowa w rodzaju tych o „braciach i siostrach”, a umiejętność rozwiązywania wzajemnych problemów w zaciszu gabinetów.