Demokraci wygrali prezydenturę, ale przegrali wiele bitew
Biorąc pod uwagę entuzjazm przedwyborczy u demokratów, złą sytuację w kwestii koronawirusa w USA oraz przedwyborcze sondaże, wygrana Bidena i jego partii nie jest oszałamiająca.
Biorąc pod uwagę entuzjazm przedwyborczy u demokratów, złą sytuację w kwestii koronawirusa w USA oraz przedwyborcze sondaże, wygrana Bidena i jego partii nie jest oszałamiająca.
Po czterech latach strachu i wstydu nastał moment nadziei i dumy. Ameryka powstrzymała autorytarnego populistę od zniszczenia jej demokratycznych instytucji. Zebraliśmy się w bezprecedensowej liczbie, aby, choć małą różnicą głosów, pokazać, że Trump nie jest prawdziwą twarzą tego kraju.
Tuż po ogłoszeniu w USA pierwszych sondażowych wyników wyborczych doszło do sytuacji bez precedensu. Trump nie uznał porażki i – nie mając żadnych dowodów – podważył legalność demokratycznych wyborów. Czyżby obawiał się o swoją sytuację finansową? Przyczyny leżą o wiele głębiej.
Jak to jest, że po czterech latach skandali i tysiącach tweetów, które dla „normalnego” polityka byłyby zabójcze, ponad 40 procent Amerykanów nadal chce głosować na Donalda Trumpa?
Zamieszki, szalejąca przestępczość, przymusowe odbieranie broni palnej, meksykańskie gangi w sąsiedztwie, likwidacja przedmieść. Taką wizję Ameryki pod rządami Joe Bidena kreują republikanie.
Tuż przed rozpoczęciem prawyborów dwójka najbardziej lewicowych kandydatów wdała się w niepotrzebny spór. Ale i tak Partia Demokratyczna pójdzie do wyborów z programem bardziej lewicowym niż Barack Obama przed dwunastoma i ośmioma laty. Pytanie tylko, czy pójdzie zjednoczona.
Trump wygrał, bo zdołał przekonać do siebie większość „niezależnych”, ale przede wszystkim odnalazł całą grupę wyborców, do których przemówił na zupełnie innym poziomie. Czy wśród demokratów jest ktoś, kto potrafi porwać za sobą tłumy, bo mówi „słucham was”, „jestem waszym człowiekiem”, bo oferuje atrakcyjną wizję przyszłości?
O ile jeszcze parę miesięcy temu zdecydowana większość obywateli sprzeciwiała się impeachmentowi, o tyle dziś, po ujawnieniu ukraińskiej afery, zwolenników i przeciwników jest już mniej więcej tyle samo. To szybka zmiana.
„Donald Trump ma znakomitą intuicję polityczną, nie boi się eksperymentować. Podczas swoich wieców rzuca różne hasła, a kiedy widzi, że któreś z nich „chwyta”, brnie dalej. […] Świetnie sprawdza się w poniżaniu swoich rywali i wrogów, ale gubi się w podstawowych mechanizmach rządzenia”, mówi politolog z Uniwersytetu Harvarda.
W oczach wszystkich – mediów, opinii publicznej i samego Trumpa – zbliżające się wybory będą referendum nad dwoma latami jego prezydentury.
Nawet w epoce Trumpa, to co wydarzyło się wczoraj przed senacką komisją sprawiedliwości, było czymś zdumiewającym i zawstydzającym.
Jedni podejrzewają któregoś z Mike’ów – wiceprezydenta Pence’a albo sekretarza stanu Pompeo; inni jednego z generałów: szefa sztabu Białego Domu, Johna Kelly’ego, albo sekretarza obrony, Jamesa Mattisa. Wszyscy jednak kategorycznie zaprzeczyli, nikt nie przyznaje się do autorstwa anonimowego artykułu, który ukazał się w środę na łamach „New York Timesa” i który (o ile w ogóle jeszcze da się używać takiego określenia) wstrząsnął amerykańską polityką.
„To jest najbardziej skorumpowana administracja w historii Stanów Zjednoczonych. Pod każdym względem. Prezydent nadal prowadzi firmę o zasięgu globalnym i otrzymuje pieniądze od ludzi z całego świata. To w oczywisty sposób wpływa na jego decyzje polityczne”, twierdzi autor książki „Trumpocracy. The Corruption of the American Republic”.
Nie tylko w Polsce szykuje się walka o Sąd Najwyższy. 81-letni sędzia Anthony Kennedy oświadczył właśnie, że 31 lipca, po trzydziestu latach w amerykańskim Sądzie Najwyższym, przechodzi na emeryturę. Zwolnienie jednego z dziewięciu miejsc w najważniejszym sądzie Stanów Zjednoczonych zawsze jest ważnym wydarzeniem, ale waga decyzji Kennedy’ego jest wprost proporcjonalna do wagi jego głosu.
Spiker Izby Reprezentantów, Paul Ryan, ogłosił, że nie będzie ubiegał się o kolejną kadencję, tłumacząc się powodami rodzinnymi. Choć oczywiście nietrudno uwierzyć, że po 20 latach w Kongresie Ryan chce spędzić więcej czasu ze swoimi dziećmi, tylko ktoś bardzo naiwny może uwierzyć, że to jedyny powód jego decyzji.