Prezydentura Donalda Trumpa była źródłem niepotrzebnych cierpień na oszałamiającą skalę, podczas gdy demokratyczne instytucje Stanów Zjednoczonych zostały poddane największej od ponad stu lat próbie. Udało im się jednak przetrwać, a Joe Biden niewielką różnicą głosów elektorskich pokonał Trumpa, kończąc tym samym koszmar ostatnich czterech lat.
Do przejęcia władzy w Białym Domu przygotowuje się teraz kompetentna administracja o ludzkiej twarzy. I chociaż wiele problemów, z którymi boryka się amerykańskie społeczeństwo, okaże się trudne do opanowania, 46. prezydent Stanów Zjednoczonych będzie niewątpliwie pracował na to, by zwalczyć zagrożenie spowodowane globalną pandemią, zamiast je bagatelizować. Będzie próbował poprawiać życie imigrantów i mniejszości, zamiast je narażać. Słowem, Biden ma Amerykanów jednoczyć, a nie dzielić.
Co oznacza wygrana Bidena?
Na wczesnym etapie kampanii eksperci odrzucali Joe Bidena, uznając go za kandydata anachronicznego, który dawno przegapił swój moment. Urodzony podczas II wojny światowej. Bidena pierwszy raz zaprzysiężono na senatora jeszcze w 1973 roku – w tym samym tygodniu, w którym George Foreman wygrał mistrzostwo świata w wadze ciężkiej w boksie. Prezydentem po raz pierwszy próbował zostać wtedy, kiedy mur berliński trzymał się mocno, a prawie połowa obecnie żyjących Amerykanów jeszcze się nie urodziła. Podczas gdy jego demokratyczni poprzednicy, Bill Clinton i Barack Obama, zostali wybrani na najwyższy urząd w kraju jako kandydaci młodzi i niecierpliwi, mający sprostać wyzwaniom przyszłości, Biden zajmie to stanowisko jako uprzejmy dziadek, który wydaje się tęsknić za spokojną przeszłością.
Okazuje się jednak, że Biden jest człowiekiem, który po prostu odpowiada na obecny moment dziejowy – pomimo, albo właśnie z powodu, swojego wieku i doświadczenia.
Jego konkurenci w prawyborach myśleli, że mogą zapewnić sobie nominację Partii Demokratycznej, kopiując internetowe ramy dyskursu, kreślące jedynie pesymistyczne perspektywy dla kraju. Donald Trump myślał, że może utrzymać się przy władzy poprzez wyzwalanie najbardziej niegodziwych instynktów Ameryki. Biden zdołał zdystansować się od czarno-białego słownictwa wojny kulturowej, w którym pogrążyła się amerykańska klasa polityczna; woke, oznaczające silną świadomość i zaangażowanie w kwestie społeczne i rasowe, oraz anti-woke. Tym samym kandydat Demokratów dokonał rzeczy wyjątkowej – pokonał starającego się o reelekcję prezydenta, będąc po prostu przyzwoitym.
Biden wygrał. Wygrał, ponieważ zrozumiał, że większość Amerykanów ma znacznie mniejszy apetyt na polityczny ekstremizm, niż można wnioskować z przekazów telewizyjnych prezenterów i celebrytów w mediach społecznościowych. | Yascha Mounk
O ile w 2016 roku Amerykanie nagradzali gniew i ekstremizm, to cztery lata później zagłosowali na człowieka umiarkowanego. Człowieka, który może wspierać postępowe ideały bez wyższościowego stosunku do konserwatystów. Prezydent elekt wierzy w to, że można szczerze mówić o wadach Stanów Zjednoczonych – i jednocześnie być dumnym z ich zalet. Biden wygrał, ponieważ zrozumiał, że większość Amerykanów ma znacznie mniejszy apetyt na polityczny ekstremizm, niż można wnioskować z przekazów telewizyjnych prezenterów i celebrytów w mediach społecznościowych.
Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby napisać ostateczną wersję najczarniejszego rozdziału Ameryki. Jednak klęska Trumpa sugeruje, że pierwszy szkic – napisany przez ekspertów, polityków, politologów oraz samego prezydenta w ciągu ostatnich czterech lat – był nad wyraz pesymistyczny.
Kiedy Trump wygrywał kolejne prawybory, doprowadzając Hillary Clinton do wstrząsającej porażki, eksperci i politolodzy przypisywali to jego rasizmowi. Niektórzy twierdzili, że duża liczba Amerykanów oczekiwała rasistowskiego przekazu, który stanowił przecież trzon jego pierwszej kampanii.
Badania naukowe autorstwa Diany Mutz pomogły utrwalić ten pogląd, argumentując, że „wybory w 2016 roku stanowiły wysiłek członków dominującej już grupy na rzecz tego, aby utrzymać swoją pozycję”. Jednak rzeczywiste znaczenie pracy Mutz było o wiele bardziej ambiwalentne niż jej streszczenia, pojawiające się w mainstreamowych mediach. Według niej, większość Amerykanów oddało głos na Trumpa ponieważ od dawna popierali Partię Republikańską. I chociaż wielu Amerykanów popierających w 2012 roku Obamę i głosujących cztery lata później na Trumpa odczuwało, że ich status społeczny jest zagrożony, to motywacja, która nimi kierowała, nie miała głównie charakteru rasowego.
Mutz spojrzała na wskaźniki lęku i postawę dotyczącą trzech aspektów: międzynarodowego handlu, imigracji oraz relacji na linii USA–Chiny. Innymi słowy, aż dwa z trzech wskaźników, które, według dziesiątek relacji medialnych, demonstrowały kluczowe znaczenie dla rasowej niechęci Amerykanów, w rzeczywistości koncentrowały się raczej na problemach gospodarczych.
Rasizm prawdopodobnie tłumaczy, w jaki sposób Trump zdobył gorliwe poparcie części republikańskiego elektoratu, co pozwoliło mu cztery lata temu wygrać w partyjnych prawyborach. Wtedy wielu popierających go Amerykanów haniebnie przymknęło oko na ekstremistyczne wypowiedzi milionera. Ale z dzisiejszego punktu widzenia nie wydaje się, żeby ksenofobia Trumpa pomogła mu na dłuższą metę. Wręcz przeciwnie, rzetelne dowody sugerują, że rasizm zaszkodził reputacji prezydenta i zmotywował dużą liczbę jego byłych zwolenników do oddania głosu na Bidena.
Kiedy amerykańscy wyborcy zostali zapytani o to, jak dobrze Trump radzi sobie w ostatnim roku kadencji, stosunkowo dobrze ocenili go w kwestiach gospodarczych i byli zadziwiająco łaskawi w opiniach dotyczących walki z pandemią koronawirusa. Tematem, w którym wypadł najgorzej, były kwestie rasowe.
Ta frustracja, powodowana rasistowskimi poglądami Trumpa, była jednoznacznie odczuwalna, kiedy latem przeprowadzałem badania fokusowe na grupie kobiet z klasy pracującej, które kiedyś popierały prezydenta. Zapytane o gospodarkę i pandemię, wymyślały szereg wymówek. Uważały, że Trump nie radzi sobie świetnie w tych kwestiach, ale podkreślały, że miał po prostu pecha. Jednak zapytane o poglądy Trumpa na temat morderstwa George’a Floyda, od razu wybuchały gniewem. Dążenie prezydenta do wzniecania kolejnych konfliktów na tle rasowym było czymś, co doprowadziło część jego wyborczyń do otwartego buntu.
Wstępnie wyniki powyborczych sondaży sugerują, że wielu dawnych zwolenników obecnej głowy państwa zdecydowało się go porzucić. Trumpowi udało się zdobyć więcej głosów wśród Afroamerykanów i, przede wszystkim, Latynosów. Trump ostatecznie jednak przegrał, ponieważ nie utrzymał poparcia wśród dużej liczby białych wyborców, którzy oddali na niego głos w 2016 roku.
Pozbawiony władzy Trump zrobi wszystko, aby wydobyć z Ameryki to, co najgorsze. Same Stany Zjednoczone pozostają głęboko podzielone. Administracja Joe Bidena nie może sobie pozwolić na marnotrawstwo czasu i czym prędzej powinna przystąpić do odbudowywania reputacji Ameryki na świecie oraz do naprawiania szkód wyrządzonych przez ostatnie cztery lata.
Po kadencji strachu i wstydu nastał moment nadziei i dumy. Ameryka powstrzymała autorytarnego populistę od zniszczenia jej demokratycznych instytucji. Zebraliśmy się w bezprecedensowej liczbie, aby, choć małą różnicą głosów, pokazać, że Trump nie jest prawdziwą twarzą tego kraju. Powinniśmy więc odważyć się na to, by być optymistami. Znów uwierzyć w możliwość budowania kwitnącej, inkluzywnej demokracji, która z każdym rokiem w większym stopniu będzie spełniać swoje wielkie ideały.
Osiemnaście miesięcy temu w Filadelfii Joe Biden rozpoczynał swoją kampanię. Hołdując ideałom zapisanym w konstytucji Stanów Zjednoczonych, przyszły prezydent elekt zwrócił się do Amerykanów, mówiąc: „Wszyscy wiedzą, kim jest Donald Trump. Musimy im pokazać, kim jesteśmy my”.
I udało im się.
Tłumaczenie: Samuel Shannon
Redakcja tłumaczenia: Jakub Bodziony
Ikona wpisu: Arkadiusz Hapka