0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > SERDIUKOW: Wykroić...

SERDIUKOW: Wykroić uczciwy kawałek życia. Rozmowa z Albertem MAYSLESEM, światowej sławy dokumentalistą i operatorem.

Wykroić uczciwy kawałek życia

„Ja nie celuję do nikogo z obiektywu. Kamera towarzyszy moim bohaterom, jest świadkiem ich życia, problemów, emocji, zdarzeń. Ma być jak najbliżej, ale ludzie nie mogą odczuwać jej obecności” –  o intuicyjnej pracy z bohaterem, nurcie direct cinema, sprzedawaniu Biblii w Ameryce oraz inspiracji muzyką i szyciem mówi jeden z najsłynniejszych dokumentalistów na świecie, amerykański reżyser i operator Albert Maysles, gość XIX edycji Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Plus Camerimage.

Anna Serdiukow: Podczas Plus Camerimage prowadził pan mistrzowską lekcję kina. Naszą rozmowę rozpocznę cytatem z tamtego spotkania, powiedział pan wówczas, że fundamentem dla stosowanej przez pana w kinie dokumentalnym techniki było doświadczenie wyniesione z domu: wielogodzinne obserwacje, studiowanie twarzy ojca, gdy słuchał muzyki.

Albert Maysles: Ojciec był wielkim melomanem, kochał muzykę klasyczną, potrafił na wiele godzin zastygać w fotelu przysłuchując się ulubionym koncertom. Ale to był pozorny bezruch… Obserwowanie jego twarzy nauczyło mnie cierpliwości, skupienia, konsekwencji. I tego, by szukać głębiej, zaglądać pod powierzchnię, pod maskę, którą każdy z nas przyjmuje. Ojciec odprężał się, gdy słuchał muzyki, ale jego twarz, to, co się z nią działo, to był oddzielny koncert emocji: wzruszenia, przejęcia, czułości, admiracji. Odkryłem jego inne, nieznane oblicze, ale te sytuacje wpłynęły też na moją metodę pracy, na sposób portretowania ludzi.

Muzyka bywa zatem katalizatorem, widział pan to na twarzy ojca, a potem na twarzach swoich bohaterów.

To prawda. To zawsze uruchamiało moją wyobraźnię, chciałem pojąć tę wielką tajemnicę, dlaczego jedni poddają się dźwiękom bezwarunkowo, totalnie, inni pozostają nieczuli i obojętni. Muzyka bywa terapią, potrafi uruchomiać w nas instynkty, o które byśmy się nie podejrzewali albo emocje, których nie dopuszczamy do głosu. Sposób przeżywania muzyki, reakcje na bodźce dźwiękowe mówią wiele o człowieku.

Wśród bohaterów pana filmów znaleźli się dyrygenci Seiji Ozawa czy Mścisław Rostropowicz, z drugiej strony Paul McCartney, David Bowie, Jay-Z, muzycy z zespołów The Beatles czy The Rolling Stones.

Na tym polega siła muzyki. Jako forma wypowiedzi artystycznej jest bardzo pojemna. Kino, jako jedna z najbardziej demokratycznych sztuk, potrafi dobrze ukazać to zróżnicowanie – szczególnie dzisiaj, kiedy narzędzia stały się tanie, kino przechodzi cyfryzację, transformuje do sytuacji, w której twórcą może być każdy. Na początku był obraz, dziś obraz bez dźwięku nie istnieje. To kolejny dowód na to, jak bliskie są to światy.

Pana dokument „The Rolling Stones: Gimme Shelter”, pokazujący koncert grupy zakończony śmiercią jednego ze słuchaczy, miał być portretem epoki, w rezultacie okazał się świadectwem jej końca. Wywołał też kontrowersje.

Koncert odbył się w Altamont w Kalifornii, w kontekście założeń hipisowskiej epoki stanowi on pewien symbol. Nigdy nie rozumiałem zarzutów wobec filmu, wobec nas. Tak wyglądała prawda, ukazujemy wydarzenia, które miały miejsce – ludzi, dla których muzyka okazała się stanowić drugorzędną wartość, muzyków, którzy hipnotyzują do dziś, morderstwo, które tak jak pani powiedziała, usankcjonowało upadek pewnej epoki i jej utopijnych idei. Przy pracy nad dokumentem pomogła nam muzyka, ale nie jest to film o niej, a o ludziach. Muzyka Stonesów pomogła nam potem, wyznaczyła rytm podczas montażu, prowadziła, kiedy wyznaczaliśmy tempo narracji.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że najważniejsza zawsze była dla pana świadomość, by żaden z bohaterów pana dokumentów nie miał powodów, by przyjść i powiedzieć, żeby go wyciąć z filmu.

To jest kwestia poczucia odpowiedzialności. Dla nas – dla mnie i mojego brata [David Maysles zmarł w 1987 roku – przyp. red.] – ważne było, by zawsze ukazywać prawdę. Prawda była najważniejsza w direct cinema.

A czy nie jest tak, że w każdym człowieku obecność kamery uruchamia potrzebę… kreacji?

Obecność kamery uruchamia potrzebę kreacji, chęć pokazania się z jak najlepszej strony. Więc ja muszę dotrzeć do prawdy, do prawdziwego oblicza człowieka. Nie może być jednak tak, że ja wykorzystuję ludzi, których filmuję. Nigdy nie dopuściłem do sytuacji, żeby ktoś mógł poczuć się urażony, osaczony, niczym ofiara. Ja nie celuję do nikogo z obiektywu. Kamera towarzyszy moim bohaterom, jest świadkiem ich życia, problemów, emocji, zdarzeń. Ma być jak najbliżej, ale ludzie nie mogą odczuwać jej obecności. Podam pani przykład, który utwierdza mnie w przekonaniu, że ta metoda pracy się sprawdza. Otóż, gdy ukończyliśmy film „LaLee’s Kin: The Legacy of Cotton” zorganizowaliśmy pokaz dla jego bohaterów. Temat był delikatny, sfilmowaliśmy niezwykle biedną rodzinę, pokazaliśmy smutną codzienność, problemy, z którymi się borykają. Ludzka tragedia jest przejmująca, ale trzeba uważać, by nie przesadzić z epatowaniem dramatem, by nie skupić się tylko na nim. Po seansie podeszła do nas główna bohaterka i powiedziała: „Tak, taka jest prawda. Żałuję jednego, że film nie trwa dłużej”.

Pana kino to różna tematyka, różni bohaterowie, różne oblicza Ameryki. Co jest najważniejsze, kiedy decyduje się pan na realizację filmu, co bywa najczęściej punktem wyjścia – temat, bohater, a może ukazanie kraju w nowym kontekście?

Bohater. To kontekst bohatera ukazuje nowe, kolejne oblicze Ameryki. Ale najważniejszy jest człowiek. Dlatego w zawodzie dokumentalisty najważniejsza jest intuicja. Umiejętność przewidzenia tego, czy bohater okaże się interesujący, świadomy siebie, szczery, otwarty, odważny, uczciwy…

Jak to przewidzieć?

To dobre pytanie. Nie znam na nie odpowiedzi. Kwestia intuicji, nie ma na to przepisu. Musisz zaufać sobie. Pierwszy impuls jest ważny. Ten, kiedy kogoś poznajesz bez kamery. Tak jak mówię, obecność kamery zmienia ludzi, więc tu trzeba być bardzo ostrożnym. Ważne jest poczucie bezpieczeństwa, żeby bohater wiedział, że nikt go nie skrzywdzi, nie ośmieszy. I żeby kamera go nie deprymowała.

A konfrontacja z publicznością? Publiczność bywa bezwzględna…

To częsta obawa, dlatego każdy na ekranie chce wypaść lepiej niż w rzeczywistości, przypodobać się publiczności. Od tego jest dokumentalista, by tak się umiał wpisać w krajobraz życia bohatera, by ten zapomniał o kamerze.

Meet Marlon Brando” pokazuje nieznaną twarz aktora. Zastanawiam się, czy i w tym przypadku nie było obawy, że aktor po prostu zacznie grać?

Do dzisiaj uważam, że Brando to jeden z najbardziej uczciwych bohaterów, jaki się trafił kinu. Realizując film dokumentalny o nim, nie miałem obaw, o których pani mówi, zresztą Brando był za inteligentny na taką grę, miał zbyt duży dystans do siebie. Oczywiście, ryzyko istniało, gwiazdy miewają kaprysy, dlatego ważna była formuła dokumentu. Wiedzieliśmy, że nie będziemy chcieli pokazać gadającej głowy. Nie chodziło o nagranie rozmowy z Brando, jednocześnie mieliśmy świadomość, że trudno będzie wejść z kamerą w jego prywatność. Konfrontacja aktora z dziennikarzami okazała się świetna filmowo, ale i psychologicznie niosła ze sobą potencjał. Mamy tu do czynienia z odwróceniem sytuacji – zwyczajowo to aktor odpowiada na pytania, tutaj przewrotnie aktor zaczyna przepytywać dziennikarzy.

W tym filmie widać też z jaką łatwością Brando potrafił uwodzić tłum.

Dokładnie, tu widać niesamowitą charyzmę Brando. Miał magnetyzm, a przy tym poczucie, że życie, jakim żyje, to całe gwiazdorstwo, to jakaś wydmuszka. Dlatego pozwala sobie na żarty z bardzo poważnych pytań, z bardzo poważnych dziennikarzy. Odpowiada pytaniem na pytanie. Skąd przypuszczenie, że akurat on zna odpowiedź? Tak jakby chciał powiedzieć – jestem tylko aktorem, tak samo przestraszonym tym spotkaniem jak wy.

Jednym z najważniejszych tytułów w dorobku pana i pana brata okazał się film „Domokrążca”. To wielki sukces, ale też chyba jeden z pierwszych przypadków w kinie, by poprzez misję tytułowych bohaterów, pasję, z jaką niezrażeni odmową pukają do kolejnych drzwi, ukazać amerykański kapitalizm, istotę dynamicznego, nastawionego na natychmiastowe efekty modelu rynku.

Od początku mieliśmy poczucie, że to będzie ważny film. Ale wcześniej, w 1966 roku, mój brat i ja zrobiliśmy film „A Visit with Truman Capote”. Truman powiedział nam wtedy, że tworzy typ powieści niebeletrystycznej. I my wówczas zaczęliśmy się zastanawiać, czy potrafimy zrobić taki typ kina fabularnego, w którym nie będzie fikcji. Co się wiązało ze znalezieniem odpowiedniego bohatera. Przyjaciel podsunął nam akwizytorów z Bostonu, czterech chłopaków. Na równi z bohaterami ważne było, co jest przedmiotem sprzedaży. Biblia…

ekskluzywnie wydana dodajmy.

Tak, jednak w tym filmie domokrążcy pukają do drzwi wierzących, ale niezbyt zamożnych ludzi. Niewiele osób mogło sobie pozwolić na drogi wydatek. Dodatkowo, pojawiają się w domach, kiedy mężczyzna jest w pracy, a kobieta pracuje gotując, sprzątając, wychowując małe dzieci. Dylemat rodziła nieobecność mężczyzny, większość tych kobiet nie chciała podejmować decyzji bez konsultacji z mężem. Ale pytania, które rodziły się w nas wtedy, były innej natury… Jak zareklamować wiarę, jak odwołać się do wiary, nie wierząc samemu? Jak można sprzedawać wiarę, jak ją wycenić? Oczywiście, oni sprzedają produkt, jakim jest ta książka, jednak nie jest to zwykły zbiór opowiadań. Aspekt amerykańskiego kapitalizmu w zestawieniu z powyższymi pytaniami, wydał nam się bardzo ciekawy, nigdy nie był ukazany w takim kontekście. Także sama sytuacja była niezwykła, ci mężczyźni, chodząc od drzwi do drzwi, grają. Muszą być w tym wiarygodni, prawdziwi. Nie mogą się zniechęcać kolejną odmową, a dochodzą jeszcze takie elementy jak tęsknota za domem, brak wiary.

Ale nie mówi pan chyba o braku wiary w Boga?

Nie, choć to pewnie im pomagało. Chodzi mi o brak wiary w sens wykonywanej pracy.

Nigdy nie ciągnęło pana w kierunku kina fabularnego?

Nie jest tak, że kompletnie neguję kino fabularne, ale wierzę w siłę dokumentu, w to, że dokumenty potrafią zmieniać świat, sprawiać, że staje się on lepszy. Rozumiem fabułę w kontekście rozrywki, problem kina dokumentalnego jest dużo bardziej złożony. Otóż z jednej strony jestem przeciwny inscenizacjom w filmach dokumentalnych, z drugiej strony uważam, że takie naturalistyczne, czysto rejestracyjne, obiektywne podejście też nie jest dobre. I nie jest możliwe. Trzeba się emocjonalnie zaangażować.

Spotykamy się podczas Plus Camerimage w Bydgoszczy. Pierwszego dnia pana 85. urodziny w zasadzie zainaugurowały festiwal. Czego mogę życzyć?

Nie mam żadnych konkretnych marzeń, w moim wieku byłaby to już pewna zuchwałość. Wszystkie moje życzenia się spełniły, zostałem filmowcem, przygoda z kinem dopełniła moje życie w sposób doskonały, to wciąż jest nadzwyczajna podróż…

Zaraz, zaraz, a ja czytałam, że pan chciał zostać krawcem, projektantem mody…

To prawda, jak byłem dzieckiem uwielbiałem podglądać mamę, gdy zasiadała do maszyny do szycia. Sam zresztą nieźle szyłem. Gdy skończyłem 8, może 9 lat zamarzyłem o kamerze filmowej. Na 10 urodziny dostałem ją od taty. Univex za 35 centów. W pewnym sensie można powiedzieć, że spełniłem marzenie z dzieciństwa. Zdarza się materiał wspaniały, czasami są to strzępy, skrawki rzeczywistości. Ale za każdym razem próbuję wykroić wiarygodny i uczciwy wyimek z życia. Za każdym razem też na miarę zmieniających się czasów, problemów, mód.

* Albert Maysles – reżyser, operator, twórca m.in. dokumentów „Beatles: The First U.S. Visit” (1994), „The Rolling Stones: Gimme Shelter” (1970), „Domokrążca” (1969), „Meet Marlon Brando” (1966).

** Anna Serdiukow – publicystka, Absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim oraz Gender Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez kilka lat pracowała w Teatrze Narodowym jako asystent reżysera.

„Kultura Liberalna” nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 154

(52/2011)
20 grudnia 2011

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj