„Na wysokiej połoninie”, dzieło życia Stanisława Vincenza, stanowi ogromny panoramiczny obraz świata kultury huculskiej sprzed przeszło stu lat, z okresu, gdy istniała jeszcze monarchia austro-węgierska, świata, po którym dziś zostało niewiele materialnych śladów. Jest to obraz, którego ogarnięcie wymaga natomiast wiele czasu, spokoju, otwarcia mentalnego i rozwagi, czyli cech, które są słabo obecne w naszej frenetycznie rozedrganej kulturze.
Zresztą nawet przy właściwych proporcjach nastawienia odbiorczego ogarnianie „Połoniny” może skończyć się szybko, jeśli czytający nie zdoła zanurzyć się w jej nieśpiesznie meandrujące nurty. Bez mała dziewięćset stron wyboru zaprezentowanego w serii Biblioteka Narodowa zawiera mniej niż połowę całości tego dzieła, pisanego przez kilkadziesiąt lat, jednak nie tylko pisanego, lecz również przeżywanego, komponowanego, zszywanego, myślanego i wykonywanego. Całość, wydana w Polsce po raz pierwszy w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, mieści się w czterech woluminach o łącznej objętości przeszło 2300 stron druku. Jest to dzieło o proustowskim rozmachu, tyle że zamiast w salonach i uzdrowiskach metropolitalnych dzieje się ono w wyżynnych osadach, lasach i na drogach peryferyjnego kraju o niejasnej, powikłanej, wielonarodowej tożsamości. Autor postawił sobie za cel opisanie tego świata tak, aby nadać ujmowanej słowami rzeczywistości wymiar zarówno lokalny, jak i uniwersalny, zarówno indywidualny, jak i zbiorowy. Krótko mówiąc, postanowił zbudować epos.
Relacje osób mających styczność z Vincenzem są trochę ambarasujące. Widać w nich zgodność co do tego, że był postacią niezwykłą, ale trudno dociec, na czym konkretnie polegała jego niezwykłość. Był wielkim erudytą, znającym świetnie całą tradycję literacką i intelektualną Zachodu, był wspaniałym opowiadaczem i magnetyzującym rozmówcą, może nawet causeur’em – jednak jego siła wynikała, zdaje się, z nieuchwytnej w zapisane słowa syntezy wszystkich tych cech, z ich działania w czasie rzeczywistym. Warto dodać, że relacje, o których tu mowa, pochodzą w większości od ludzi o silnych osobowościach, którzy sami mieli światu sporo do zaproponowania na polu intelektualnym i artystycznym, dalecy byli przeto od łatwych naiwnych zachwytów wobec nietuzinkowych bliźnich. Był to chyba jeden z ludzi, którzy najpełniej ujawniają swoją moc w bezpośrednich relacjach, a ślady tych relacji utrwalone w zapisach nie oddają ich pełni z powodu niedostatków języka, zwłaszcza pisanego, wobec uobecniania jakości żywej ludzkiej egzystencji. O człowieku, który pełnił określone role społeczne, można powiedzieć coś konkretnego przynajmniej w kontekście tych ról („świetny wykładowca”, „wybitny uczony”, „twardy polityk”). Co jednak powiedzieć o kimś, kto nie pełnił właściwie żadnej z tych ról, a nie był też „pisarzem” w standardowej wersji, czyli osobą wytwarzającą i publikującą kolejne teksty we względnie ustalonych relacjach z wydawcami i odbiorcami? A właśnie kimś takim był Stanisław Vincenz.
Olbrzymi strumień żywo-pisanej mowy, z którego Vincenz uformował „Połoninę”, jest trudny do opanowania przez czytelnika choćby z powodu mnogości nieznanych polszczyźnie literackiej słów i zwrotów, które się w nim pojawiają i do których trzeba czytać objaśnienia, głównie jednak z powodu wyraźnego dążenia autora do tego, by opisać w nim wszystko ze wszystkimi szczegółami. To cecha typowo homerycka, która wszakże w eposach homerowych była, jak dziś sądzimy, pozostałością pierwotnego ustnego obiegu tych pieśni – ich zadaniem było bowiem pogrążenie słuchaczy w świat przedstawiony, w procesie zwanym dziś „immersją” – natomiast w tekście prymarnie piśmiennym, nieprzeznaczonym do recytacji, ta cecha może okazać się obciążająca. Nie tylko dla czytelnika zresztą – wiadomo, że Vincenzowi praca nad kolejnymi partiami „Połoniny” sprawiała wiele trudności kompozycyjnych. Pouczające są w tym względzie uwagi, wyjątkowo obszerne jak na serię „Biblioteka Narodowa”, którymi wydawca tekstu objaśnił metodę jego konstytuowania na podstawie wielu istniejących wersji rękopiśmiennych i drukowanych.
Dla odbiorcy, który nie podda się czarowi „Połoniny”, być może najbardziej fascynującą jej właściwością jest kontrast, a może nawet sprzeczność między zintelektualizowanym z konieczności przekazem piśmiennym a ujętym weń ustnym żywiołem opowieści ludowych, tradycyjnych wielopokoleniowych przekazów. Epos? Tak, ale nie tyle w sensie genologicznym, ile genealogicznym. To, co zwiemy dziś eposami homerowymi, stanowi finalny rezultat trwającego kilkaset lat procesu gromadzenia opowieści o bohaterach i bóstwach toczących śmiertelne zmagania i przeżywających swoje istnienie w ogromnej skali. Dzieło Vincenza powstawało w ciągu lat kilkudziesięciu – długo w skali ludzkiego życia, ale nie w skali trwania kultury – w umyśle jednego człowieka. Przypomina to nieco dzisiejsze prace nad sztuczną inteligencją, polegające (przynajmniej w opinii wielu komentatorów) na próbach odtworzenia lub nawet prześcignięcia w ciągu kilkunastu, a może kilku lat procesu ewolucji biologicznej trwającego wiele milionów lat i prowadzącego do powstania ludzkiej inteligencji.
Stanisław Vincenz jest dla Hucułów w pewnym sensie tym, kim Elias Lönnrot, autor i redaktor „Kalevali”, jest dla Finów. Obaj w pojedynkę wykreowali teksty literackie sprawiające wrażenie, jak gdyby zapisano je żywcem z ustnych recytacji niepiśmiennych pieśniarzy przechowujących w pamięci odwieczne opowieści. Obaj w tym celu zgromadzili ogromny materiał pochodzący z takich recytacji i opowiadań – lecz poddali go bardzo daleko idącej obróbce artystycznej, w wyniku której z surowego materiału wyłoniły się silnie wystylizowane dzieła literackie. W świetle tego porównania można uznać Vincenza za późnego spadkobiercę romantycznej idei kreowania tożsamości narodowych za pomocą języków literackich, z tym jednak istotnym zastrzeżeniem, że grupa etniczna, której poświęcił swoje prace, nigdy nie uzyskała suwerenności, a niektórzy powątpiewali nawet w jej odrębność. Jaki jest ostateczny cel i rezultat takich przedsięwzięć? Po co tyle opowiadać, idealizując rzeczywistość, obrazując ją jako swojską, przyjazną, nawet przytulną, podczas gdy realnie bywa taką nader rzadko? Czy nie po to, by okryć ją słowami, odkryć, otulić i opatrzyć – a wreszcie uczynić możliwą do wytrzymania? Taka właśnie była naczelna funkcja wszystkich mitów.
Mało kto wie, że dwudziestowieczny grecki pisarz Nikos Kazantzakis, znany głównie jako autor „Greka Zorby” i „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, stworzył również nowoczesną „Odyseję”, opowiadającą losy Odyseusza po powrocie na Itakę i łączącą wiele magistralnych mitów z innych kultur. To jego dzieło było czytane znacznie rzadziej niż wspomniane bestsellerowe powieści, być może dlatego, że liczy sobie ono 33 333 wersy (czyli więcej niż oba eposy homerowe razem wzięte, te mają bowiem łącznie 27 803 wersy) i skomponowane jest w metrum 17-zgłoskowym, dość trudnym w odbiorze zarówno wizualnym, jak i audialnym. „Odyseję” Kazantzakisa i „Na wysokiej połoninie” Vincenza łączy to, że pozostały monumentami dla wybrańców. Taki jest los nazbyt ambitnych i zarazem nazbyt niszowych dzieł literackich.
Książka:
Stanisław Vincenz, „Na wysokiej połoninie (wybór opowieści)”, wstęp i opracowanie Jan A. Choroszy, Biblioteka Narodowa, seria I, nr 344, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2023, ss. CXIII+889.