Jarosław Kuisz
Siorbiąc z Wajdą
Pierwszoplanowe szuranie palca po tekturowym pudełku doskoczyło do ucha od prawej strony. Świeży popcorn zachrupał znajomo. Wonny olej wślizgnął się do kilkunastu dziurek od nosa. Powtarzalność ruchów ręki – od zagłębia czarno-białych bryłek do jamy ustnej człowieka – osiągała stopniowo intensywność muzyki „techno”. Ktoś za nami, za naszym rzędem nie wytrzymał tego. Dla przełamania monotonii otworzył, sekretnie przemyconą, paczkę chipsów. Torebka szemrała jak strumyk, szczelnie zapełniając dużą salę, w której nie wszystkie miejsca zajęto. Gdy ruczaj na moment przystanął w miejscu, dopiero można było zrozumieć, iż „dolby stereo” popcornu i chipsów dobitnie potwierdzało znakomitą akustykę, brzydkiego przecież pomieszczenia.
W kinie zdarzają się rzeczy niepowtarzalne. Ale prawdziwie unikalny jest dźwięk słomki skrobiącej dno dużego kubka na kolę. To się po prostu dzieje. Przypadkowe drapnięcia przechodzą w nieunikniony siorb zwieńczony przełknięciem, który w pierwszej fazie okazuje się najgłośniejszy. Głłł-ump! I już słodki płyn dyskretnie wpada do środka organizmu. A gdy niesforny płyn umknie pod matowym wieczkiem, nieuniknione jest siorbnięcie centralne, połączone z wessaniem dużej ilości zbędnego powietrza. Fizjologia człowieka nie zna się sztucznie wykreowanej kulturze osobistej, a mimo to sąsiad po prawej stronie lewą dłonią głośno przetarł palcami trzydniowy zarost, by – sądząc po błyskach białek oczu – odpędzić zakłopotanie i pobudzić krążenie krwi w policzkach. Łatwo jednak o pomyłkę. To tylko hipoteza.
Zdumiewające wszelako, że w pewnym momencie w multipleksie zapadła okropna cisza. No, prawie. Wiadomo, że pozostaje przejrzysty jak panoramiczny ekran „szary szum”. Jednak dopiero wtedy okazało się, jak człowiek potrafi być głuchy!
Oto niemal jednocześnie – zza lewego ramienia przyskoczyło malutkie, lecz wyraźnie burknięcie z czyjegoś, domagającego się swoich naturalnych praw, brzucha, a zaraz po nim udało się zmysłowi słuchu zlokalizować ekstrawagancko rytmiczne chrząkanie. Niepokój trwał krótko. Na szczęście nikt się nie dławił. To tylko bezdech. Paskudna choroba. Człowiek zasnął. W piątkowy wieczór po pracy rzecz w końcu bardziej normalna niż histeria aktorki, która fenomenalnie miotała się po hopperowskiej przestrzeni hotelowego pokoju, wygłaszając przy tym przejmujące monologi o umieraniu.
Publiczność zaś przez cały film broniła się przed śmiercią. A nawet ją zwyciężała. Rozcierane w dłoni popcorn oraz chips nigdy nie były dobitniejszą oznaką wielkiego tryumfu życia. I tajemnicy.
Menu:
Andrzej Wajda, Tatarak (2009).
* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury liberalnej”.