Dzieje psychoanalizy zasługują na solidną analizę psychologiczną. Kariera tego ryzykownego narzędzia służącego ludziom do grzebania sobie nawzajem w umysłach zaczynała się od zgrozy i niezrozumienia. Potem było ono „niebezpieczną metodą” uzdrawiania zaburzonych pacjentów, równie trudną, co zabiegi chirurgiczne, ale nierównie bardziej od nich rozmytą technicznie. Natomiast po drugiej wojnie światowej stopniowo psychoanaliza stawała się symboliczną własnością ogółu, przenikała do kultury popularnej i masowej, jej język wnikał do ciała codzienności, aż w końcu pojęcia, które za czasów Freuda były składnikami ezoterycznej mowy szeptanej przy kozetkach, stały się żałośnie spospolitowanym żargonem codziennych sprzeczek. „Masz jakieś kompleksy”, „jestem przez ciebie straumatyzowany”, „muszę to przepracować”, „ja to wyparłam”, „idź się leczyć” – te i inne powiedzonka straciły w naszych czasach wszelką uchwytną treść. Dlaczego tak się stało?

Tego do końca nie wiadomo. Wygląda jednak na to, że psychoanaliza była wyjątkowo trafną odpowiedzią na jedną z podstawowych potrzeb człowieka nowoczesnego i może dlatego, kiedy już weszła, to weszła za mocno. Wspaniałą zagadkę stanowi pytanie, czy ludzie przednowocześni również mieli kompleksy i nerwice, czy też Freud i spółka zaspokoili swoją podażą popyt, jaki sami częściowo przynajmniej stworzyli. Sądząc po wielu świadectwach z dawnych epok, popyt ten istniał jednak od bardzo dawna, a nowoczesne społeczeństwo tylko go wzmocniło swoimi rozkoszami serwowanymi jednostkom. Choćby takie wcześniejsze zjawiska, jak opętania i egzorcyzmy, procesy czarownic, niektóre masowe ruchy społeczne w wiekach średnich i pewne nader trwałe przekonania zbiorowe odnośnie do przyczyn ludzkich nieszczęść – cały ten materiał to bogactwo dla analityka, o czym zresztą Freud przekonywał zwłaszcza pod koniec twórczej działalności, kiedy przekształcał swój wynalazek z lokalnego narzędzia medycznego w uniwersalistyczną antropologię filozoficzną.

Psychoanaliza ma pewną cechę wspólną z innym pomysłem, który także zdominował światową nowoczesność – z kapitalizmem. Zresztą kilku bystrych autorów z drugiej połowy zeszłego wieku wykazywało, że ona jest jego wytworem i służką. Jeśli jest tak w istocie, to ich sprzęg ma potężną siłę, wynikającą z faktu, że zarówno kapitalizm, jak i psychoanaliza są w stanie wchłonąć w swoje tryby absolutnie wszystko, łącznie z nawet najostrzejszą krytyką samych siebie – wszystko bowiem da się zmonetyzować (nawet radykalne reakcje antykapitalistyczne) i wszystko da się włączyć w mechanizm analitycznej narracji (nawet namiętne deklaracje o braku jakichkolwiek problemów emocjonalnych).

Ale o czym właściwie mówimy, kiedy mówimy o psychoanalizie? (To samo pytanie można postawić wobec „kapitalizmu”.) Postacie i przebiegi myślenia Jacquesa Lacana różnią się od metod Melanii Klein równie zasadniczo, jak analizy Brunona Bettelheima różnią się od poglądów Ericha Fromma. Psychoanaliza to wielki, bogaty konglomerat idei, pojęć, metod, wizji kondycji ludzkiej. Jej popkulturowy obraz, jej powszednie liczmany językowe mają niewiele wspólnego z jej prawdziwymi postaciami, które są niełatwe do ogarnięcia nawet przez zawodowców. Ten rozziew ma również przełożenie na kwestie znacznie bardziej zasadnicze.

Sigmund Freud należy – wraz z Charlesem Darwinem, Karlem Marksem, Friedrichem Nietzschem i Albertem Einsteinem – do grupy ludzi, którzy wywarli największy wpływ na dzieje dwudziestego wieku, nie tylko intelektualne. Problem w tym, że mało kto, nawet spośród tych, którzy umieszczali ich nazwiska na obnoszonych przez siebie sztandarach, naprawdę przeczytał napisane przez nich teksty dokładnie i ze zrozumieniem. Pisali obficie, z wyjątkiem Einsteina, i niezbyt przystępnie, chociaż wszyscy, włącznie z Einsteinem, dokładali starań, aby być możliwie zrozumiałymi dla każdego, kto chce zrozumieć. Jednakże ich wpływ na postać dziejów ubiegłego stulecia polegał głównie na szeregu zapośredniczeń, uproszczeń, dezinterpretacji i zniekształceń. Gdyby w 1989 roku wstali z grobów i zobaczyli, jakie pomysły bywały podczepiane pod ich nazwiska, byliby zbulwersowani, a Marks, znany z krewkiego usposobienia, nie omieszkałby powiedzieć paru grubszych słów pod adresem niektórych swoich samozwańczych spadkobierców. Freud zaś, znacznie bardziej uprzejmy, być może napisałby esej o popędowych uwarunkowaniach rozwoju metod i teorii psychoanalitycznych.

Idea „słownika psychoanalizy” wyrosła z uświadomienia sobie przez teoretyków i praktyków tej właśnie trudności – komplikacji terminologicznych i słabego rozumienia aparatu pojęciowego. Ale nie tylko. Rzecz bowiem nie polega jedynie na tym, że niewielu ludzi przeczytało dwadzieścia cztery tomy „Standard Edition of the Complete Psychological Works of Sigmund Freud”, ale również na tym, że zarówno sam Freud, jak i jego następcy zmieniali w czasie znaczenia rozmaitych stosowanych przez siebie terminów, z niektórych rezygnowali, a inne tworzyli na nowo. Do tego zaś dochodzi jeszcze sprawa tłumaczeń. Osławiony jest przypadek „id–ego–superego” – freudowskiej trójcy, która w piśmiennictwie angielskim, a za nim w innych językach przybrała dostojną formę zaimków łacińskich, podczas gdy sam Freud, chociaż znał tradycję klasyczną bardzo dobrze, wprowadził tu zaimki niemieckie (Das Es, Das Ich, Das Über-Ich). Bruno Bettelheim napisał całą książkę o szkodliwości tej podmiany językowej dla rozumienia idei Freuda.

Dwaj francuscy analitycy, Jean Laplanche i Jean-Bertrand Pontalis, postanowili w latach sześćdziesiątych (czyli w okresie, gdy psychoanaliza święciła wielkie triumfy na kapitalistycznym Zachodzie) wyjść naprzeciw tym kłopotom, redagując osiemsetstronicowy „Słownik psychoanalizy”. Stał się on pożytecznym narzędziem, wprowadzając pewien ład do gąszczu pojęć i terminów stosowanych zarówno przez samego Freuda, jak i przez niektórych jego wczesnych następców. Jego pierwsze polskie wydanie od dawna było rarytasem antykwarycznym, teraz zaś wznowiło go Wydawnictwo Aletheia, realizując plan reedycji polskich przekładów ważnych prac zeszłowiecznej humanistyki.

Ale słownik ten, chociaż spełnił ważną rolę, nie uchwytuje pewnej istotnej cechy pisarstwa Ojca Założyciela, którą jest artyzm jego języka i stylu. Freud był wybitnym pisarzem języka niemieckiego, jego niemczyzna jest bardziej literacka niż naukowa, nawet w pismach ściśle technicznych. Stworzone przez niego „opisy przypadków” można czytać jak dzieła literackie i tak były one często czytane. Ta cecha pisarstwa Freuda stanowi bardzo poważne wyzwanie dla egzegetów i dla tłumaczy. Albowiem poza tym, że muszą oni starać się o zachowanie równoważności znaczeniowej licznych pojęć tworzących aparat konceptualny freudyzmu, powinni również przekazywać w miarę możności jakość estetyczną jego utworów. Pism Freuda nie da się tłumaczyć tak, jak się tłumaczy zwykłe teksty naukowe, w których postać stylistyczna nie odgrywa znaczącej roli. Wiele nieporozumień na tle znaczenia różnych pojęć psychoanalitycznych wynikło z tej właśnie cechy ich źródła.

Trudności z poruszaniem się w gąszczu analitycznym są więc wielkie i powikłane jak wnętrze egipskiej piramidy, w którym można się łatwo zagubić i poddać wrażeniu niesamowitości i niebezpieczeństwa wypływającego z ogromu jej sylwetki i mroczności ukrytych w niej korytarzy. Psychoanaliza należy mimo to do najtrwalszych emblematów XX wieku, do idei i faktów definiujących naturę tego stulecia. Co będzie się z nią działo w obecnym stuleciu? Czy ludzie naszych czasów wciąż jeszcze będą chcieli podejmować grę językową, której stawką jest ich dobrostan psychiczny? Czy nie wybiorą łatwiejszych ścieżek?

 

Książka:

Jean Laplanche, J.B. Pontalis, „Słownik psychoanalizy”, przełożyły Ewa Modzelewska, Ewa Wojciechowska, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2023.

 

* Fotografia użyta w ikonie wpisu: Sigmund Freud. Fot. Max Halberstadt, ok. 1921. Źródło: Wikimedia Commons, Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki (domena publiczna).