[…] pojął, jak wielkim bezsensem jest oddać się mrocznym bezrozumnym siłom, które pchają ludzkość w stronę niewiadomej […]. I jak zazwyczaj w chwilach przesilenia albo załamania, oparł się na cichej wierze, jaką ciągle żywił wobec instytucji uniwersytetu. To niewiele, mówił sobie, lecz wiedział zarazem, że na nic więcej nie może już liczyć.
John Williams, „Stoner”, przekład Macieja Stroińskiego, s. 265
Napisać powieść o człowieku, który nie wyróżnił się w swoim życiu niczym ani też niczym nie przykuł na dłużej uwagi swojego otoczenia – ani na dobre, ani na złe. Napisać ją tak, aby była interesująca, nawet niezwykła i żeby zostawiała ślad.
Sztuka ta udała się kiedyś w Europie kilku modernistom. „Czarodziejska góra” i „Człowiek bez właściwości” są takimi powieściami – z tym, że ich główni bohaterowie to tylko puste naczynia, w które świat zewnętrzny wlewa swoją burzliwą treść. Hans Castorp i Ulrich są świadkami dziania się historii, niekiedy jej uczestnikami – ale od początku do końca niezbyt wiele pojmują z tego, co się dzieje przed ich oczami. Nikt, może z wyjątkiem lubiącego prowokacje krytyka, nie powie, że Tomasz Mann napisał powieść o Castorpie, a Robert Musil – o Ulrichu.
Natomiast powieść Johna Williamsa o szeregowym, przeciętnym nauczycielu akademickim pracującym na prowincjonalnej uczelni, Williamie Stonerze, jest skoncentrowana właśnie na swoim bohaterze tytułowym. Sporo już napisano o dziejach jej recepcji. Wydana po raz pierwszy w 1965 roku, przeszła niezauważona, podobnie jak jej autor, który do końca życia nie doczekał się szerszego uznania, choć za ostatni swój utwór otrzymał National Book Award, jedną z ważniejszych nagród literackich w USA. Dodajmy że Williams dostał to wyróżnienie w 1973 roku na spółkę z Johnem Barthem. Ten ostatni był wówczas papieżem amerykańskiego postmodernizmu i czytał go każdy szanujący się konsument literatury. Barth ma obecnie 93 lata i należy do twórców żyjących znacznie dłużej niż ich sława – dziś mało kto o nim pamięta. Nieżyjący od prawie trzech dekad Williams ma natomiast światową sławę, odkąd na początku bieżącego stulecia krytyka i publiczność odkryła „Stonera” jako jedną z ważniejszych powieści amerykańskich drugiej połowy XX wieku. Jak zwykle w takich przypadkach, rzetelna odpowiedź na pytanie, dlaczego jakiś utwór na początku nie robi na nikim wrażenia, a po kilkudziesięciu latach okazuje się przebojem, nie jest możliwa. Trochę działają tu oczywiste czynniki takie, jak reklama i nadawanie rozgłosu przez wpływowe koła. Ale tylko trochę.
Stoner żyje w latach 1891–1956. Pochodzi ze wsi. Zaczyna studia agronomiczne na Uniwersytecie Missouri, ale porzuca je dla literaturoznawstwa. Dostaje etat. Wydaje drukiem swój doktorat. Żeni się i ma dziecko. Małżeństwo jest nieudane. Zajęcia ze studentami wypadają na ogół przeciętnie, nie są ani beznadziejne, ani rewelacyjne. Kariera akademicka jest zastopowana wskutek konfliktu środowiskowego. Stoner do końca pozostaje na stanowisku odpowiadającym w polskim światku akademickim etatowi doktora-adiunkta (osobom spoza tego światka wyjaśniamy, że jest to pozycja niewysoka). Mając sporo ponad czterdzieści lat nawiązuje pozamałżeński romans, który musi zerwać, aby uniknąć skandalu. Umiera na raka, a konając, trzyma w rękach własną książkę – nikomu niepotrzebną rozprawę naukową. To wszystko.
Nie tylko Stoner jako postać nie odznacza się niczym szczególnym. Również język, którym autor opisał jego życie, jest doskonale przejrzysty. Tylko nader wyuzdany krytyk-teoretyk dopatrzyłby się w zerowo-neutralnym stylu tej powieści jakichś podtekstowych myków. A jednak jest ona czymś innym od tysięcy powieściokształtnych produktów zalegających lady dyskontów księgarskich. Williams nadał bowiem zarówno swojemu bohaterowi, jak i językowi, jakim opisał jego zwyczajne życie, znamię dyskretnej wzniosłości, niemającej nic wspólnego z patosem, lecz przenikającej całość narracji i fabuły. Nijakość, zupełna przeciętność Stonera staje się w ujęciu Williamsa istotą kondycji ludzkiej. Może to przyczyniło się do renesansu jego historii w czasach, kiedy miliony ludzi usiłują wybić się ponad przeciętność tak desperacko, że często ich wysiłki stają się groteskowe.
Jednym z momentów różnicy, jaka dzieli tę powieść od obyczajowej masówki, jest nastawienie emocjonalne narratora do postaci, o których mówi. Ściśle biorąc – jest nim brak tego nastawienia. „Stoner” opowiada o ludzkich zdarzeniach tak, jak gdyby było to sprawozdanie z obserwacji laboratoryjnej. Pod tym względem John Williams przypomina Patricka White’a. Chociaż ogromne, panoramiczne freski Australijczyka stanowią inny poziom powieściopisarstwa, to jednak obaj ci pisarze są w stanie przyjąć ponadludzki punkt widzenia, patrząc na ludzi, na swoich bliźnich. Albo może nieludzki – czynią to jednak w sposób, który nie czyni ich pozycji odrażającą dla ludzkich ludzi.
Ile takich znakomitych powieści pozostało nieodkrytych? Ile z nich spoczywa w czeluściach bibliotek albo wala się gdzieś po outletach, pod warstwami szmiry? Świadomość, że nigdy nie będzie się tego wiedziało, może być jednocześnie smutna i radosna. Smutna, bo ominie nas coś dobrego; radosna, bo istnieje szansa, że jednak na to natrafimy przy jakiejś okazji.
Na powieść Williamsa warto natrafić. Opowiada ona o człowieku, którego nie zżera ambicja ani próżność, ani też nie dręczą go żadne miażdżące frustracje lub nieprzepracowane traumy. O człowieku zwyczajnym, prostym (a „prostota” nie jest tożsama z „prostactwem”, o czym dziś mało kto pamięta), usiłującym przejść przez życie z zachowaniem szacunku dla samego siebie, nie mającym potrzeby ani ambicji przenikania zagadek bytu, dominowania nad otoczeniem, podkreślania własnego jestestwa kosztem wartości cudzych istnień. Głównym zadaniem, jakie sobie stawia Stoner, jest nie upaść na tej drodze, nie najłatwiejszej do przebycia. W tym obrazie ludzkiej kondycji jest coś, co chwyta za gardło.
Łatwo byłoby nazwać Stonera przegrywem. Przecież nie osiągnął niczego. Ale jeśli on jest przegrywem, to na tę samą nazwę zasługuje 99,9 procent ludzi na świecie. To nie jest właściwa kategoria opisu. Wyłania się ona z blichtru instagrama.
Powieść Williamsa zalicza się czasem do dość wąskiego podgatunku zwanego campus novel, przesądzając w ten sposób, że może ona interesować głównie nauczycieli akademickich, którzy mają możność utożsamienia się z jej bohaterem. Nic bardziej mylnego. Wystarczy zamienić „uniwersytet” na „szkołę”, „firmę”, „urząd”, „biuro”, „instytucję państwową” lub nazwę dowolnej innej formy ludzkiego bytu zbiorowego, a cała reszta będzie się zgadzać. William Stoner jest bowiem wprawdzie adiunktem na prowincjonalnym amerykańskim uniwersytecie, żyjącym w pierwszej połowie XX wieku – jest jednak jednocześnie Każdym.
[Tę niewątpliwie błyskotliwą pointę trzeba jeszcze uzupełnić o drobną uwagę do nowego przekładu. Na stronie 72 przyszły teść Stonera „wyjmuje złoty zegarek z butonierki”. Musiałaby to być bardzo duża butonierka albo musiałby to być bardzo mały zegarek. W oryginale mamy „vest pocket”, czyli kieszonkę kamizelki. Natomiast tłumaczenie zwrotu „God damn it”, używanego przez bohaterów w momentach wzburzenia emocjonalnego, słówkiem „kurwa”, co zdarza się w tym przekładzie wielokrotnie, jest odrobinę zbyt brawurowe i może wywołać mylne wrażenie, że nauczyciele akademiccy w pierwszej połowie XX wieku rozmawiali między sobą tak, jak rozmawia rodzina Royów we wszystkich czterech sezonach „Sukcesji”. To nie był ten rejestr, jeszcze nie wtedy.]
Książka:
John Williams, „Stoner”, przełożył Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023.
Recenzja pierwszego tłumaczenia Stoner’a J. Williamsa redaktora naczelnego Kultury Liberalnej ->>>