Gdy miesiąc temu Izraelczycy zabili w nalocie na Bejrut przywódcę Hezbollahu, szejka Hassana Nasrallaha, na wieść o tym w wielu miejscach w Libanie świętowano. Hezbollah jest bowiem postrzegany przez część libańskich chrześcijan, druzów i sunnitów nie tylko jako partia polityczna reprezentująca większość tamtejszych szyitów, czyli najliczniejszą z libańskich grup religijnych, lecz także jako zbrojne ramię Iranu, dominującego w Libanie. W ostatnich kilkunastu latach Hezbollah – dzięki irańskiemu uzbrojeniu i wyposażeniu nieporównanie potężniejszy nie tylko od regularnej armii libańskiej, ale i od sił zbrojnych wielu innych państw – bez skrupułów używał przemocy wobec innych Libańczyków. Zorganizował zamach, w którym zginał premier Rafik Hariri, zaatakował zbrojnie rząd kolejnego premiera, Fuada Siniory, który chciał kontrolować monopol telefonii komórkowej Hezbollahu. Nic dziwnego, że 54 procent Libańczyków deklaruje wobec tej organizacji nieufność.

Ale jeszcze większa radość po śmierci Nasrallaha wybuchła w kontrolowanych jeszcze przez opozycję częściach Syrii. Od początku syryjskiej wojny domowej bojówki libańskiej organizacji walczyły w niej, obok Irańczyków i ich najemników, jako piechota zaciężna prezydenta Baszara al-Assada. I okryły się niesławą z powodu swej brutalności i okrucieństwa. Mimo powszechnych w Libanie i Syrii postaw antyizraelskich, wyrażano, zgodnie z arabskim zwyczajem, wdzięczność Abu Jair – „ojcu Jaira” (takie imię nosi syn izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu) za zabicie krwawego prześladowcy.

Od zarania niesuwerenny

Tego rodzaju sojusze nie powinny dziwić. Od powstania Liban był państwem o ograniczonej suwerenności. Zrazu główną rolę w libańskiej polityce wewnętrznej odgrywała faktyczna założycielka państwa – Francja. Do dziś jest tam zresztą niezmiernie wpływowa, a przez chrześcijańskich maronitów nadal uważana za opiekunkę.

Syria do dziś uważa Liban za bezprawnie oderwaną prowincję. Na skutek przybycia na początku lat siedemdziesiątych Palestyńczyków, wygnanych z Jordanii po nieudanej próbie obalenia króla Husseina, w Libanie rozgorzała wojna domowa. Chrześcijańscy maronici zwrócili się wtedy o pomoc do Syrii, a ta następnie przez 29 lat okupowała Liban.

Jedna z tamtejszych partii politycznych nosiła wręcz nazwę Syryjskiej Socjalistycznej Partii Narodowej. To partia, która zamordowała proizraelskiego prezydenta-elekta Baszira al- Dżemajela. Stało się tak po tym, jak stłamszeni praktyką syryjskiej okupacji maronici zwrócili się znowu o pomoc, tym razem do Jerozolimy. Gdy wojska izraelskie w odpowiedzi na palestyński ostrzał wkroczyły do Libanu, mieszkańcy znajdujących się tam szyickich wiosek, traktowani przez Palestyńskich sunnitów jak ludność podbita, witali je jak wyzwolicieli. Znajomy, który w tej wojnie dowodził szwadronem czołgów, wspominał, jak wójtowie tych wiosek mówili mu: „Tylko nie zapomnijcie wrócić do siebie”. Nie posłuchali. Nie oni jedni.

Sojusz maronicko-izraelski nie przetrwał śmierci Dżemajela, a zakończył się definitywnie wraz z wycofaniem się Izraela z Libanu w 1999 roku. Rolę protektorki sunnitów i negocjatorki układów pokojowych z Taif przejęła Syria. Układy z Taif kończyły w 1989 roku wojnę domową i formalizowały zwyczajowy podział władzy miedzy maronitami (ich odtąd była prezydentura), sunnitami (urząd premiera) i szyitami (urząd przewodniczącego parlamentu). Jednak już rok później wojska syryjskie szturmowały pałac prezydencki, żeby usunąć zeń prezydenta Michela Aouna.

Syryjczycy w końcu opuścili kraj, pod presją ogromnych protestów, a sama Syria znalazła się, na skutek własnej wojny domowej, pod kontrolą Teheranu. Zaś Hezbollah, powstały w czasie wojny domowej, by walczyć o interesy szyitów, jął w Libanie reprezentować interesy irańskie.

Dziś Michel Aoun jest popieranym przez Hezbollah kandydatem na prezydenta, który od dwóch lat nie może znaleźć wystarczającego poparcia pozostałych sił politycznych, by zostać wybranym.

Koniec złudzeń

Gigantyczna eksplozja saletry amonowej w porcie w Bejrucie w 2020 roku nie tylko zabiła ponad dwieście osób i zburzyła 87 tysięcy domów, ale i zmiotła resztki złudzeń, że istnieje jakieś państwo libańskie, zdolne na swym terytorium sprawować władzę: Hezbollah nie dopuścił nawet do przeprowadzenia rzetelnego śledztwa w tej sprawie.

Nie ma prezydenta, premier Nadżib Mikati jest jedynie p.o., a jego gabinet pełni zarazem tymczasową i nieprzewidzianą w konstytucji funkcję zbiorowej prezydentury. Gdy w 2006 roku zakończyła się druga izraelska wojna libańska, rezolucja 1701 Rady Bezpieczeństwa ONZ przewidywała wycofanie się Hezbollahu o 30 kilometrów od granicy, za rzekę Litani. Ale słaba armia libańska i unikające konfrontacji siły ONZ (UNFIL) ani nie chciały, ani nie mogły do tego doprowadzić. Ostrzał z Izraela trwał więc nadal, co sprawiło, że obecna trzecia wojna stała się nieuchronna. I nie ma jak jej zakończyć. Nie ma bowiem z kim negocjować.

Hezbollah budzi lęk i wrogość, ale i szacunek, jako jedyna siła zdolna przeciwstawić się Izraelowi. Zarazem Libańczycy mają świadomość, że to właśnie owo przeciwstawianie się wywołuje wojny, w których oni giną: między Libanem a Izraelem nie ma bowiem konfliktów; nawet sporną granicę morską, określającą dostęp do podwodnych zasobów paliwowych, udało się wynegocjować. Pozostaje kwestia farm Szeba, odcinka pasa granicznego między Libanem a Syrią o powierzchni 22 km2, który Izrael zdobył w 1967 roku i anektował wraz z resztą Golanu w roku 1981. ONZ potwierdza, że jest to terytorium syryjskie, a więc jego ostateczny status zostanie ustalony w ewentualnych syryjsko-izraelskich negocjacjach pokojowych. Hezbollah jednak twierdzi, że Syria zajęła była ten odcinek bezprawnie, i żąda, by Izrael przekazał Szebę Libanowi. Trudno jednak uznać, by był to zasadny powód do prowadzenia ostrzału rakietowego Izraela.

Libańczycy najchętniej zapewne pozbyli by się wszystkich obcych wojsk – syryjskich, izraelskich, irańskich – oraz wpływów. Ale wówczas zniknąłby parasol ochronny, który jedne grupy Libańczyków osłania przed możliwym odwetem innych za to właśnie, że się pod takimi parasolami wcześniej chronili. Trzydziestoletnia wojna domowa pociągnęła za sobą sto tysięcy ofiar, wielokrotnie więcej niż wszystkie konflikty z Izraelem, czy syryjska okupacja. Nie ma też żadnych wiarygodnych instytucji, które mogłyby w imieniu wszystkich Libańczyków przemawiać. Mediatorzy międzynarodowi skazani są na niewiążące rozmowy z poszczególnymi frakcjami oraz na wysłuchiwanie żądań obcych mocarstw.

Izrael więc żąda eliminacji Hezbollahu jako fundamentalnego zagrożenia dla północy kraju, z której trzeba było ewakuować 60 tysięcy ludzi. Na to kategorycznie nie godzi się Iran, który w Hezbollah zainwestował miliardy dolarów: tylko z jednego zdobytego libańskiego miasteczka Kfar Kila izraelska armia wywiozła kilkadziesiąt ciężarówek zdobycznej broni. Sam Hezbollah pewnie by na jakieś zawieszenie broni przystał, ale tylko za zgodą Teheranu, bowiem bez irańskiego wsparcia będzie tylko jedną z bojówek, a nie panem Libanu. Ale to, że Teheran ma „swoich” Libańczyków, jest też narzędziem presji nań. Mimo wdzięczności wielu za śmierć Nasrallaha, Izrael „swoich” Libańczyków już nie ma. Wojna zakończy się więc dopiero wtedy, gdy to Irańczycy zechcą wrócić do siebie.