Zwycięstwo Donalda Trumpa może zaskakiwać tylko po warunkiem, że zamknęliśmy się w pewnej medialnej bańce. Od pewnego czasu znudzeni dziennikarze zagraniczni zaczęli pytać o zdanie amerykańskich wyborców „w terenie”. Co się okazywało? Natrafiano na wypowiedzi takich osób, jak pewna kobieta, która powiedziała, że zaostrzanie przepisów aborcyjnych jest dla niej i dla córki ważnym argumentem. Jednak ważniejsze na co dzień jest to, że upadł jej biznes. Zagłosuje zatem na Donalda Trumpa. Wykazywanie luk w tym rozumowaniu nie jest tak istotne, jak to, że na takich podstawach zapadały miliony decyzji wyborczych.

Donald Trump dokonał rzeczy trudnej, chociaż niezupełnie wyjątkowej. Powrócił do Białego Domu – po czteroletniej przerwie – jak kiedyś prezydent Grover Cleveland. Oczywiście, więcej wspólnego niż z tym demokratą z końca XIX wieku Trump ma z innym prezydentem-populistą i macho-medialną gwiazdą, Theodorem Rooseveltem z samego początku XX wieku. Ale to inna sprawa, albowiem dla nas jednak chyba ważniejsze niż etykietowanie analogiami, wydaje się to, że w sytuacji ostrej polaryzacji i przemocy politycznej ludzie raczej głosują na konserwatystów. Niekoniecznie na prawdziwych konserwatystów – o, co to, to nie.

Konserwatyzm retoryczny

Chodzi raczej o konserwatystów retorycznych, którzy wobec zamętu prezentują się jako zdolni rządzić silną ręką – z pomocą medialnej więzi z ludem i przeciwko elitom waszyngtońskim. Właśnie tak było z Richardem Nixonem pod koniec lat sześćdziesiątych. Po stronie demokratów panował wewnętrzny zamęt – nieomal jak z Joe Bidenem – po rezygnacji Lyndona B. Johnsona z ubiegania się o reelekcję. Nie brakowało zamachów politycznych ani innych aktów przemocy. W obliczu polaryzacji – jak w latach sześćdziesiątych XX wieku – zwrot ku stronie deklarującej konserwatyzm powtórzył się w 2024 roku. Skądinąd wtedy też wiceprezydent próbował wygrać.

W 2024 dla wyborców amerykańskich nasze sprawy europejskie nie miały znaczenia. To nie problem suwerenności Ukrainy spędza sen z powiek przeciętnym mieszkańcom Arizony czy Karoliny Północnej. Inflacja, nielegalna imigracja, brak „American dream” dla każdego – oto ich kłopoty. Odpowiedzią Trumpa ma być nowy izolacjonizm – znów nic nowego w historii amerykańskiej – który przełoży się na wycofywanie zaangażowania w sprawy globalne (a przynajmniej w część z nich), podnoszenie ceł czy wznoszenie solidniejszych barier na granicach.

Sentyment antywaszyngtoński został przez Trumpa przechwycony i utrzymany. Kampanię poprowadził mistrzowsko – albowiem po raz drugi przekonał wszystkich, że jest outsiderem. Nieprawda, ale przeciwnicy medialni mocno mu pomogli utrzymać taki wizerunek. Nie wyciągnęli wniosków z błędów w kampanii roku 2016. Znów za darmo pompowano Trumpowi kampanię negatywną, nawet na swoją szkodę. Właśnie z pomocą nieprzychylnych (a nie przychylnych) dziennikarzy był w stanie przykryć medialnie udaną debatę Kamali Harris wygadywaniem głupstw o jedzeniu zwierząt domowych przez imigrantów. Pstryk i przekierował uwagę odbiorców na nowy temat, dostarczył perwersyjnej rozrywki, a w tle – przypomniał o wiodącym dla własnej kampanii temacie imigracji. Krótko mówiąc, gadał androny, ale narzucił wszystkim temat na ponad 24 godziny. Nie po raz pierwszy – nie ostatni.

Nasz premier, wasz prezydent

Kampania Harris miała mocny start, później siadła. Harris nie wykuła jednego, dwóch haseł, które zapadłyby w serca i w pamięć. Nie zdystansowała się od negatywnego dorobku Joe Bidena. Ostatecznie kampania została zdominowana, słusznie czy nie – to inna sprawa, przez wizerunki wielkich gwiazd estrady oraz negatywny przekaz. Przemówienie na ostatniej prostej nie zmieniło wrażenia, że pod koniec kampanii głównie krytykowano i obśmiewano Trumpa. Ciekawe, kiedy zacznie się uwzględniać w walce wyborczej czynnik przekory politycznej. Tym razem o tym zapomniano. 

Wiele jeszcze na ten temat napiszemy, nie zmienia to jednak faktu, że dla Polaków pod pewnym względem sytuacja jest nowa pierwszy raz po 1989 roku: oto premier Polski znajdzie się naprzeciw prezydenta USA, z którego ideologią otwarcie walczył. Lepiej się na to naszykować niż żywić złudzenia, jak demokraci w kampanii. Zaczynają się ostre cztery lata za Oceanem. Amerykanie pogrążą się w wewnętrznych zmaganiach. Zapinamy zatem polityczne pasy, ale wcale się nie cieszymy.