Zaczyna się od śmierci. Właściwie oczekiwania na nią. Ma ona nieuchronnie dotknąć Mickiego Barnesa (Robert Pattinson), zamarzającego powoli w lodowej szczelinie, jednej z wielu na oddalonej o setki lat świetlnych od Ziemi planecie Niflheim. Gdy już pogodzony ze swym losem bohater żegna się z życiem, nagle z nieba nadlatuje statek. Cud. Prędko jednak dowiadujemy się, że operujący nim Timo (Steven Yeun) – przyjaciel Mickiego od czasów sierocińca – nie przyleciał, by ratować umierającego, ale by odebrać od niego broń. Ta okazuje się bardziej cenna niż życie przyjaciela. Mickey przyjmuje ten fakt ze zrozumieniem, nie walczy. Timo zaś na odchodne pyta go: „Mickey, powiedz mi, jak to jest umierać?”. Dla głównego bohatera filmu Bonga śmierć jest czymś równie powszednim jak skrajnie niebezpieczny charakter pracy, którą wykonuje.
Podbój bez bohatera
Mickey jest bowiem pionierem pozaziemskiej kolonizacji. Ale nie takim, do jakich przyzwyczaiło nas wielkobudżetowe science fiction spod znaku filmów takich jak „Interstellar” Christophera Nolana czy „Marsjanin” Ridleya Scotta. W kontraście do bohaterów tamtych produkcji, Mickey to żaden heros. Na podbój kosmosu wyruszył on, bo na Ziemi był ścigany za długi, w które wpadł przez idiotyczną inwestycję. Do niecieszącej się zainteresowaniem roli „wymienialnego” zgłosił się przypadkiem, de facto nie wiedząc, na co się pisze. Gdy zastajemy go zamarzającego w szczelinie, jego dni od czterech lat wypełnione są najniebezpieczniejszymi pracami, testowaniem na sobie promieniowania kosmicznego, zarażaniem się nieznanymi wirusami, by następnie poddawać się eksperymentalnym terapiom. Mickey regularnie ponosi przy tym śmierć. W świecie z roku 2054, w którym osadzony jest film Bonga, to jednak żaden problem. „Wymienialnego” można bowiem na nowo wydrukować, wgrywając mu zapisaną w karcie pamięci (nazywanej „cegłą”) świadomość poprzednich wcieleń.

Bong przenosi nas więc w świat stadium kapitalizmu, gdzie granica między życiem a śmiercią zostaje rozmyta. Trud nieustannego umierania zarezerwowany jest dla zajmującego w hierarchii społecznej najniższe miejsce Mickiego – śmietankę zaś spijają najbogatsi. A ta, w postaci wiecznej chwały, ma stać się udziałem Hieronimusa Marshalla (Mark Ruffalo). Ten skompromitowany polityk i multimiliarder, pchany swoimi egotycznymi ambicjami podsycanymi przez jego żonę Ylfe (Toni Colette), zawiaduje całą operacją kolonizacji spowitej wieczną zmarzliną i ewidentnie bardzo trudnej do życia planety Niflheim.
Hybryda gatunkowa
W najnowszym filmie Bonga mamy do czynienia z wątkami, które są już na stałe wpisane w jego filmografię. Jeśli szukać podobieństw między „Mickim 17” a poprzednimi filmami koreańskiego reżysera, warto byłoby wspomnieć przede wszystkim o „Snowpiercerze” z 2013 roku. Film o społeczeństwie, wskutek zagłady klimatycznej, zmuszonym do przetrwania w przystosowanym do życia, nieustannie pędzącym pociągu, gdzie każdy kolejny wagon odpowiadał pozycji społecznej jej członków, nosi z najnowszym filmem Bonga wiele cech wspólnych. Nie chodzi tutaj tylko o kluczowe znaczenie określonego środka transportu dla fabuły, ale również o cały sztafaż gatunkowy, czyli połączenie science fiction z kinem akcji. Oba filmy miały również podobnie zbudowaną oś konfliktu wokół rozbieżnych interesów wyższych i niższych klas społecznych. Choć w „Mickim 17” ma to wyraźnie mniejsze znaczenie dla fabuły. Konflikt ten, osadzony w kontekście społeczeństwa koreańskiego, najmocniej wybrzmiał w jego nagradzanym „Parasite”.

W przypadku koreańskiego reżysera trudno jednak dociec, jaki koktajl gatunkowy tym razem widzom sprezentuje. „Mickey” okazuje się, jak każdy jego film, czymś osobnym, szczególnie jeśli chodzi o połączenie science fiction z wysokim stężeniem satyry i komediowym tonem całości. Odpowiada za to przede wszystkim Mark Ruffalo w roli głównodowodzącego statku. Ten skupiony na sobie cyniczny showman stanowi bardzo wyraźne nawiązanie do postaci z życia publicznego, takich jak Donald Trump, Elon Musk czy Jeff Bezos. Bong konstruuje tę postać jako osobę, która zasłaniając się frazesami o ratowaniu ludzkości i budowaniu nowego świata, tak naprawdę chce jedynie otoczyć się czymś na miarę kultu jednostki, postawić sobie pomnik, przejść do historii jako zbawca ludzkości. Zresztą figura zbawcy pojawia się tu co rusz, gdy grany przez Ruffalo Marshall niczym podświadomie hajlujący dr Strangelove z filmu Kubricka, przejęzycza się i swoją korporację nazywa kościołem. Z hajlowaniem swoją drogą, podobnie jak Muskowi, tak Marshallowi też byłoby do twarzy, gdyż planetę Niflheim chce kolonizować „czystą rasą”. I nie chodzi tu o kolor skóry, gdyż pod tym względem załoga jest jak najbardziej zróżnicowana, lecz o te osoby, których kompetencje najlepiej sprawdzają się w tym późnokapitalistycznym układzie – naukowców czy inżynierów. Bong zdaje się mówić tym samym, iż tak zwana polityka uznania dla mniejszości nie stoi w sprzeczności z konstruowaniem innych faszystowskich podziałów – tym razem opartych o ustalane jako cenne kompetencje lub ich domniemany brak.
Na komediowy sposób skonstruowana jest również grana przez Roberta Pattinsona postać głównego bohatera. Aktor ten ma tutaj bardzo szerokie pole do popisu, ponieważ od pewnego momentu pojawia się on w filmie w podwójnej, kontrastującej, lecz uzupełniającej się wzajemnie roli. Siedemnasty tytułowy Mickey jest bowiem postacią nieprawdopodobnie uprzejmą i potwornie niezdarną. Jego reakcje na wyzysk, z którym spotyka się ze strony władzy, budzą zarówno śmiech, jak i współczucie. Pattinson wyposaża tą postać w zaciągający melodyjny akcent, jego spojrzenie przeszywa urocze zagubienie, a ciało co chwila wymyka mu się spod kontroli, dając slapstickowy efekt fajtłapowatości. Pojawiający się w pewnym momencie, w wyniku błędu systemu, osiemnasty Mickey jest z kolei jego totalnym przeciwieństwem. To on, wbrew uległemu bliźniakowi, dąży do obalenia rządów Marshalla, stanowi reprezentację wypieranego przez siedemnastego gniewu. Jest niczym bóg wojny, o niepohamowanej zapalczywości, co również daje efekt komediowy. Gdy osiemnasty zapomina się w gniewie bożym, wkroczyć musi siedemnasty, który stara się redukować szkody popełnione przez swojego odpowiednika.
Blockbusterowe ambicje
Bong jest jednym z niewielu reżyserów na świecie, który jest w stanie pozyskać na swoje autorskie projekty spore fundusze od największych producentów. Miał on już na swoim koncie współpracę z Weinstein Company i Netflixem. Tym razem producentem filmu jest Warner Bros. Wysoki budżet produkcji (170 milionów dolarów!) czuć tu w każdym kadrze. Prom kosmiczny, którym Mickey leci na planetę Niflheim, jest scenograficznie dopracowany w każdym szczególe (przy filmie pracował cały sztab scenografów) – od wszechobecnych przewodów i rur na ścianach, po wypełnione magmą dziury, w których utylizuje się zmarłe wersje Mickeya. Całość statku, na czele z wyposażoną w stalowe stoły jadalnią, bardziej przypomina więzienie, co podkreśla niewolniczy charakter pracy każdego z członków załogi, bez względu na ich kompetencje. Inaczej rzecz ma się z przestrzenią mieszkalną Marshalla i Ylfe, będącą oazą luksusu, wyposażoną w drewniane meble i posadzki ozdobione perskimi dywanami. Różnice klasowe to również przecież różnice estetyczne.
Dla fanów filmów osadzonych daleko poza Ziemią najnowszy film Koreańczyka to nie lada gratka. Pięknie prezentuje się mglisto-zmrożona planeta Niflheim, ale imponują również stworzone w CGI wielonożne, początkowo odrzucające, ale inteligentne i na swój sposób urocze stwory zamieszkujące planetę.

Gdy premiera „Mickiego” została przesunięta z maja 2024 roku na styczeń 2025, pojawiły się głosy o tym, że koreański reżyser i przedstawiciele Warner Bros. nie potrafią porozumieć się co do ostatecznego kształtu montażowego filmu. Bong co prawda te plotki podczas styczniowej premiery zdementował, podkreślając przy tym, że film jest całkowicie jego wizją. Jako sympatyk jego filmów nie ukrywam jednak, że wolę wierzyć w tę pierwszą wersję wydarzeń.
„Mickey 17” cierpi bowiem na poważne problemy dramaturgiczne, które z jakiegoś powodu nie zostały ani w scenariuszu, ani na stole montażowym zredukowane. Film w swojej drugiej połowie meandruje między wątkiem romantycznym (pomiędzy Mickim a wyższą w hierarchii społecznej Nashą [Naomi Ackie]) oraz zupełnie zbędną dramaturgicznie komplikacją tego wątku (pojawiająca się znikąd i ginąca równie nagle postać Kai [Anamaria Vartolomei]). Pojawiają się tu też demony przeszłości, które za pomocą swoich wysłanników chcą ściągać długi z głównego bohatera i jego fałszywego przyjaciela Timo, nawet na drugim końcu galaktyki. Dużo czasu poświęcone zostało przegadanym scenom z udziałem Marshalla i jego żony Ylfe, którzy w pierwszej części narysowani grubą kreską, nie doczekują się pogłębienia w części drugiej.
W tym całym bałaganie gubi się postać głównego bohatera, a zagęszczenie akcji, które ma prowadzić do kulminacji, nieustannie potyka się o rzucane mu pod nogi niepotrzebne wątki, nieuporządkowane pomysły. Niezdyscyplinowanie historii jest w tym wypadku o tyle zaskakujące, że filmy Bonga – czy spojrzymy na „Parasite”, „Snowpiercera”, czy nawet „Zagadkę zbrodni” z 2003 roku – zawsze cechował ogromny rygor dramaturgiczny. Patrząc z kolei na dość jednowymiarową postać antagonisty, można zatęsknić za świetnie skonstruowanym kierującym pociągiem w „Snowpiercerze” Wilfordem, wywracającym całą logikę działania głównego bohatera.
Porzucone pytania
Film nie poświęca też wiele czasu na rozwikłanie lub skomplikowanie interesujących pytań, jakie postawił sobie w swojej pierwszej części. „Drukowanie” ludzi budzi chociażby pytanie o ciągłość świadomości między wcieleniami (czyli o obecny w filozofii, ale eksplorowany również przez Stanisława Lema, teletransportation paradox [1]). Kwestia ta wydaje się tym bardziej istotna, gdy dochodzi do konfrontacji między dwójką „bliźniaków”, czyli Mickiem 17 i 18. Dlaczego są oni od siebie tak charakterologicznie różni, skoro teoretycznie powinni być tacy sami?

Inne pytanie, jakie wielokrotnie pojawia się w filmie wprost, choć nigdy nie uzyskuje interesującej odpowiedzi, to „jak to jest umierać”? Film za pomocą głównego bohatera opowiada przecież o zatarciu granicy między życiem a śmiercią spowodowaną wymogiem nieustannej dostępności. Czym jest w tym wypadku śmierć? I dlaczego z pokusy możliwości odradzania się, nie korzystają inni uczestnicy wyprawy, z samym Marshallem na czele? Czy w świecie ludzi dążących do nieśmiertelności, chcących kolonizować obcą planetę, takie zabezpieczenie nie byłoby rozsądne? Skąd ta nagła dojrzałość wśród możnych tego świata?
Pytania z pierwszej części filmu zostają unieważnione w drugiej, gdzie historia skręca w stronę bardzo utartych klisz blockbusterowego kina science fiction zmagającego się z pytaniami o kolonizację innych planet. Film w podejmowaniu tego problemu zbliża się niebezpiecznie do banału, który charakteryzował „Avatara” Jamesa Camerona, z tą różnicą, że zamieszkujący planetę „obcy” nie są niebieskimi „egzotycznymi” i tajemniczymi przypominającymi de facto ludzi tubylcami, ale estetycznie odrzucającymi na pierwszy rzut oka stworami.
Mimo to „Mickey” jest filmem, który potrafi dać widzom dużo frajdy. Być może jest to ten rodzaj kina, które stawia pewne pytania, ale bardziej zainteresowane jest dostarczaniem nieskrępowanej rozrywki – co zawsze zakłada pewne uproszczenia. Dawno nie mieliśmy na ekranie filmu science fiction, któremu byłoby tak blisko do pełnych dezynwoltury produkcji takich jak „Piąty Element” Luca Bessona czy „Żołnierze kosmosu” Paula Veerhovena. Mimo że „Mickey” nie jest najlepszym filmem w karierze koreańskiego reżysera, wciąż czuć, że serce ma on wypełnione miłością do kina. I z pewnością jeszcze nie raz nas zaskoczy.
Przypis:
[1] Filozof Derek Parfit zastanawiał się, czym właściwie jest „tożsamość osobowa” – czyli co sprawia, że dana osoba dziś to ta sama osoba, która istniała wczoraj, rok temu czy za dziesięc lat. Aby to przeanalizować, stworzył myślowy eksperyment zwany „paradoksem teletransportacji”. Więcej o paradoksie można przeczytać w jego książce „Reasons and Persons” z 1984 roku.