Polska to kraj dziennikarstwa konfrontacyjnego –

z Thomasem Urbanem rozmawia Karolina Wigura

* * *

Karolina Wigura: Od lat pracuje pan w Polsce jako korespondent „Süddeutsche Zeitung”, ma pan więc możliwość porównania polskiej kultury dziennikarskiej z niemiecką. Dlatego chciałabym zapytać o pańskie zdanie na temat polskich mediów w ostatnich dwóch miesiącach. Czy relacjonując wydarzenia związane z żałobą narodową, powodzią i kampanią prezydencką dziennikarze znad Wisły zdają test z bezstronności?

Thomas Urban: Zacznijmy od tego, że media w Niemczech i w Polsce generalnie się różnią. W Polsce duża część publicystów, komentatorów, redaktorów widzi siebie w roli działaczy politycznych. W Niemczech te same osoby również, oczywiście, mają swoje przekonania polityczne. Ale wyrażanie ich w komentarzu to zupełnie coś innego niż bezpośrednia agitacja propagandowa, która wręcz chorobliwie często zdarza się w Polsce. Poważna prasa ogólnoniemiecka argumentuje, a nie agituje. Jest stonowana. Jeżeli redaktor wypowie się za bardzo po stronie jednej opcji politycznej, czy konkretnego kandydata, będzie to bardzo źle odebrane przez czytelników. W Polsce natomiast prasa jest głęboko podzielona, konfrontacyjna, tak jak cała wasza kultura polityczna. Można się zastanawiać, dlaczego tak się stało. Jednym z czynników było zapewne, że gdy w 1989 roku zakładano „Gazetę Wyborczą”, nie było jeszcze całkowitej pewności, czy Polska będzie krajem demokratycznym. Stąd swoisty język walki. Z jakichś przyczyn „Gazeta” nigdy z tego języka nie zrezygnowała, a inne gazety ten język po prostu skopiowały.

KW: Czy to nie jest zbytnie uproszczenie? Przecież cała prasa, niezależnie od rozmaitych kontrowersji, odegrała także niebagatelną rolę w budowaniu demokratycznej sfery publicznej jako część „czwartej władzy”. A może to chodzi o poszczególnych dziennikarzy? Jakie są różnice pomiędzy ich rolą w Polsce i w Niemczech?

TU: W moim kraju dziennikarz nie jest figurą medialną, czy też salonową. Jego zadaniem jest pisać. W Polsce jest odwrotnie. Dziennikarz pisma ogólnopolskiego, staje się osobą publiczną, ekspertem. Mało tego. Tak jak wasza debata polityczna skoncentrowana jest bardziej na osobach i formacjach, niż na strategiach i ideach, tak i dziennikarze atakują się wzajemnie. Komentator „Gazety Wyborczej” atakuje komentatora „Dziennika” (z wzajemnością) a komentator „Rzeczpospolitej” atakuje dziennikarzy „Faktu” (jak wyżej). Niestety, 95 procent czytelników w ogóle nie wie o co w tych osobistych atakach chodzi. Rozumie je tylko bardzo wąskie grono publicystyczno-polityczne Warszawy, tak zwana „wiocha warszawska” i według mnie to jest wielka arogancja wobec czytelników i zły styl. U nas na przykład byłoby nie do wyobrażenia, by komentator „Frankfurter Allgemeine Zeitung osobiście atakował komentatora „Der Spiegel”, czy „Süddeutsche Zeitung”. Owszem, może argumentować przeciwko jego stanowisku, ale merytorycznie i z uwagą skupioną na czytelniku, to znaczy tłumacząc swoją pozycję. Gdybym natomiast ja wpadł na pomysł, że będę komentować opinie „Die Welt”, tak jak polscy dziennikarze komentują swoje opinie nawzajem, mój szef zapytałby, czy upadłem na głowę. Nic takiego, jak u was, nie ma ani w Waszyngtonie, ani w Paryżu, w Londynie. Nie ma nawet w Moskwie, choć prasa rosyjska to już oczywiście zupełnie inna historia.

KW: A zatem podtrzymuje pan, że to specyfika polska?

TU: Może to kwestia kultury polskiej, starych tradycji sarmackich, szlachty i zasady „najpierw ja wojuję i obrażam”. Jest jeszcze jedna sprawa. Dziennikarze w Polsce mogą swobodnie przechodzić z mediów do polityki i z powrotem. Dzisiaj ktoś jest dziennikarzem, jutro doradcą ministra, a pojutrze redaktorem naczelnym telewizji publicznej, czy PAP-u. Znów, w Niemczech, ale też w Anglii, czy w Stanach, byłoby to niemożliwe. To, o czym mówię, odbywa się oczywiście w Polsce legalnie, w ramach Konstytucji. Ale konsekwencje są takie, że konsument mediów jest zagubiony i chyba zmanipulowany bardziej, niż jego odpowiednik na Zachodzie.

KW: Mówił pan o konfrontacyjności polskiej debaty publicznej. A z czego wynikają inne zwyczaje dziennikarskie w pana kraju? Czy to jest kwestia naśladowania prasy amerykańskiej, czy też są jeszcze inne przyczyny?

TU: W wielkiej mierze jest to konsekwencja edukacji Niemców po II wojnie światowej przez Amerykanów i Anglików. Jeśli zanalizujemy historię współczesnych gazet niemieckich, zobaczymy, że większość powstała w 1945 roku. Żadna gazeta przedwojenna nie przetrwała, bo albo została zamknięta przez nazistów, albo – jako tuba NSDAP – przez okupantów amerykańskich i angielskich, a później też przez Francuzów i administrację radziecką. W zachodnich częściach Niemiec po wojnie, Amerykanie i Anglicy mieli taki system, że dawali licencję tylko tym osobom, które przed 1945 rokiem były przeciwnikami nazistów. Wielu powojennych dziennikarzy siedziało wcześniej w obozach. Pilnowano także, by zachowywana była równowaga ideowa. Na przykład w przypadku mojej gazety w Monachium, licencję dostały cztery osoby: jeden działacz katolicki, jeden socjaldemokracji, jeden liberał i jeden działacz związków zawodowych. Takim sposobem gwarantowano, by gazety nie występowały z pozycji skrajnych, a wydawcy szukali kompromisów. Idea była taka, żeby umacniać pozycję partii centrowych. I to się udało. Dlatego do dziś w Niemczech wszystkie ważne grupy polityczne koncentrują się wokół centrum. To dotyczy również prasy. Jeśli porównamy z pejzażem medialnym w Polsce największe gazety niemieckie, takie jak „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i „Süddeutsche Zeitung”, zobaczymy, że chociaż są one w konkurencji, nigdy nie będzie między nimi różnic tak głębokich, jak między „Gazetą Wyborczą” a „Rzeczpospolitą”.

* Thomas Urban, niemiecki dziennikarz i pisarz, korespondent gazety „Süddeutsche Zeitung” w Warszawie i Kijowie.
** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członkini Redakcji „Kultury Liberalnej”, piątkowego dodatku „Kultura” do „Dziennika” i miesięcznika „Europa”.