Książka to coś, co ma autora. Pierwsze skojarzenie przy kontakcie z nią jest na ogół takie, że ktoś musiał ją napisać. I to tę osobę kojarzy się najczęściej jako „czynnik ludzki” w odniesieniu do książki. Wielu ludzi ciągnie z takich skojarzeń substancjalne korzyści materialne. Więcej do takich korzyści aspiruje. Jeszcze więcej pragnie przynajmniej uznania, które miałoby wyniknąć z rozpoznawalności ich nazwisk, płynącej z umieszczenia na okładkach. A przecież książka, rozumiana jako przedmiot materialny mający określone jakości zmysłowe, nie robi się sama. Nie wystarczy napisać, trzeba jeszcze wydać.
Książka jako idea może mieć jednego ojca (albo matkę), ale jako obiekt ma wielu akuszerów: redaktora, korektora, składacza, grafika i plastyka-projektanta, których nazwiska figurują w stopce redakcyjnej. Nie wspominając już o pracownikach zakładów poligraficznych i drukarni – ci na ogół pozostają anonimowi. Ponadto w tej konstelacji warto umieścić także bibliografów i bibliotekarzy, którzy trudnią się katalogowaniem i archiwizowaniem produkcji piśmienniczej. O trudach tego zajęcia wie każdy, kto choćby raz rzucił okiem na publikowany przez Bibliotekę Narodową „Przewodnik Bibliograficzny. Urzędowy Wykaz Druków Wydanych w Rzeczypospolitej Polskiej”. Nie trzeba dodawać, że wszystkie wymienione zawody występują w obu rodzajach gramatycznych. Aby książka – jakakolwiek, choćby marna treściowo i edytorsko – mogła przybrać materialny kształt, potrzebna jest praca wielu ludzi. Szkoda, że te wszystkie truizmy rzadko wybrzmiewają publicznie. Dlatego je tutaj przytoczyłem.
Wydawnictwo Karakter, które chlubi się (i słusznie) tym, że wydaje, co mu się podoba, wydało obszerną, niemal albumową, patchworkową opowieść o dziejach edytorstwa w Polsce Ludowej. Może to być zaskakujące, zwłaszcza dla ludzi poniżej czterdziestki, ale w tym czasie wydawano w naszym kraju wiele książek o wspaniale wysmakowanej postaci wizualnej, może więcej niż obecnie. Zatem czytacz pamiętający dawne czasy może oglądać „Wy-twórców książek” ze łzami w oczach. Poza małymi esejami historycznymi i rozmowami wspomnieniowymi zamieszczono w niej dziesiątki fotografii przedstawiających okładki. Znajdziemy tam plejadę wydawnictw, które meblowały umysły i regały peerelowskich inteligentów. PIW (Państwowy Instytut Wydawniczy), PWN (Państwowe Wydawnictwo Naukowe), Ossolineum, Wiedza Powszechna, WAiF (Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe), KiW (Książka i Wiedza), Iskry, Czytelnik, Nasza Księgarnia, PWRiL (Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne) – potrzebny by był cykl takich felietonów, żeby choćby wyliczyć protokolarnie ich zasługi. A gdyby ktoś wątpił, czy również Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne mogło swoją ofertą interesować miejską inteligencję – owszem, mogło. Wydawało bowiem wiele atlasów i albumów przyrodniczych, które w czasach, kiedy nie było internetu, ukazywały czytającym różnorodność naszego świata.
Zestaw tekstów i ilustracji składający się na tę propozycję Karakteru nie pretenduje do wyczerpania tematu. To raczej zbiór elementarnych faktów historycznych i wspomnień osób związanych z działalnością dawnych wydawnictw, które, jeśli istnieją do dziś pod starymi nazwami, nie mają już wiele wspólnego ze swoimi dwudziestowiecznymi wersjami. „Historię” figurującą w podtytule tej książki należy rozumieć głównie jako „historię mówioną”. Zgromadzone w niej zapisy są cennym dokumentem odchodzącego coraz dalej w przeszłość świata, w którym książka była głównym środkiem obiegu wiedzy między łaknącymi jej ludźmi.
O niegdysiejszej randze tego środka i jego obecnym upadku świadczą losy trzech rodzajów książek: encyklopedii powszechnych, słowników językowych i atlasów geograficznych (można do nich dorzucić jeszcze książki informacyjne typu „Świat w przekroju”, które miały nieco mniejszy prestiż). Przez cały XX wiek encyklopedie, słowniki i atlasy należały do elity książkowej, stanowiły dumę i ozdobę inteligenckich księgozbiorów, nierzadko zaś były nawet istotnym symbolem statusowym. Były zazwyczaj kosztowne i trudno dostępne. Nawet gdy wydawano je w dużych nakładach, znikały z księgarń błyskawicznie – tak w każdym razie było w Polsce.
Aktualnie sytuacja wygląda całkiem inaczej. „Wielka Encyklopedia Powszechna PWN” w trzynastu tomach, niegdyś antykwaryczny biały kruk wystawiany (jeśli w ogóle) za bajońskie sumy, jest obecnie do nabycia za ceny porównywalne do cen skupu makulatury. Fakt, że po sześćdziesięciu latach nie mówi ona wiele o bieżących sprawach, nie zmienia faktu, że mówi dużo o sprawach niepodlegających zmianom. Na początku tego stulecia, kiedy prasa papierowa zaczęła odczuwać wielkoskalowe skutki rewolucji cyfrowej, ratowano ją między innymi przez dołączanie do gazet różnych gadżetów (kto to dziś jeszcze pamięta?). Często były to książki, a nawet cykle wydawnicze, których poziom edytorski nie zbijał z nóg, robiono je bowiem po niskich kosztach. Do takich przedsięwzięć należały też „gazetowe encyklopedie”, które obecnie, jeśli nie zostały jeszcze poddane utylizacji, zajmują na ogół najmniej eksponowane półki regałów. Co zaś do drukowanych słowników i atlasów – w obecności mediów cyfrowych, notujących wszelkie zmiany stanów rzeczywistych praktycznie momentalnie, utraciły one funkcjonalność. Są obecnie pomnikami przeszłości i to niezbyt szanowanymi, o czym również świadczą ich śmiesznie niskie estymacje u bukinistów. Kosztowne są już tylko publikacje naprawdę stare, sprzed więcej niż stu lat. Tak się obraca koło systemu kulturowego, którym kręcą dziwne, nie do końca zrozumiałe siły (to znaczy: nie chcę przyznać, że kręci nim zasada maksymalizacji zysku kreatorów i zasada najmniejszego działania odbiorców).
„Architektura książki”, jej starannie zaprojektowana postać materialna przeciwstawiona zalewającym dziś rynek „wyrobom księgarskim”, również należy dziś w dużej mierze do przeszłości. Ale nie do końca. Nie jest tak, że w Polsce Ludowej edytorstwo było oazą subtelnych wrażeń (wydawano wówczas tysiące gargameli książkowych) i nie jest też tak, że w urynkowionym i zdigitalizowanym XXI wieku wydaje się w Polsce jedynie paskudztwa klecone w podrzędnym oprogramowaniu graficznym. Że tak nie jest, świadczą choćby książki Karakteru czy oficyny słowo/obraz terytoria, ale nie tylko one. Niech chociaż to będzie pewną pociechą.
Na koniec trzeba jednak dorzucić jeszcze jedno smutne spostrzeżenie. Otóż wszystkie zawody wymienione w tym felietonie zagrożone są obecnie wymarciem z powodu narastającej inwazji środków nieludzkich, w tym zwłaszcza technologii cyfrowych i sztucznej inteligencji jako tej spośród nich, która wysuwa się gwałtownie na czoło fali. Wszystkie z wyjątkiem autora – chociaż i ten nie może czuć się pewnie. „Korektor” i „grafik” są dziś bliscy „rymarzowi” i „kaletnikowi”, a ta bliskość powinna nas niepokoić. Z najnowszego raportu BN wynika, że nadal ponad połowa Polaków nie czyta nic, a jeśli chodzi o te 43 procent rodaków, którzy w zeszłym roku przeczytali przynajmniej jedną książkę, co otrąbiono jako wzrost o 9 punktów procentowych względem roku poprzedniego – nie wiadomo niestety, jaka to była książka w poszczególnych przypadkach. Zatem ten wynik nie powinien uśmierzać niepokoju. No, chyba że odpuścimy temat. Co ma początek, musi mieć kres. Książka nie jest tu wyjątkiem.
Książka:
„Wy-twórcy książek. Historia społeczności wydawniczej w czasach PRL-u”, pod redakcją Jacka Mrowczyka, sto osiemdziesiąta ósma książka wydawnictwa Karakter (we współpracy z Akademią Sztuk Pięknych w Katowicach), Kraków 2023.