[…]

Bundestag w ekstazie

Dzień po występie w telewizji Władimir Putin leci do Berlina. Tym razem ma zamiar uwieść Europę. A przynajmniej Niemcy, co jest dla niego najważniejsze. W czasach NRD przez pięć lat mieszkał w Dreźnie jako oficer KGB. Zna język.

Właśnie po niemiecku 25 września 2001 roku zdecydował się wygłosić przemówienie w wypełnionym po brzegi Bundestagu. Jesteśmy świadkami wyjątkowego wydarzenia. Jak dotąd żaden rosyjski przywódca nie przemawiał bowiem publicznie w języku goszczącego kraju. Po raz pierwszy również prezydent Federacji Rosyjskiej został zaproszony do zabrania głosu przed parlamentem niemieckim.

Wszyscy moi niemieccy rozmówcy, z którymi przeprowadzałam wywiady na potrzeby tej książki, wspominają tę chwilę ze wzruszeniem lub zachwytem. „Byłem przy tym” – sam fakt bycia świadkiem tego wydarzenia stanowi powód do dumy i nadziei, jakie z nim wiązano. Wszystko, co ważne w polityce i dyplomacji niemieckiej, ma swoje źródła właśnie w tym wydarzeniu z 25 września 2001 roku, kształtuje się na tych niebieskofioletowych siedziskach Reichstagu, pod kopułą parlamentu lub w lożach zaproszonych gości.

Pojawia się Putin. Jest niski, szczupły, niemal wątły w grantowym garniturze i szarym krawacie. Nie wygląda na swoje czterdzieści dziewięć lat. Prezydent Rosji podchodzi do trybuny nieco niezgrabnym krokiem byłego sportowca, sugerującym nieśmiałość, przez co spontanicznie wzbudza sympatię. Polityk otrzymuje gorące oklaski, jeszcze zanim zabierze głos.

Zaczyna po rosyjsku, z uśmiechem, mówi, jak bardzo czuje się zaszczycony i wzruszony, mogąc przemawiać w Berlinie, mieście, które tyle zła doświadczyło w przeszłości, a jednak nikt nie zdołał zdusić w nim „humanistycznego ducha Humboldta i Lessinga”, nawet w czasach rządów Hitlera. Mówi o Berlinie jako miejscu przecinania się kultur, któremu Rosja tak wiele zawdzięcza. W tym momencie, ku ogólnemu zdumieniu i wśród salw oklasków, Putin przechodzi na „język Goethego, Schillera i Kanta”. Rosję i Niemcy „łączy chwalebna historia”.

To bardzo sprawna przemowa i przede wszystkim hołd złożony wartościom uniwersalnym – „totalitarna ideologia typu stalinowskiego nie może już sprzeciwiać się ideom wolności i demokracji”, „ogromna większość obywateli rosyjskich jest oddana podstawowym założeniom tych idei”. Już wówczas daje w niej – choć robi to mimochodem – wyraz dość specyficznego odczytywania Historii: „Polityczny wybór narodu rosyjskiego umożliwił władzom radzieckim wydanie rozkazu obalenia muru berlińskiego”. Czyni w ten sposób Niemców dłużnikami Moskwy, która miała umożliwić im zjednoczenie.

Apeluje też do Europy, której zjednoczenie Rosja „wspiera”, by „pogłębiła” stosunki z jego krajem, nie kwestionując swoich związków ze Stanami Zjednoczonymi. „Rosja jest przyjaciółką Europy” – podkreśla Putin.

Odrobinę brawury zachował sobie na koniec. Europejczycy nie otrząsnęli się jeszcze z szoku, jakim był dla nich 11 września i trzy tysiące ofiar ataku terrorystycznego. Putin nie może pominąć milczeniem tego wstrząsającego wydarzenia. Broni „zdecydowanej, ogólnoświatowej i doskonale skoordynowanej walki z terroryzmem”. Stwierdza, że w tym punkcie prezydent Stanów Zjednoczonych całkowicie się z nim zgadza. To walka, którą Rosja i Zachód muszą prowadzić razem w ramach „nowoczesnej struktury bezpieczeństwa międzynarodowego”. „Nadeszła chwila – mówi w podsumowaniu ‒ ogłoszenia definitywnego końca zimnej wojny”. Rezygnuje z wygłaszania fragmentu przygotowanej mowy, znamienne, że były szef FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, przeprowadza improwizowany atak na dogorywającą zimną wojnę, powołując się na „silne, żywe serce Rosji”, które „szczerze” bije dla tej nowej współpracy z Europą.

Po wygłoszeniu przemowy rosyjski przywódca dostaje owacje na stojąco. Putin schodzi z trybuny w towarzystwie kanclerza Gerharda Schrödera, którego udało mu się całkowicie zjednać. Deputowanych ogarnia uczucie, że są świadkami historycznej chwili.

Czy wszystkich? Niezupełnie. Na swoim miejscu pozostał jeden z ministrów. Ma zasępioną minę i nie poddaje się ogólnie panującej euforii. To Joschka Fischer, przywódca Partii Zielonych i minister spraw zagranicznych w rządzie koalicyjnym, jako jedyny nie przyłącza się do owacji.

Co tego dnia powstrzymuje go od entuzjazmu? Zadaję mu to pytanie po dwudziestu jeden latach, podczas kolacji, którą jemy w jego ulubionej włoskiej restauracji przy Friedrichstrasse. „Nie wzbudził mojego zaufania” – odpowiada. Z jakiego powodu? „Instynktownie wyczuwałem w nim rosyjskiego nacjonalistę, ambicje mocarstwowe”.

[…]

Czeczeński cierń

Okazja do pierwszej wizyty Władimira Putina w Paryżu pojawia się w drugiej połowie 2000 roku, kiedy Francja obejmuje prezydencję w Radzie Unii Europejskiej – 30 października odbywa się szczyt UE–Rosja. Chirac z Putinem korzystają z tej sposobności, żeby przeprowadzić dwustronne rozmowy. Panuje dwuznaczna atmosfera. Głowa państwa francuskiego podkreśla konieczność „politycznego rozwiązania” konfliktu czeczeńskiego, prezydent Rosji podtrzymuje natomiast swój sprzeciw wobec wspierania „terrorystów”. Przy okazji szczytu rzecznik Kremla zirytowany „szczególnie krytyczną opinią publiczną we Francji” ironizuje na temat „francuskiej mody” na obronę praw człowieka.

Robi się coraz bardziej nerwowo, bo Putin ani na jotę nie chce ustąpić w kwestii Czeczenii, a Chirac orientuje się, że stanowczość Paryża prowadzi do izolacji tego kraju na europejskiej scenie politycznej. Wszystko wskazuje na to, że inne państwa nie pójdą w ślady Francji, co sprawia, że jej miejsce w stosunkach z Rosją zajmują Gerhard Schröder i premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, nie wspominając o George’u W. Bushu – znawcy sekretów duszy Putina. Jak wszyscy, prezydent Chirac pali się do tworzenia „wielobiegunowego świata”, i jak wszyscy przekonany jest, że zadaniu temu może zagrozić brak Rosji jako jednego z owych biegunów.

W lipcu 2001 roku Jacques Chirac odwiedził Rosję. Idzie w ślady Tony’ego Blaira i Gerharda Schrödera, obierając niemal już rytualną trasę Petersburg–Moskwa. Czas najwyższy na zbliżenie franko-rosyjskie, Czeczenom nie wolno tego sprzeniewierzyć. Chirac na konferencji prasowej, w której bierze udział również prezydent Rosji, twierdzi, że nie dosłyszał pytania. Odpowiada za niego Putin: w Czeczenii walczą „najemnicy, którzy przemycają ogromne ilości narkotyków. Gdyby ci najemnicy wylądowali na południu Francji, wasza reakcja byłaby taka sama” – przekonuje. Do Chiraca wówczas dociera, do czego nawiązuje prezydent Rosji i dodaje, że jest za rozwiązaniem politycznym tej kwestii. Zabawa się skończyła.

Kiedy pół roku później, w styczniu 2002 roku, Putin przyjeżdża do Paryża, kontekst jest już radykalnie inny. Doszło do ataku z 11 września. Putin cieszy się teraz na Zachodzie opinią odpowiedzialnego rosyjskiego przywódcy, skorego do współpracy w walce z „ogólnoświatowym terroryzmem”. Rządy zachodnie przymykają oczy na „czystki” przeprowadzane w Czeczenii przez rosyjskie szwadrony śmierci. Rosyjski prezydent już nie waha się porównywać Czeczenów do Al-Kaidy. Kto będzie chciał z nim drzeć koty, gdy w międzyczasie Stany Zjednoczone przekształcają swoją bazę Guantanamo w olbrzymie więzienie, gdzie prawo nie obowiązuje i gdzie beztrosko stosuje się zabronioną, barbarzyńską torturę zwaną waterboarding. Odtąd francuskie rozprawianie o konieczności znalezienia „rozwiązania politycznego” w Czeczenii ewoluuje w stronę swego rodzaju metody Couégo, sprzyja wprowadzaniu owego rozwiązania, mimo iż wszystkie dowody świadczą przeciw niemu.

Iracki wstrząs

Inwazja amerykańska w Iraku, do której doszło 20 marca 2003 roku, zaważyła na relacjach między Putinem a Zachodem w takim samym stopniu jak zamachy z 11 września. Rosja staje wówczas u boku Francji i Niemiec, sprzeciwiających się działaniom Stanów Zjednoczonych, które w tym – jak się miało okazać – katastroficznym w skutkach, źle zaplanowanym i przygotowanym przedsięwzięciu wsparły z kolei Wielka Brytania, Włochy oraz większość młodych demokracji z Europy Środkowej i Wschodniej. Europa podzieliła się. Niesforni outsiderzy z obozu zachodniego, Paryż i Berlin, drogo zapłacili za swoje wyskoki. Waszyngton postawił ich pod pręgierzem sojuszników. Amerykański sekretarz obrony, neokonserwatysta Donald Rumsfeld, w nocie do Busha stwierdził, że „Francja dąży do rozbicia NATO”. Doradczyni Condoleezzie Rice przypisuje się z kolei lapidarną sentencję z wiosny 2003 roku: „Ukarać Francję, ignorować Niemcy, wybaczyć Rosji”.

Ten rozłam prowadzi jednak do powstania poczucia faktycznej solidarności między trzema liderami „obozu gołębi” – Putinem, Schröderem i Chirakiem. Duo Putin‒Schröder zostaje wzmocnione o trzeciego uczestnika i przekształca się w trio, choć Francja nigdy w tych relacjach nie osiągnie stopnia zażyłości stosunków Niemiec z Rosją. Trójkąt organizuje regularne spotkania w Soczi lub nad Bałtykiem, a przywódcy przed kamerami niezmiennie demonstrują szczere i dobroduszne koleżeństwo. 

[…]

We wrześniu 2004 roku Rosja jak długa i szeroka doświadcza niewyobrażalnego dramatu, kiedy w rosyjskiej części Kaukazu separatyści czeczeńscy biorą jako zakładników całą szkołę w Biesłanie w Osetii Północnej. Podczas letnich upałów zakładnicy – dzieci i nauczyciele – przeżywają piekło, a umierający z niepokoju rodzice nie są dopuszczani w pobliże budynku. Źle przeprowadzona operacja ratunkowa zmienia się w rzeź. Po wystrzałach i eksplozjach okazuje się, że zginęły 333 osoby, w tym 186 dzieci i 31 terrorystów. Putin oskarża Unię Europejską o wspieranie separatystów, gdyż ta udziela azylu uchodźcom czeczeńskim o umiarkowanych poglądach. Tragedia w Biesłanie przypieczętowuje koniec współpracy antyterrorystycznej między Moskwą a Waszyngtonem.

Paryż nadaje jednak na zupełnie innych falach. „Chirac uznał wydarzenia w Czeczenii za wewnętrzną sprawę Rosji, w której chodzi o walkę z terroryzmem” – przypomina sobie doradca dyplomatyczny prezydenta. „Brutalność represji stosowanych przez siły Putina nie wydawała się go uderzać. Tak bardzo przesiąkł on kulturą rosyjską, w której strach przed Czeczenami można odnaleźć nawet w dziecięcych wyliczankach”. W 2005 roku Jacques Chirac na uroczystą kolację zaprasza Putina, a także Gerharda Schrödera i José Luisa Zapatero, ówczesnego premiera Hiszpanii. W kontaktach z dziennikarzami zachwala politykę „wyciągniętej ręki”, nie zgadza się z poglądem, jakoby Rosja odwróciła się plecami do reform, a także chce łagodzić „napięcia” pojawiające się między państwem Putina a Ukrainą po pomarańczowej rewolucji. To wówczas z ust prezydenta Francji pada fraza, która staje się refrenem francuskiej polityki zagranicznej i którą będą powtarzać jego następcy, Nicolas Sarkozy i Emmanuel Macron: „Nie należy upokarzać Rosji”.

[…]

Odwrót Sarkozy’ego

Dojście do władzy Angeli Merkel w 2005 roku przełamało męskie przewodnictwo G8 i doprowadziło do radykalnej zmiany chemii, charakterystycznej dla stosunków między Putinem a Schröderem. Nowa kanclerz nie ma najmniejszej ochoty zasiadać przy stole koleżków – i ma wszelkie powody, by nie ufać Putinowi. Wyrosła przecież we wschodnioniemieckim środowisku.

W 2007 roku w grupie pojawia się inny nowy przywódca, który także chce zerwać z polityką poprzednika. Przed zakończeniem kadencji Jacques Chirac odznacza Putina Krzyżem Wielkim Legii Honorowej. Odpina rozetkę od klapy własnej marynarki, żeby przypiąć ją prezydentowi Rosji. Wydaje się, że Agencja Tass, której fotografa wezwał Putin, nie odnotowuje tego newsa i nie rozpowszechnia zdjęć z tego wydarzenia. Podczas kampanii wyborczej Nicolas Sarkozy wielokrotnie krytykuje Rosję. Mówi o „milczeniu wokół dwustu tysięcy zabitych i czterystu tysięcy uchodźców czeczeńskich”, deklaruje przychylność wobec zbliżenia NATO z Ukrainą i Gruzją, obiecuje przyjąć młodego prezydenta Gruzji w pałacu elizejskim… i – nierozważnie – „nigdy nie podać ręki Putinowi”.

Sarkozy z entuzjazmem bierze udział w swoim pierwszym szczycie G8 w czerwcu 2007 roku. Obywa się on w niemieckim uzdrowisku nadmorskim Heiligendamm. Na urząd prezydenta Republiki wybrany został zaledwie miesiąc temu. Jego otoczenie daje do zrozumienia prasie, że prezydent szuka „szczerego dialogu” z Putinem „bez drażnienia go”, gdyż „Rosjanie lubią silną władzę”… Oczywiście „otoczenie” to jest w stanie zrozumieć, że Rosja chce „wrócić na scenę światową”, ale uważa za nieco anachroniczną jej carską koncepcję polityki zagranicznej, wedle której „dobry sąsiad to słaby sąsiad”. Szczyt odbywa się w cieniu rosnącego napięcia z Rosją w kwestii niezależności Kosowa, a także rozmieszczenia amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Europie.

[…]

Nicolas Sarkozy odzyskuje jednak równowagę 9 października 2007 roku, kiedy jedzie z pierwszą oficjalną wizytą do Moskwy. Tym razem nie ma mowy o napominaniu. W obecności dziennikarzy francuska głowa państwa nie szczędzi pochwał rosyjskiemu przywódcy, który przyjął go na kolacji w podmoskiewskiej daczy w Nowo-Ogariowie. „Człowiek bardzo inteligentny, doskonale obeznany z wydarzeniami na świecie, przenikliwy, otwarty […]”, kierujący się „wolą zmiany”… Jednym słowem: niemający nic wspólnego z „czarno-białym i nieco uproszczonym wizerunkiem”, który propaguje się w prasie. Owszem, prezydent Francji przywołuje nazwisko Anny Politkowskiej, reporterki znanej z dochodzeń dziennikarskich na temat Czeczenii, zastrzelonej na klatce schodowej swojego domu. Jednocześnie jednak uważa, że należy „unikać upokarzania”, „szukać porozumienia i zbliżenia stanowisk”.

Odtąd Sarkozy podążać będzie zdecydowanie prorosyjską linią. Utrzyma ją także w kontaktach z Dmitrijem Miedwiediewem, gdy w latach 2008–2012 zastąpi on Putina, któremu konstytucja nie pozwala wówczas na trzecią kadencję prezydencką. Paryż podtrzymuje kontakty z Miedwiediewem i z Putinem; są one aktywnie kultywowane przez premiera François Fillona. Działa to też w drugą stronę. Jako znawca technik KGB Putin umie dopieścić ego Fillona, którym – jak skądinąd wie – prezydent Sarkozy poniewiera. Kulminacją tych relacji jest podpisanie w 2011 roku bardzo kontrowersyjnej, francusko-rosyjskiej umowy na sprzedaż czterech lotniskowców dla helikopterów typu Mistral.

To wówczas pojawia się nowa tendencja na francuskiej prawicy, a także w jednej ze skrajnie lewicowych partii: putinofilia, szczególna manifestacja tradycyjnej wśród niektórych elit państwowych rusofilii. François Fillon, kandydujący w 2017 roku w wyborach prezydenckich, najlepiej obrazuje ten nurt we francuskiej polityce.

Wspiera się on na idei o potędze rosyjskiej, którą naród taki jak Francuzi powinien traktować z szacunkiem i z którą można nawiązać dialog dotyczący europejskiego bezpieczeństwa. Ten sposób myślenia szczególnie przemawia do francuskich wojskowych. W 2008 roku Fillon broni odmowy przyjęcia Ukrainy do NATO – sprzeciwiły się temu wówczas Paryż i Berlin – troską o zachowanie „odpowiedniego stosunku sił między Europą a Rosją”. Jeśli znalazłeś się między nimi – tym gorzej dla ciebie. Tę właśnie postawę Jean-Louis Bourlanges, przewodniczący komisji spraw zagranicznych Zgromadzenia Narodowego, nazywa „francuską zarozumiałością”, „mitem dialogu francusko-rosyjskiego, który zamyka Europę”.

W grę wchodzą również interesy finansowe polityków, którzy po zakończeniu kadencji chętnie odbywają podróż do Moskwy, by zająć miejsce w radach dużych rosyjskich spółek lub przyjąć bardziej egzotyczne i nieco mniej dochodowe posady w byłych republikach radzieckich. Bywa też, że – jak Marine Le Pen w 2017 roku – zaciągają pożyczkę w jednym z rosyjskich banków na kampanię wyborczą, a przy okazji składają Putinowi hołd na Kremlu.

Istnieje jednak też inny, bardziej cywilizacyjny wymiar tego zjawiska. Władimir Putin doskonale umie podsycać populizm w polityce europejskiej. Wielu przywódców europejskich zdumiała fala rozruchów towarzyszących wyborom w 2016 roku, kiedy doszło do brexitu – ale nie pana na Kremlu. W 2013 roku w swoim przemówieniu na temat stanu państwa przedstawia siebie jako lidera światowego konserwatyzmu, wychwala trwałość „tradycyjnych wartości” w Rosji i przeciwstawia jej zachodniemu laksyzmowi w odniesieniu do obyczajów i imigracji.

Nieufność wobec Waszyngtonu i Brukseli, konserwatyzm społeczny, obrona świata chrześcijańskiego, przede wszystkim prawosławnego, fascynacją przywództwem – oto, zdaniem krytyków liberalizmu, atuty Putina. Stanowią one opokę, na której opierają się bliskie relacje europejskich partii populistycznych oraz tych skrajnie prawicowych z reżimem Putina. Ich zdaniem wielokulturowość prowadzi Europę ku zgubie. Jest to argument bardzo bliski niektórym francuskim partiom prawicowym, podobnie jak idea „silnego człowieka”, którą chce ucieleśniać Putin. 

[…]

Monachium 2007, wystrzał ostrzegawczy

Monachium to nie tylko Oktoberfest i FC Bayern. Stolica Bawarii od sześćdziesięciu lat gości co roku wydarzenie być może nieco mniej atrakcyjne, ale z punktu widzenia geopolitycznego nieskończenie bardziej istotne: Munich Security Conference – Monachijską Konferencję Bezpieczeństwa. Młodsi określają ją angielskim skrótem MSC, ale starsi pamiętają jeszcze jej zimnowojenną nazwą: Wehrkunde.

Konferencja w Monachium odbywa się w ciągu trzech lutowych dni w hotelu Bayerischer Hof we wspaniałym stylu art déco, który na tę okazję został niegdyś całkowicie przebudowany. To sposobność do spotkania najważniejszych polityków świata zachodniego, zajmujących się obronnością i dyplomacją – ministrów, parlamentarzystów, przedstawicieli przemysłu zbrojeniowego, którzy w prywatnych apartamentach dobijają targu. Zgodnie z duchem epoki i sytuacją na świecie, w 2007 roku zaproszono do dyskusji także przedstawicieli Rosji, Chin czy Iranu, jednym słowem reprezentantów „reszty świata” lub „globalnego południa”. Chodziło o to, żeby pozostawić wrażenie, że Zachód wreszcie uświadomił sobie, iż nie jest sam na planecie. Jest to jednak przede wszystkim spotkanie transatlantyckie. Jednakże z czasem i wraz kolejnymi kryzysami międzynarodowymi MSC przekształciła się w swego rodzaju Davos do spraw bezpieczeństwa – tyle że pozbawione przepychu. Zastąpił go niemiecki porządek.

Mowę inaugurującą obrady w ramach MSC często powierza się głowie państwa lub rządu, która w aktualnym kontekście międzynarodowym stoi w centrum światowej uwagi. Tamtego dnia, 10 lutego 2007 roku, sala główna wyposażona w dwa poziomy lóż i przeszklony dach pęka w szwach od publiczności chcącej wysłuchać prelegenta, którego nie zwykło się widywać w tym miejscu – Władimira Putina. Po raz pierwszy na konferencji w Monachium zaproszono do zabrania głosu prezydenta Federacji Rosyjskiej. Kanclerz Angela Merkel, która zajęła mównicę jako druga, siedzi w pierwszym rzędzie. Obok niej znajdują się sekretarz generalnego NATO Jaap de Hoop Scheffer, senatorowie amerykańscy, republikanin John McCain i demokrata Joe Lieberman, sekretarz obrony Robert Gates i prezydent Estonii Toomas Hendrik Ilves.

Putin, w czarnym garniturze i krawacie w prążki, wskakuje na mównicę niczym bokser na ring. Niemcy, którzy spodziewają się po prezydencie skromności, jakiej byli świadkiem pięć i pół roku wcześniej podczas jego przemówienia w Bundestagu, bardzo szybko przekonują się, że przywódca Rosji zmienił rejestr. Przemawia po rosyjsku i zapowiada ton swojego wystąpienia, stwierdzając, że quasi-robocza formuła konferencji zwalnia go z wypowiadania dyplomatycznych frazesów, od jakich zwykło się rozpoczynać tego rodzaju wystąpienia. „Powiem, co myślę, a jeśli się wam to nie spodoba, nie gniewajcie się, to przecież tylko konferencja”. Czy on mówi poważnie? Angela Merkel uprzejmie się uśmiecha.

Okazuje się, że owszem mówi poważnie – i to śmiertelnie. W ciągu kolejnych trzydziestu minut Putin bombarduje słuchaczy swego rodzaju mową oskarżycielką wymierzoną w „jednobiegunowy model”, w którym Stany Zjednoczone przy współudziale Europy uciskają resztę świata. Odmalowuje apokaliptyczny obraz zagrożeń, które dla świata – a nawet przestrzeni kosmicznej – stanowi amerykańskie mocarstwo, łamiące traktaty i zobowiązania. „Nikt nie czuje się już bezpiecznie”. Podejmuje temat rozszerzenia NATO, który rozstawia swoje siły „na naszych granicach”. „Przeciwko komu ta ekspansja jest wymierzona?” – pyta. „Co z tymi wszystkimi zabezpieczeniami, które dali nam nasi zachodni partnerzy po rozwiązaniu Układu Warszawskiego? Co stało się z tymi wszystkimi deklaracjami? Nikt o nich już nie pamięta? Więc ja wam je przypomnę”.

Mówi agresywnym tonem, urywanymi zdaniami, ma spięty wyraz twarzy. Stojąc na podium, Putin podskakuje, jakby nie mógł ustać w miejscu. Audytorium osłupiało. Taktyka wyciągniętej ręki z 2001 roku ustąpiła topornemu sierpowemu. Angela Merkel już się nie uśmiecha. Robert Gates mruga porozumiewawczo do jednego ze swoich sąsiadów, gdy uznaje, że mówca zapędził się za daleko. Po zakończeniu przemówienia prezydent Rosji odpowiada na pytania z sali – to jedna z reguł obowiązujących na konferencji w Monachium. Zadawane są one bez życzliwości, Putin odpowiada na nie w tym samym chłodnym tonie. Jedno z nich dotyczy zabójstwa rosyjskiej dziennikarki Anny Politkowskiej, zabitej przed kilkoma miesiącami po ujawnieniu bestialstw wojny w Czeczenii. Putin odpowiada, że krajem, w którym ginie najwięcej dziennikarzy, jest Irak, po czym opuszcza salę ze zszokowaną publicznością.

Javier Solana, Hiszpan odpowiedzialny za politykę zagraniczną Unii Europejskiej, a przy tym były sekretarz generalny NATO, również zasiada w pierwszym rzędzie. Zdumiewa go, że wszyscy wokół są aż tak zaskoczeni. „To rzeczywiście było szokujące, zostały wypowiedziane bardzo twarde słowa, ale dla mnie nie było w tym nic niespodziewanego – wspomina. ‒ Słuchaczami w znacznej części byli Niemcy, i to oni przede wszystkim przeżyli szok”. Prezydent Estonii Toomas Ilves zapamiętał przede wszystkim różnicę reakcji między Europejczykami z Zachodu i ze Wschodu. „Dla nas to była tylko kolejna rosyjska przemowa! Przyzwyczailiśmy się do tej wrogiej rosyjskiej retoryki od czasu odzyskania niepodległości. Nasi przyjaciele z Zachodu mieli wyidealizowany obraz Rosji i jej intencji, więc byli całkowicie zbici z tropu: «co to znaczy, co się stało temu Putinowi?»”. Trochę później, w kuluarach, Toomas Ilves porusza temat przemowy Putina ze swoim przyjacielem Johnem McCainem, który przeszedł do „jastrzębi”, jeśli chodzi o stanowisko wobec Rosji. Senator też nie jest zbyt zaskoczony: „No tak, to właśnie jest cały Putin” – podsumował ze wzruszeniem ramion, jakby chodziło o oczywistość.

I co dalej? „Potem nic się nie działo” – przyznaje Javier Solana. „W istocie – stwierdza piętnaście lat później pewien wysoki funkcjonariusz niemiecki, który wysłuchał przemowy Putina i był wstrząśnięty tym, co usłyszał. – Uderzyła nas ta publicznie wyrażona rosyjska wściekłość. Kiedy mówił: «Jednobiegunowy świat się skończył, Stany Zjednoczone chcą dyktować prawo, a my się na to nie zgadzamy». Gdybyśmy wtedy właściwie zrozumieli te słowa, otwarłoby to drogę do głębszej refleksji”.

Tak się jednak nie stało. Już nazajutrz relacje niemiecko-rosyjskie błyskawicznie wróciły do normy. „Na wiele pozwalaliśmy Putinowi – przyznaje dzisiaj Volker Stanzel, wówczas z departamentu politycznego niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych. – Znaliśmy jego styl, mógł pozwolić sobie na mówienie rzeczy, które w ustach innych przywódców zostałyby uznane za nie do przyjęcia”. David Miliband, były brytyjski minister spraw zagranicznych, jest surowszy: „To był pierwszy sygnał ostrzegawczy, który przegapiliśmy”. Wydarzenie „całkowicie niedocenione” – potwierdza Edgars Rinkēvičs, prezydent Łotwy i były minister spraw zagranicznych. Wówczas „nikt nie pomyślał o zmianie strategii”.

Gdy mówi się o Putinie, przed berlińskimi dyplomatami szybko pojawiają się dwa sprzeczne obrazy: gałązka oliwna Putina skromnego i czarującego z czasu przemowy w Bundestagu w 2001 roku, a także Putina-oskarżyciela, wygrażającego podczas konferencji w Monachium w 2007 roku. W rzeczywistości jednak nawet ten zaskakujący kontrast nie skłonił Niemców do przemyślenia strategii wobec Moskwy.

W ten sposób po pierwszej dekadzie rządów Putina trzy największe kraje Unii Europejskiej miały silne powiązania z Rosją: Niemcy przez gaz, Anglia przez finanse, a Francja przez swoje ambicje związane z bezpieczeństwem. Operacja „Uwiedzenie” zakończyła się sukcesem.