Agata Bielik-Robson

Inne plany

To pokolenie od początku miało inne plany. Nasze, czyli generacja obecnych czterdziestolatków, jeszcze się wahało: czy oddać swoje życie temu jednemu planowi, do jakiego przyuczała nas narracja zawsze szlachetnej i zawsze przegranej polskiej historii? Czy też może skorzystać z nadarzającej się okazji zmiany: wyskoczyć z tego przenoszonego ubranka i odziać się w nowe ciuchy, najlepiej pochodzenia zagranicznego? To pokolenie już nie zna takich wahań: wybrało zdecydowanie inne plany, które z pozoru tylko krążą wokół prostych, obiecujących niewyszukane szczęście wyborów konsumpcyjnych.

„Cudowna kariera Magdy M.” odsłania mechanizmy duszy dzisiejszych trzydziestolatków, którzy jako pierwsi weszli w świat kapitalizmu: odkryli pracę, ambicję, pieniądze. Odkryli dramat dla starszych pokoleń niedostępny i to stanowi ich cechę wyróżniającą. Opowieść Magdy Miecznickiej czerpie więc tyleż ze wzorców współczesnej literatury obyczajowej, która kreśli mniej lub bardziej krytyczny portret ofiary epoki późno-kapitalistycznej jak „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, „Platforma” Michela Houellebecque’a czy „Seks w wielkim mieście” Candace Bushnell, co ze wzorców odsyłających do bardziej heroicznej fazy kapitalizmu, najlepiej chyba opisanej przez Maksa Webera w jego słynnym eseju poświęconym „Etyce protestanckiej”.

Książka Magdy Miecznickiej mogłaby nosić weberowski podtytuł „Asceza a duch kapitalizmu”, ponieważ dramat przez nią przedstawiany w całości opiera się na powtórzeniu tego samego purytańskiego gestu, który zdaniem Webera stworzył nowoczesną formację kapitalistyczną: na uprawianiu „ascezy wewnątrzświatowej”. Pokazuje świat pracowników dzisiejszych międzynarodowych korporacji, dla których praca jest takim samym rodzajem samowyrzeczenia, jakim była dla XVII-wiecznych angielskich purytanów, choć już nieniosącym religijnych konotacji (albo przynajmniej nie wprost). Teraz jedyną kompensatą okazuje się „bezwzględna niezależność”, wsparta prestiżem i silną pozycją majątkową; niezależność ascetyczna, nieczerpiąca żadnej innej satysfakcji ze świata oprócz heroicznego samopotwierdzenia – że jest się istotą silną i niezatapialną, immunizowaną na wszelkie klęski. Niczym purytański, już nieco zdziczały pionier, który buduje kapitalizm na nowym, dotąd dziewiczym, amerykańskim lądzie. Dla bohaterów (czy raczej bohaterek) Magdy Miecznickiej ta amerykańska koneksja jest kluczowa – Chicago i Nowy York wciąż pojawiają się jako tło ich marzeń, dążeń, a w końcu spełnionych życzeń: są purytańskimi pielgrzymami-pionierami zdobywającymi dla kapitalizmu nową odległą ziemię, Polskę.

Ich ideałem jest cnota najbardziej amerykańska ze wszystkich: Emersonowska self-reliance, doskonała „samospolegliwość”, w której nikt i nic nie może mieć wpływu na nasze życie toczące się pewnie i stanowczo swoim własnym torem, zgodnie ze swym własnym, ściśle indywidualnym „innym planem”. „Reguła numer jeden to właśnie – inne plany. Zawsze koniecznie trzeba mieć inne plany. Choćby ofiarowano nam jedyną szansę na osiągniecie szczęścia, jaka nam się kiedykolwiek przytrafi, to zawsze musimy już mieć inne plany… Inne – wcale nie znaczy, że lepsze. Często gorsze. Nawet lepiej, że gorsze. Bo jeśli gorsze, a my ich nie zmieniamy, to tylko dlatego, że tak bardzo się szanujemy… Jesteśmy jak małe łódeczki na morzu, ale łódeczki, których kursu nie zmieni żaden wielki okręt. Na początku trochę to boli, lecz potem wszystko się zwraca z nawiązką: zyskujemy bezwzględną niezależność” (188).

Jak wiadomo, Emersonem zachwycał się Nietzsche i choć jako zapóźniony cywilizacyjnie Niemiec nie rozumiał związku zasady self-reliance z rodzącym się kapitalizmem, pojął ją jednak na tyle, by na jej podstawie ukuć nową: „co mnie nie zabija, to mnie wzmacnia”. Wszystkie te ascetyczne odmowy bardziej żywiołowego uczestnictwa w świecie sprawiają ból, lecz w końcu zwracają się „z nawiązką”: nie ma nic bardziej upajającego, niemal mistycznego od poczucia „bezwzględnej niezależności”. Bohaterki Magdy Miecznickiej – raz jeszcze podkreślam ich genderową charakterystykę – odkrywają tę niezależność z determinacją, której nic nie może stanąć na drodze: żaden bardziej tradycyjny, powszechnie przyjęty plan, jaki polskie narracje podsuwają kobietom. Wykorzystują kapitalizm jako „metodę” na emancypację i osiągają ją skuteczniej niż wszystkie rozdyskutowane feminizmem dziewczyny z uniwersytetu, wobec których korporacyjne heroiny nie odczuwają żadnej wspólnoty. Choć czynią to bezwiednie, tylko one uczestniczą w jedynej prawdziwej rewolucji, która toczy się na naszych oczach: rewolucji kapitalistycznej. Jak mawiał Peter Berger, inny post-weberowski znawca tradycji purytańskiej, jedynej rewolucji, która naprawdę zaszła i wbrew różnych swoim „niechcianym konsekwencjom” dała realną wolność milionom jednostek.

Ta „trudna, nowoczesna prawda”, o jakiej mówi Miecznicka w całej swojej książce, kiedy jednostka okupuje swe wyzwolenie winą oderwania się od ciepłych przynależności wspólnotowych, to właśnie prawda surowej emancypacji. Emancypacji popartej poświęceniem i walką w warunkach społecznych, które od samego początku odsłaniają młodej Magdzie M., jeszcze licealistce, odczarowane oblicze darwinowskiej konkurencji. Uczy się pilnie matematyki, wierząc, że reguły rządzące drapieżnym nowoczesnym światem są równie bezosobowe, sprawiedliwe i racjonalne, i z pewną pogardą, ale też odrobinką zawiści, popatruje na „koleżanki z humana”, które już wkrótce pójdą uprawiać feminizm i inne lewackie ideologie na nieważnych humanistycznych wydziałach jak filozofia. „Jeszcze jeden obrazek z tamtego okresu: na przerwie w szkolnej kawiarni, pochylona nad colą i zeszytem, objaśniasz jakieś banalne zadania koleżankom z humana, które błagają o pomoc, ponieważ ni w ząb nie rozumieją chyba nawet dodawania – za to dość dobrze są ubrane. Myślisz: tak sobie chodzić, pić kawę, wyglądać ładnie, a czasem mniej ładnie, coś tam może przeczytać, ale głównie stać i rozmawiać na przerwach o imprezie i samochodach i nie mieć żadnej zasady, która by nam, organizowała życie… Nigdzie się nie spieszyć, nie żyć żadnym projektem… Tak się narażać! I jak do domu wracasz do prostych prostych i idealnych punktów” (126).

Matematyczna dyscyplina, niezłomny upór, samopoświęcenie, pewna niezbędna doza lęku przed „looserstwem”, którego „koleżanki z humana” w niezrozumiały sposób się nie boją (i na pewno późno-kapitalistyczny los je ukarze) – wszystkie te heroiczne cechy zmobilizowanego wojownika rychło odkrywa, a następnie nagradza Korporacja, w której paramistycznym Ciele nadal żyje religijny duch kapitalizmu. Duch ascetyczny, niemal zakonny, pełen sekretnych uniesień, ziszczających osobliwe przebóstwienia. Życiu naszych bohaterek towarzyszy misja i w ten sposób je przeżywają: sądzą, że dokonały świadomego samowyrzeczenia – odtrącając szczęście prywatne, nie zakładając rodzin i nie rodząc dzieci. Nie dla siebie, lecz dla „sprawy“, której sens nie rysuje im się zbyt jasno, ale może to i lepiej, bo dzięki temu nabiera ona parasakralnej, wzniosłej aury.

„Kto poznał tajemnicze oczarowanie tego rodzaju pracą lub w ogóle jakiekolwiek oczarowania bycia tym, kim się nie jest, ale być się powinno, ten zrozumie: to nie był tylko sposób na zarabianie pieniędzy czy spędzanie czasu, wydłużenie CV albo zaimponowanie kolegom – to była piękna i heroiczna ofiara. Kiedy szykowałaś się rano, żeby wyjść z domu, zorganizowana, rzeczowa, punktualna co do minuty, z liczbą zadań na ten dzień, jakiej nie udźwignęłoby pięciu pracowników zwyczajnej firmy, czułaś się, jakbyś brała udział w czymś wielkim i wspaniałym… A kiedy już wychodziłaś, słaniając się na nogach, lecz cały czas miła, ładnie ubrana i uśmiechnięta na widok kolegów na korytarzu, bo przecież nie ty jedna składałaś tę heroiczną ofiarę, uważałaś się za osobę szlachetną i wyjątkową. Twoje życie było trudne, ostre, surowe i czyste – myślałaś, wsiadając ostatkiem sił do taksówki; nigdy nie czułaś się tak szczęśliwa i tak spełniona” (121-2). Gdyby zasugerować tej korporacyjnej stachanowczyni, że stanowi wprost klinicznie czysty przypadek kapitalistycznej alienacji, która życie ludzkie (potencjalnie jakże bogate!) zamienia w ciąg pragmatycznych kalkulacji, zapewne uśmiechnęłaby się zadowolona, w pełni odnajdując się w tym opisie. Tak, odkryła nie co innego jak właśnie uroki urzeczowienia, dzięki któremu człowiek, ta biedna istota, od zawsze (nie tylko w kapitalizmie) uwalniał się od samego siebie i swego potencjalnie jakże bogatego, ale nieznośnie chaotycznego życia. Podobnie więc jak średniowieczna zakonnica wstępowała do klasztoru, by poddać swe życie surowemu urzeczowieniu przez prawo, wyzuwające ją z resztek niechcianej osobowości, tak samo współczesna mniszka korporacyjna przeżywa swą alienację ze wzniosłą wdzięcznością i ulgą. Dokładnie zatem jak w weberowskim opisie ascezy wewnątrzświatowej, kapitalizm spełnia nowoczesne marzenie o emancypacji, a jednocześnie łagodzi jej skutki, pozwalając wpisać się jednostce w nowy, parareligijny porządek.

Bo to życie, zostawione w tyle, wcale nie jawi się tak zachwycająco. Magda M. i wszystkie jej kobiece awatary uczestniczą w nim jakby przez szybę. Asekurują się oddaleniem, jakie zapewnia im praca oferująca udział w czymś więcej niż życie. A jeśli już sprawa wymknie się spod czujnej kontroli, życie zwykle dostarcza tylko kolejnych darwinowskich morałów: po wynurzeniu się z następnej życiowej turbulencji, nasza bohaterka wie jeszcze lepiej, że życie niesie ze sobą tylko ryzyko, na jakie nie może sobie pozwolić. Przy czym słowo „pozwolić” jest tu kluczowe, ponieważ sugeruje rozluźnienie dyscypliny: korporacyjna mniszka pozwala sobie na miłość bądź tylko większą emocję tak samo, jak w chwilach kulinarnej słabości pozwala sobie na słodycze. Kapłanką nowoczesnej samodyscypliny – Saul Bellow mówił o takich postaciach „instruktorzy realizmu” – jest Tamara, nowojorska przyjaciółka Magdy M., której przemowy sytuują się gdzieś między libertyńskimi aforyzmami Markizy de Merteuil z „Niebezpiecznych związków” a gorzko-słodką mądrością Samanty z „Seksu w wielkim mieście”. To ona właśnie wyjawia młodej adeptce zasadę dystansu, która odtąd oddzieli ją bezpiecznie od życia i wszelkiego związanego z nim nieczystego hazardu: „Możesz nawet powiedzieć mu – bo ja wiem? – że go kochasz. Ale tylko pod jednym warunkiem – że nie jest to prawda” (191). Magda M., zauroczona starszą koleżanką, niczym młoda Cecylia markizą, skorzysta z jej rad posłusznie i skwapliwie.

Życie, oglądane przez szybę, bezpiecznie oddalone, pada wówczas ofiarą czegoś, co Magda Miecznicka bardzo trafnie nazywa „korporacyjnym sentymentalizmem”, który udziela się także jej stylowi, na zasadzie wybranej przez nią metody „antropologii uczestniczącej”. Życie, pomniejszone i oswojone, ma obowiązek przedstawiać się w barwach „słodkich i uroczych” – i z pewnością to najbardziej (nad)używane przymiotniki w tej książce. Z początku ich natłok irytuje, ale po jakimś czasie odsłania się ich ukryty, gorzki sens bezradnych zaklęć, za sprawą których bohaterki Miecznickiej próbują odwrócić się od traumatycznej rzeczywistości: kobiet porzuconych (matka), kobiet zdradzonych, najpierw przez ojca, potem przez pierwszego kochanka (Magda M.), kobiet wykorzenionych, których życie upływa na emigracyjnej prowizorce (Tamara). Ta słodycz to jedyne lekarstwo w ich życiu, które całą swoją siłę czerpie z odwracania się od urazu; z nieustannego przerabiania klęski na sukces, tej jedynej dostępnej im metody przepracowywania traumy. Ta słodycz, którą książka Miecznickiej epatuje, włożona w ramy dwóch „uroczych” wizerunków – rozmarzonej erotycznie Teresy z obrazu Balthusa i kokieteryjnie złożonej na sofie autorki w kwiecistej sukience – jest więc jak „nieśmiałe mruczenie” przejechanego kotka z otwierającej książkę emblematycznej „przygody pierwszej”, które dobywa się „nie z jakiejś szczęśliwej otchłani nieświadomości, ale z piekła” (6).

Nawet jeśli Miecznicka gra tutaj z konwencją harlekina, to tylko po to, by podkreślić dramat owego późno-kapitalistycznego romansu, który wszystkie jej „słodkie” heroiny poprzerabiał w ascetyczne, okaleczone emocjonalnie wojowniczki. Pod powierzchnią „słodkich” pozorów przeprowadza bezwzględną buchalterię „winien i ma”: taka jest cena za kobiecą emancypację w kapitalistycznej rewolucji. A bardziej lokalnie – tyle kosztuje zerwanie z losem matki, którą mąż porzucił dla lepszego życia w USA i która mimo inteligenckiego wykształcenia zmuszona była w latach 80. handlować kurtkami puchowymi na bazarze, by utrzymać dwójkę dzieci. Tyle, nie mniej, kosztuje zemsta.

Bo w końcu nie chodzi ani o przygodę wyzwolenia, ani nawet o przepracowanie własnej traumy, lecz właśnie o zemstę – na upokorzeniach ery gnijącego socjalizmu, który pogrążył pokolenie rodziców Magdy M., rozwiedzionych, żyjących osobno (matka w Polsce, ojciec w Chicago), a w końcu tak samo poharatanych i przegranych (domek na chicagowskim przedmieściu, niegdyś oaza lepszego świata, odwiedzony po latach przez już dorosłą, wyrafinowaną bywalczynię nowojorskich klubów, rozczarowuje pretensjonalnym kiczem). To zemsta okazuje się główną siłą napędową bohaterek Miecznickiej, zdeterminowanych, by zadać ostateczny cios tamtej rzeczywistości. A że przy okazji tracą poczucie ciągłości, zadomowienia, sensu przebywania raczej tu niż tam – raczej w Warszawie niż w Nowym Jorku, raczej w Krynicy niż w Acapulco – to właśnie okazuje się koniecznym kosztem wliczonym w cenę zemsty. Kosztem, którego świadomość budzi melancholię, ale który akceptuje się jako konieczny.

Największym atutem książki Magdy Miecznickiej jest właśnie ta matematyczna szczerość: opis stanu rzeczy wolny od ideologicznych wartości, oparty na bezwzględnych kalkulacjach. Znów w zgodzie z innym hasłem Emersona: nothing is got for nothing.

* Agata Bielik-Robson, profesor filozofii.

„Kultura Liberalna” nr 58 (8/2010) z 23 lutego 2010 r.