Karolina Wigura: Zbliża się pierwsza rocznica prezydentury Baracka Obamy. Jak podsumowałby pan ten rok?

Paul Berman: Prezydentura Obamy to być może najlepsze, co zdarzyło się w historii Stanów Zjednoczonych. Być może to jedyny polityk, który ma szansę wydobyć Amerykę z głębokiego kryzysu, w którym się znalazła.

Czy mógłby pan bliżej scharakteryzować ów kryzys?

Jego przyczyny leżą bardzo głęboko. Na całej historii Ameryki kładzie się cieniem spuścizna niewolnictwa. Gdy w 1776 roku powstały Stany Zjednoczone, niewolnictwo już istniało – ustanowili je wcześniej Brytyjczycy i Francuzi. Przez kolejne dziesiątki lat stało ono w sprzeczności z samymi podstawami ustroju amerykańskiego. Mało tego: oddziaływało też na treść naszych dokumentów założycielskich. Także konstytucji. Trzeba było najkrwawszej wojny w amerykańskiej historii, w której zginęło blisko 650 tysięcy ludzi, by zdelegalizować ten haniebny podział. A przecież i to nie zlikwidowało głębokiego problemu dyskryminacji w USA.

Chce pan przez to powiedzieć, że prezydentura Obamy to faktyczny koniec niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych?

Prezydentura Obamy to pierwsze wydarzenie w naszej historii, w wypadku którego z całą pewnością można powiedzieć, że nie wpłynęła nań spuścizna niewolnictwa. I im dłużej jest on na swoim stanowisku, tym głębszej przemianie ulega nasz porządek społeczny. To nie znaczy, że przedtem nie mieliśmy wielkich przywódców. Proszę sobie choćby przypomnieć Franklina Roosevelta. Wiem, że Polacy nie cenią go zanadto ze względu na decyzje jałtańskie. Uważam go jednak za wielkiego prezydenta i miłośnika demokracji. Ale przy tym godził się sprawować władzę w jawnie rasistowskim systemie społecznym. W dodatku niektórzy z najbliższych jego współpracowników byli czynnie zaangażowani w ograniczanie praw Czarnych. Patrząc wstecz na historię Ameryki, mamy tendencję do zapominania o tych pozornie małych sprawach…

Ze wszystkiego, co do tej pory pan powiedział, wynika, że Obama po prostu nie musi nic robić. Jest czarny i to wystarczy za całą jego politykę…

Po pierwsze, Obama nie jest bezczynny. Już kilkakrotnie dowiódł, że jest zdolny do podejmowania rozumnych i celnych decyzji. Po drugie, nie chodzi tu tylko o kolor jego skóry. Proszę nie zapominać, że w początkach kampanii prezydenckiej większość Afroamerykanów popierała wcale nie Obamę, tylko Hillary Clinton. Uważano, że skoro Bill Clinton był sprzymierzeńcem Czarnych, należy poprzeć jego żonę. Obamie wytykano, że nie jest potomkiem niewolników, a zatem nie jest „prawdziwym Czarnym”. Kolor skóry zatem nie wystarczył. Trzeba było jeszcze go rozegrać. I Obama rozegrał to we wspaniałym stylu. Znów – zaprzeczając wszystkiemu, co stało się w Stanach standardem politycznym w ostatnich kilkunastu latach. Jego kampania była pierwszą od lat tak efektowną i tak uczciwą. W naszej najnowszej historii zbyt często kandydaci na prezydenta wygrywali w sposób, delikatnie mówiąc, dziwny.

To znaczy?

Jak George W. Bush, którego wygrana nie była żadnym jego osobistym osiągnięciem. Głosowano na niego ze względu na jego ojca. W dodatku Gore był fatalnym kontrkandydatem. A do tego jeszcze decyzja Sądu Najwyższego, by nie liczyć ponownie głosów, miała znamiona zamachu stanu. To dlatego styl, w którym Obama wygrał, jest tak ważny. Osiągnął to wyłącznie dzięki własnym umiejętnościom. Nie dlatego, że był czyimś synem lub mężem. Nie dlatego, że kogoś oszukał. Tylko dzięki własnemu retorycznemu i politycznemu talentowi. Polityka w Stanach uległa w ostatnich latach takiemu zepsuciu, że coś takiego było niemal nie do pomyślenia. Rozumiem, dlaczego dla reszty świata może nie mieć to aż takiego znaczenia. Ale z perspektywy Stanów Zjednoczonych to gigantyczne osiągnięcie.

Wciąż powraca pan do kampanii i wygranej Obamy, ja jednak pytam od początku o politykę, którą prowadzi. Powiedział pan, że podejmował rozumne i celne decyzje. Które z nich wymieniłby pan jako najważniejsze osiągnięcia ostatnich miesięcy?

Zacznijmy od polityki wewnętrznej. Mamy w niej dwa kluczowe wyzwania: kryzys finansowy i reformę opieki zdrowotnej. Jeśli chodzi o to pierwsze, choć Obama nie podjął jeszcze kroków, które dałyby gwarancje, że podobne załamanie więcej się nie powtórzy, ani też nie doprowadził jeszcze do podjęcia wraz z Angelą Merkel, Nicolasem Sarkozym i Gordonem Brownem kroków na drodze do wprowadzenia globalnych regulacji na rynkach finansowych, jego reakcje na sytuację na rynku wewnętrznym były bardziej radykalne niż na przykład w Europie. I słusznie. Prawdopodobnie doprowadzi to Stany do szybszego wyjścia z recesji niż w wypadku na przykład Europy Zachodniej. Podobnie jego propozycje związane z reformą opieki zdrowotnej były jak na razie trafne i do tego stopnia wyważone, że nawet opozycja republikańska nie uznała za stosowne ich blokować.

To polityka wewnętrzna. A co z zagraniczną? Nie tylko ja odnoszę wrażenie, że okazał się tu przywódcą tyleż miłym, co nijakim.

To naturalne, że Obama nie reaguje na razie zbyt szybko na to, co dzieje się na świecie. Musi się jeszcze sporo nauczyć. Pamiętajmy, że obejmował prezydenturę z bardzo niewielkim doświadczeniem. Notabene, to dość zastanawiające, że świat tak bardzo go polubił, choć on nie miał o nim świecie zbyt wielkiej wiedzy… To dlatego nie podjął jeszcze żadnych decyzji, które byłyby naprawdę kontrowersyjne czy trudne. Ograniczył się do jeżdżenia po świecie i sympatycznych gestów. To prawda. Ale uważam, że było to racjonalne i niezbędne, ponieważ Bush pozostawił po sobie wyłącznie bardzo złe wrażenie. Obama natomiast zaprezentował się jako osoba wyważona, gotowa rozmawiać z każdym i o wszystkim, a nie mająca neurotyczną potrzebę atakowania kogo popadnie.

Gdy rozmawiałam z Edwardem Luttwakiem, powiedział, że wszystkie sukcesy w polityce zagranicznej Obama osiągnął tam, gdzie zdecydował się kontynuować politykę Busha.

Trudno o mniej trafne stwierdzenie. Największym grzechem Busha przez wszystkie lata jego prezydentury była przerażająca niekompetencja. Pierwszym krokiem Obamy był natomiast wybór kompetentnych doradców: Joe Bidena, Hillary Clinton czy Lee Feinstein. To politycy twardo stąpający po ziemi, którzy nie tylko znakomicie rozpoznają niebezpieczeństwa, ale także rozumieją, że Ameryka ma do odegrania w polityce międzynarodowej pewną rolę. Obama korzysta też z rad Roberta Gatesa, jako jedynego, który wcześniej pracował dla George’a Busha. Był to oczywiście cios dla wielu sprzymierzeńców Obamy. Prawdą jest jednak, że to Gates uczynił z klęski, jaką była wojna w Iraku, wojnę, która może skończyć się zwycięstwem. Dlatego Obama dokonał ponownej nominacji. Dzięki jego posunięciom, sytuacja w Iraku w dalszym ciągu się polepsza. Coraz bardziej realne staje się częściowe wycofanie wojsk z tego kraju. Obecnie stacjonuje tam około 130 tysięcy amerykańskich żołnierzy. Przy odrobinie szczęścia za kilka lat może ich być o ponad połowę mniej, około 50 tysięcy. Nie jest wykluczone, że oddziały będą wycofywane w dalszym ciągu, jednak już dziś należy pogodzić się z tym, że będzie to raczej przedłużająca się operacja wojskowa.

Idźmy dalej. Jedną z najważniejszych obietnic wyborczych Obamy było zamknięcie Guantanamo. Właśnie rok 2009 – czyli zapowiadany pierwotnie termin tej operacji – jednak w tej sprawie nic się nie zmieniło. Choć obietnice na ten temat są cały czas powtarzane.

Ależ oczywiście, że tak! Osobiście nie wyobrażam sobie, jak można byłoby te obietnice na dzień dzisiejszy zrealizować! Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jak w ogóle można zamknąć Guantanamo? Spójrzmy na rzecz praktycznie. Więzienie to wypełnione jest ludźmi, których wywiad amerykański uważa za terrorystów. Sojusznicy nie kwapią się, by choć część z nich przyjąć na swoich terytoriach. Miano im po prostu dać się rozejść?

A jednak Guantanamo stało się symbolem amerykańskiej hipokryzji, gdy idzie o ochronę praw człowieka.

Zgadza się. Stało się nim, bo tragiczna niekompetencja Busha i jego administracji na to pozwoliła. Bo stosowano tam tortury, o których każdy wojskowy powinien wiedzieć, że to forma przesłuchania nie tylko niehumanitarna, ale też nieskuteczna, bo dręczony więzień powie wszystko, co jego oprawca chce usłyszeć. Najłatwiej byłoby oczywiście wysłać wszystkich więźniów do Egiptu lub do Syrii, żeby nikt o nich nie usłyszał. Oczywiście do czasu. Albo po cichu wszystkich zabić. To byłoby odrażające, prawda? Ale wtedy można byłoby zrealizować obietnice i zamknąć więzienie. Proszę sobie zdać z tego sprawę: nie zrobiono tego. Obama rozumie, że nie istnieją tu proste rozwiązania. Tak jak rozumie, że prowadzenie polityki w ogóle nie może być oparte na prostych rozwiązaniach. Wolał wyjść na hipokrytę, niż zachować się w sposób odrażający. To tylko wzmacnia moje zaufanie do niego.

* Paul Berman, amerykański pisarz polityczny i dziennikarz. Opublikował szereg książek, spośród których najważniejsze to „Opowieść o dwóch utopiach” oraz „Terror i liberalizm”.

** Już za tydzień w „Pytając” rozmowa o Baracku Obamie z Profesorem Romanem Kuźniarem !

„Kultura Liberalna” nr 1 (51) / 2010 z dn. 5 stycznia 2010 r.