1.

Opowiedzmy o tym jako o przewracających się kostkach domina. 

Na końcu ich duktu jest wiceprezydentura J.D. Vance’a, na początku zaś zdarzenie, które miało miejsce na kilka dekad przed urodzeniem głównego bohatera tego tekstu, w listopadzie 1937 roku. 

Wówczas, na pokładzie SS Normandie, do Stanów Zjednoczonych przybył odrobinę znany w świecie anglosaskim – jego wydana niedługo wcześniej praca o Hobbesie doczekała się pochlebnych recenzji – niemiecki filozof żydowskiego pochodzenia Leo Strauss. Miał trzydzieści osiem lat; przez pierwszą dekadę po osiedleniu się w Ameryce uczył w nowojorskiej New School for Social Research, przystani dla emigrantów z reżimu Hitlera, przede wszystkim tych o lewicowej proweniencji, później wszelako znalazł zatrudnienie na University of Chicago.

Kostka druga przewróciła się, gdy pod skrzydła Straussa na tymże uniwersytecie trafił młodszy odeń o pokolenie Allan Bloom. Bloom prowadził ze swym mentorem seminarium z filozofii politycznej, które po śmierci Straussa w 1973 roku przejął. Przez seminarium – niebędące po prostu wykładem filozofii politycznej, ale filozofii politycznej takiej, jak rozumiał ją Leo Strauss – przewinęło się sporo późniejszych republikańskich polityków, którzy zrobili karierę za prezydentur Reagana i Busha seniora. 

Kostka numer trzy padła pod koniec lat osiemdziesiątych. Bloom, zawiedziony poziomem amerykańskiego szkolnictwa wyższego, wydał podówczas pracę pod tytułem „Umysł zamknięty”. Pomstował w niej na stan ducha studentów i uniwersytetów, wynikający, jak uznał, z założeń Oświecenia i przekonania o tym, że człowiek to racjonalny, ekonomiczny aktor działający we własnym interesie. Narzekał również na konsumeryzm, muzykę popularną i powszechny, jego zdaniem, promiskuityzm. Ratunku przed tymi zjawiskami i tendencjami – jednak ratunku dostępnego wyłącznie wybranym, takim jak grono studentów, których spraszał do swego apartamentu, by puszczać im muzykę kameralną – upatrywał w lekturze Wielkich Dzieł, specjalnie tych starożytnych.

„Umysł…” znalazł czytelników nie tylko w kręgach akademickich; postrzegany jako krytyka kultury w ogóle, stał się pod koniec lat osiemdziesiątych księgą zbójecką młodych konserwatystów. Sięgnął wówczas po tę pracę – to kostka numer cztery – student filozofii na Uniwersytecie Stanforda, wciąż wściekły na to, że kurs pod tytułem „Kultura Zachodu” zastąpiony został kursem „Kultura, idee, wartości”, o czym w 1987 roku z polemiczną pasją napisał w założonym przez siebie periodyku „The Stanford Review”. Student nazywał się Peter Thiel. Po ukończeniu uniwersytetu odniósł wielki sukces w biznesie, tworząc na przełomie stuleci PayPala – przy działalności którego poznał się i skonfliktował z Elonem Muskiem – a potem inwestując w Facebooka. Nigdy nie porzucił wszelako zainteresowania filozofią. W latach dziewięćdziesiątych napisał książkę wymierzoną w ideę politycznej poprawności, a na początku XXI wieku w zbiorowej pracy „Politics and Apocalypse” ogłosił, obok tekstów René Girarda i Wolfganga Palavera, esej pod tytułem „The Straussian Moment”. Argumentował w nim, że po 11 września 2001 roku Ameryka znalazła się w takim właśnie momencie, w którym liberalne dogmaty zawiodły i trzeba zwrócić się w stronę innych, straussowskich odpowiedzi na pytania o ludzką naturę. Pisał, jak inni autorzy tomu, znakomicie: pamiętam, że znalazłem „Politics and Apocalypse” przez przypadek w 2018 roku, przechadzając się między półkami Regenstein Library na University of Chicago i nie odłożyłem, dopóki nie przeczytałem do końca.

Kostka numer pięć przewróciła się jakiś czas potem, gdy w 2017 roku Thiel poznał młodego prawnika i autora bestsellerowej książki pod tytułem „Elegia dla bidoków”, ochrzczonej przez liberalne amerykańskie media kluczem do zrozumienia wyborczego sukcesu Donalda Trumpa. Młody prawnik nazywał się J.D. Vance. Thiel zatrudnił go w jednej ze swoich firm, a pięć lat później sfinansował zakończoną sukcesem senacką kampanię Vance’a. Już jako senator Vance zwykł niepochlebnie wypowiadać się na temat Donalda Trumpa, jednak w pewnym momencie przestał: zbiegło się to ze wspieraniem, nie tylko finansowym, Trumpa przez Thiela.

Kostka numer sześć: w 2023 roku Thiel ogłosił koniec swej politycznej działalności. Kilka miesięcy później J.D. Vance został kandydatem na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, prezentowanym jako, w przeciwieństwie do Trumpa, intelektualista. Sam zresztą tak się przedstawiał w rozmowie z „The New York Times”, mówiąc sporo na temat Carla Schmitta, myśliciela, z którym Strauss był przez całe życie w dialogu i którego rekomendacja umożliwiła Straussowi wyjazd z nazistowskich Niemiec i podróż do Ameryki.

Kostka numer siedem: 6 listopada 2024 roku Vance został wybrany na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Kostka numer siedem nie przewróciłaby się, gdyby nie kostka pierwsza.

2.

Kto przeczytał powyższy wywód, może powiedzieć: a niech i tak będzie. Niech będzie, że na skutek – między innymi – mentoringu Petera Thiela J.D. Vance to straussista, że taka jest jego ulubiona polityczna filozofia, że wyznaje, jak jego mentor i mentorzy jego mentora, przekonanie o tym, iż ludzka natura jest inna, niż chcą tego liberałowie (szerzej o samych poglądach Leo Straussa – niżej). So what? Owszem, ludzie nie biorą się znikąd, nie spadają z kokosowego drzewa, jak mawia niedoszła prezydentka USA; kiedy już jednak trafiają do polityki, dostosowują się do jej wymogów, a nie działają całkowicie podług swoich ideałów. Vance zresztą już na tym etapie świetnie, powie sceptyk, służy za ilustrację tezy o dostosowaniu! Czyżbym, chcąc pomyśleć o nim nie tyle jako o straussiście, lecz polityku straussistowskim i w tym sensie najciekawszej postaci, jaka od dekad znalazła się w amerykańskiej polityce – czyżbym zapomniał, iż to właśnie ten Vance chętnie rozgłaszał trumpowe brednie o imigrantach posilających się psami? Ba: czyżbym zapomniał, że Vance przed Trumpem, politykiem antyintelektualnym, całkiem się ukorzył? Jasne, idee są ważne – powiada sceptyk – może wszakże nie przesadzajmy?

Odpowiadam sceptykowi: nie zapomniałem. Nie zapomniałem też o wszystkich innych obfitujących w populistyczne androny wypowiedziach J.D. Vance’a. Problem w tym, że w żadną z wypowiedzi nowego wiceprezydenta USA nie wierzę – i, co kluczowe, jestem przekonany, że nie wierzy w nie również J.D. Vance. To zaś, że wypuszcza je z ust, daleko przekraczając granice używania kłamstwa jako instrumentu prowadzenia racjonalnej polityki, a także jego przymierze z Trumpem – mam za wynikające właśnie z myśli Leo Straussa.

Streśćmy więc jej podstawowe założenia – najprościej będzie przez wskazanie, czemu Strauss się sprzeciwia. Obiektem jego anatemy jest, jak już wspominałem, przede wszystkim nowoczesny liberalizm, zaczynający się – w jego mniemaniu – od Hobbesa. Po pierwsze: bowiem ruguje on z myślenia o człowieku zagadnienie dążenia do doskonałości. Wedle Straussa, starając się zbudować podstawę istnienia państwa na tym, co w człowieku najbardziej pierwotne, więc na jego strachach i afektach, Hobbes sprowadza go do statusu podmiotu kierowanego poszukiwaniem przyjemności i unikaniem jej braku, poziomu zwierzęcego motłochu. „Od początku – powiada Strauss – Hobbes poszukiwał odpowiedzi na pytanie o najlepszą formę Państwa nie w związku z zasadniczą istotą człowieka i miejscem zajmowanym przez niego we wszechświecie, lecz z doświadczeniem ludzkiego życia, z zastosowaniem i szczególnym odniesieniem do uczuć”.

Popularność tej koncepcji, powiada Strauss, sprawiła, że pytanie o ludzką naturę zniknęło z filozofii, zastąpione przez liberalny dogmat. Drugim powodem, dla którego Strauss sprzeciwia się liberalizmowi, jest, że, wedle Straussa, ów nurt konceptualizowania świata i przekładania tej konceptualizacji na praktykę władzy dąży do, niekoniecznie paradoksalnie, usunięcia zjawiska polityczności z centrum ludzkiego życia. Dążenie to objawia się w sferze politycznej w zjawisku konsumerystycznej demokracji masowej (efektu, wedle Straussa, „upadku demokracji liberalnej do postaci permisywnego egalitaryzmu”). W myśleniu zaś objawia się w popularności historyzmu, wedle którego nie istnieją żadne wartości, które nie byłyby poddane jakościowej przemianie ze względu na okoliczności. Samozachowanie, wedle filozofa, tą wartością nie jest, bowiem „człowiek – pisze Leo Strauss – który chce zaspokajać swoje popędy, nie ma żadnej intencji, by poświęcić swe życie, a więc także swoje popędy, dla zaspokojenia swych popędów. Na tym polega moralny upadek, który się dokonał”.

Przemiana, która zaczęła się wedle Straussa wraz z Hobbesem, zintensyfikowała się w Oświeceniu, w związku z przyjęciem przez filozofa, szczególnie filozofa politycznego, nowej roli – propagandysty. Wcześniej wszelako, i do tej właśnie tradycji Strauss się odwołuje, pisarstwo filozoficzne realizowało się inaczej: w pisaniu ezoterycznym, sekretnym, między wierszami, uprawianym w ten sposób przez filozofów z tej oto racji, że inaczej naraziliby się na zagrożenie. „Nieliczni – pisze Strauss – którzy rozumieli coś z ludzkiego serca i umysłu, którzy byli na tyle głupi, aby nie powstrzymywać swojego pełnego serca, ale ujawnić swoje uczucia i wizję wulgarnym, zawsze byli krzyżowani i paleni”. (Przykładem straconego filozofa jest Sokrates). Lud – rozumuje Strauss – nie jest w stanie przyjąć prawdy; przed jego oczami należy więc ją zakryć. Dostępna winna być ona jedynie nielicznym, co jest efektem naturalnego porządku rzeczy. Dla reszty zostaje to, co Platon nazwał szlachetnym kłamstwem. Pozwala ono powściągnąć namiętności i afekty ludu i sterować nim, bowiem, jeśli to sterowanie zniknie, miasto urządzone zostanie tak, jak tego lud pragnie. Przykładem takiego urządzenia były dla Straussa i totalitaryzmy XX stulecia i współczesna mu konsumencka Ameryka, wynikające z tych samych niskich instynktów. Ludziom nie powinno się mówić za dużo, zwyczajnie tego nie zniosą. 

Co zaś można im powiedzieć? Na przykład kilka słów o jedzeniu kotów przez imigrantów w stanie Ohio; można im powiedzieć, na przykład, że niezwykle szanuje się kiczmena, erotycznie rozpasanego i radykalnie konsumującego, i że chce się go widzieć w roli prezydenta Stanów Zjednoczonych. Można – a nawet trzeba, bo Król Filozof w demokracji masowej władzy by nie zdobył, musi się więc posłużyć Królem Tłuszczy, w którego wpatrzony jest puszczony samopas amerykański motłoch. To są – jak sądzę – przekonania, które przyświecają nowemu wiceprezydentowi Stanów Zjednoczonych.

3.

A w jaki sposób można dołączyć się do elit, do tych, którzy z prawdą mogą się spotkać? W jaki sposób człowiek znajduje się na szczycie, jak streszcza pogląd Straussa na ten temat William Pfaff, „naturalnej hierarchii ludzi, w której władcy muszą […] wykorzystywać przeciętność i wady przeciętnych, aby utrzymać porządek społeczny”. Otóż biletem wstępu na szczyt wcale nie jest bogactwo; nie jest to dziedziczony przywilej; nie jest nim wszystko to, z czym J.D. Vance zetknął się podczas studiów na Yale, a co opisuje w finalnych partiach „Elegii dla bidoków”. Do elit w straussowskim rozumieniu tego terminu się nie dołącza; w elitach zwyczajnie się jest, z racji własnej otwartości na zrozumienie prawdy. Ta zaś w indywidualnym życiu manifestuje się w postaci naturalnego uprawnienia (nie prawa, to byłoby nazbyt hobbesowskie) do zwyciężania, które jest – jak uczył Platon ustami Trazymacha – udziałem silniejszego.

Jak rozpoznać to uprawnienie w codziennym życiu i dlaczego J.D. Vance – jak sądzę – uważa, że to uprawnienie jest jego udziałem? Na to pytanie odpowiedzieć można dwojako. Po pierwsze: zastanawiając się nad rezonowaniem tego poglądu za pośrednictwem mentora Vance’a, Thiela, w środowisku Doliny Krzemowej. W ramach tego rezonowania kluczowy projekt Thiela z lat dziewięćdziesiątych, czyli PayPal, miał umożliwić przepływ kapitału, który byłby niezależny od państwa i któremu nie zagrażałyby z tej racji rozmaite polityczne zawirowania i inflacje. Ideową podbudowę tego anarchokapitalistycznego pomysłu można streścić tak: państwo przejęte jest przez ludzi masowych, słabych; niezbędne jest więc, by wykreować dla siebie nisze, w których mówić ezoterycznie nie będzie trzeba, a kto się do tej niszy dostanie – własnym genialnym dot-comem – ten jest ze szczytu społecznej hierarchii. Po drugie, można przywołać krytykę – czy może lepiej i bardziej zasłużenie, pogardę – którą Vance w „Elegii dla bidoków” kieruje w stronę swojej rodzinnej społeczności, zamieszkanej przez ludzi leniwych, uzależnionych, niepotrafiących wziąć odpowiedzialności za swoje finanse (ładne są w „Elegii…” fragmenty o niepohamowanej konsumpcji bidoków, nowych pikapach i iPadach), innymi słowy: motłochu.

Wszakże – to istotna sprawa – inaczej niż wielu autorów narracji o awansie klasowym, nie twierdzi Vance, że ludzie wysoko wyedukowani, których spotkał na uczelniach Ligi Bluszczowej, są elitami, a ich jedyną winą pozostaje lekceważenie tych z dołu drabiny społecznej. Nie: jak oni są często na prawdę zamknięci, tak ci z finansowego dołu mogą być na nią otwarci. (Nieprzypadkowo Leo Strauss przeciwstawiał przedstawicielom nauk społecznych sprowadzających człowieka do obiektu afektów „człowieka z Missouri”, everymana, który wie, że fakty i wartości nie mogą być od siebie oddzielone). Wszakże ci na górze, szkolnictwo spod znaku Ligi Bluszczowej – tu wchodzi adaptacja myślenia Straussa do aktualnych problemów, którą przedsięwziął w „Umyśle zamkniętym” Bloom – uzurpują sobie prawo do bycia elitami. I w przeciwieństwie do bidoków, wychodzi im to lepiej, gdyż mają po temu środki, na tyle dobrze obwarowane rozmaitymi trust funds, że się nie wyczerpią. J.D. Vance pragnie się odróżnić i od jednych, i od drugich.

Nic prostszego! W końcu Vance wszedł w komitywę z Trumpem, a ci z elit uzurpatorskich to pewnie demokraci obydwu wybrzeży! Już się odróżnił! – rzeknie sceptyk względem moich tez i uzna zrekonstruowaną przeze mnie chęć Vance’owskiego odróżnienia się od motłochu za sprawę zupełnie nieistotną. Tymczasem ja uważam, że jest to potrzeba poważna – i że po straussowsku można ją ująć jako potrzebę ludzkiego samodoskonalenia. Nie tylko jednak Leo Strauss ją wyrażał, co każe nam wprowadzić tu dwie jeszcze postaci.

Postać numer jeden to Amy Chua, wykładowczyni Yale Law School, gdzie Vance studiował, która namówiła go do ogłoszenia drukiem „Elegii dla bidoków”, a sama napisała memuar pod tytułem „Battle Hymn of the Tiger Mother” (w Polsce opublikowany pod tytułem „Bojowa Pieśń Tygrysicy”), będący w istocie czymś na kształt poradnika, jak wychować dziecko. Na to ostatnie pytanie odpowiedź Chua brzmi tak: surowo, bez pobłażania, ponieważ to właśnie pobłażanie implikuje problemy, z jakimi styka się zachodnie pokolenie millenialsów – nieumiejętność wzięcia odpowiedzialności za własne życie, niewyprowadzanie się od rodziców, niekończenie studiów, nieznajdywanie pracy… Jej dzieci natomiast, wychowywane na sposób azjatycki, wskazywała Chua, dzieci, dla których była matką ostrą, a niejednokrotnie nawet okrutną, dały sobie w życiu radę znakomicie. Praca, upór, dyscyplina – oto, w jaki sposób człowiek potwierdza swą przynależność do tych ze szczytu społecznej hierarchii. Nietrudno zgadnąć, dlaczego dla stawiającego sobie w życiu ambitne cele Vance’a metoda Chua była atrakcyjnym wyjaśnieniem jego powodzenia.

Postać druga to Adrian Vermeule.

4.

Będąc zwolennikiem traktowania szlachetnym kłamstwem tych, którzy nie mogą przyjąć prawdy, Leo Strauss nie wskazał, co może być jego treścią, co, w wypadku politycznej praktyki, czyni postępowanie kłopotliwym i stwarza konieczność wskazania tej treści. Vance wskazuje ją dwojako. Z jednej strony to populistyczne, wymierzone w kogo się tylko da bzdury, które w kampanii republikanów plecione były wąskimi ustami Donalda Trumpa. Z drugiej – to polityczny katolicyzm.

Na religię rzymską Vance jest konwertytą; podobnie konwertytą jest Vermeule, profesor prawa na Harvardzie i promotor idei common-good constitutionalism, polegającej – w gigantycznym uproszczeniu – na stwierdzeniu, iż ludzka wolność i jej zapewnienie nie powinny być celem działania politycznego. Co zatem? Powinno nim otóż być zapewnienie dobrych rządów, czyli rządów aktywnego podmiotu, który nie tyle łagodzi, co przecina społeczne napięcia i działa na rzecz zapewnienia publicznej moralności. Instytucją tej ostatniej jest, dla przykładu, zakaz aborcji. Albo zakaz rozwodów. Postliberalni katolicy, do których Vermeule się i zalicza, i, ciążąc w stronę teokratyzmu, ich koncepcje przekracza, nie pragną grać wedle liberalnych zasad. Zarzucają to konserwatystom starszego pokolenia: że rozsiedli się w świecie, w którym wolnorynkowość (także względem własnej egzystencji) i wolność słowa zostały uznane za wartości nadrzędne. Tymczasem one wprowadzają w społeczeństwie moralną konfuzję, której manifestacją, dla przykładu, jest obecność osób transpłciowych. Toteż katolicyzm ma być sposobem na społeczeństwa ujarzmienie.

Jak ma się ten katolicyzm do poglądów Leo Straussa? Jak pisze Geoffrey M. Vaughan we wprowadzeniu do zredagowanej przez siebie pracy „Leo Strauss and His Catholic Readers”, acz Strauss o katolicyzmie pisze niewiele, jego niechęć po pierwsze względem historycyzmu, po drugie oświeceniowej opozycji wiedzy i objawienia, daje katolikowi możliwość korzystania z jego dzieła. „Chrześcijaństwo w ogóle, ale katolicyzm w szczególności, jako najbardziej filozoficzna tradycja chrześcijaństwa, stanowiło dla Straussa problem” – powiada Vaughan. – „Ortopraksja judaizmu i islamu jako religii prawa stanowiła dla niego prostą zaporę dla idei filozofii jako sposobu życia. Dla kontrastu, jak zauważył Strauss we wstępie do «Prześladowania i sztuki pisania», «w chrześcijaństwie filozofia stała się integralną częścią oficjalnie uznanego, a nawet wymaganego szkolenia studenta świętej doktryny». Ortodoksja, a nie ortopraksja; teologia, a nie prawo”. Jednak, należy dodać – tylko dla filozofa, albo dla jego wychowanka, „idealnego księcia” z eseju o edukacji liberalnej. Kto przyjmuje prawdę, ten może myśleć katolicko; dla tych, którzy filozofami nie są – to już, jak sądzę, może dodać J.D. Vance, ale też Adrian Vermeule – pozostaje katolicyzm jako narzędzie, jako sposób zaprowadzania porządku w swoim życiu, ponieważ nie dorośli do wolności i do filozofowania. I filozof, i nie-filozof na katolicyzmie mogą wszakże skorzystać, bo obydwaj ten porządek u siebie zaprowadzą; jednak filozof, doradca księcia, ma w nim więcej swobody. Doradca – bowiem, wedle Straussa, prawdziwy filozof do władzy się nie garnie.

To, iż Vance chce zostać Królem Filozofem (acz może argumentować, że wiceprezydentura to jeno profesja doradcza), to, rzecz jasna, jedna z wielu różnic między J.D. Vance’em a Leo Straussem; bycie politykiem straussistowskim nie musi wszak polegać na przemienianiu nauk autora „O Machiavellim” jeden do jednego na polityczną praktykę. Wszakże fundament jego działania pochodzi z myśli Straussa i to czyni go postacią tak fascynującą.

J.D. Vance, jak sądzę, trafnie rozpoznał podstawowy problem, jaki w 2024 roku objawia się w demokracji masowej: problem niepohamowanego i nieszczęśliwego w swym niepohamowaniu motłochu, jakim jest większość wyborców, kierujących się afektami i unikających braku przyjemności. (Nieszczęśliwego – wystarczy zajrzeć do statystyk zadowolenia z życia w Stanach; i nie tylko w Stanach). Rozpoznanie to było rodzajem samospełniającej się przepowiedni: tylko motłoch mógł – tak, jak sądzę, uznał J.D. Vance – zagłosować na Trumpa, ale też tylko Trump mógł zostać wybranym przez motłoch. Zawarł więc Vance sojusz z Królem Tłuszczy, ponieważ tylko on może, pociągając za sznurki amerykańskiego państwa, wprowadzić w życie idee, ku którym Vance się skłania.

Idee te – słyszę głos sceptyka – są straszne! Są niecywilizowane! Zakazywać rozwodów! Odbierać kobietom – nie tylko kobietom – prawo do decydowania o sobie!

Idee te, odpowiadam sceptykowi, wynikają z innej aniżeli liberalna odpowiedzi na pytanie o ludzką naturę. I dobitnie uświadamiają, że ta liberalna, która wielu zdawała się tak oczywista, że aż liberalizm (teza Straussa na temat Johna Locke’a) przestał sobie to pytanie stawiać, wcale nie jest jedyną możliwą odpowiedzią, i nie jest z tego względu też odpowiedzią o charakterze uniwersalistycznym, więc odmienne od niej można etykietować takimi epitetami, jakich używa sceptyk. (Argument użyty przez Patricka J. Deneena w bliskiej Vance’owi pracy „Why Liberalism Failed” z 2018 roku). Jest – i wszystko, co z niej wynika – równoprawnym poglądem w wielkiej wojnie politycznych idei. Chcesz w niej wygrać z Vance’em?

Przemyśl więc, dlaczego sądzisz to, co sądzisz o naturze człowieka.