Agnieszka Wądołowska

Smak włoskiej niefrasobliwości

W czerwcu tego roku w ramach projektu teatralnego X–APARTMENTS uczestnicy/widzowie mieli możliwość zajrzeć do najróżniejszych mieszkań prywatnych na Bródnie, Mirowie i Mokotowie*. Jedne były muzealnie wręcz wysprzątane, inne pełne bibelotów z podróży powtykanych w każdy kąt. Przemieszanie przestrzeni. Prywatnej – mieszkańców – z publicznością teatralną. Publicznej – projektu artystycznego – z prywatnością przestrzeni mieszkań. Trattoria da Fabio, przy ul. Rejtana 17, wciśnięta między parking i kawałek budowy, tak, że ledwo można ją znaleźć, wydaje się być taką właśnie przestrzenią prywatną na Starym Mokotowie, której teatr zapomniał włączyć do swojego projektu. To prześmieszne przemieszanie prywatności wystroju i przestrzeni restauracji, która (ponieważ znajduje się tuż przy małym biurowcu) gości głównie panów pod krawatami. Takie połączenie różnorodnych przestrzeni to właśnie kwintesencja włoskiego lokalu o nazwie trattoria. To nie ekskluzywna ristorante z nienaganną obsługą i kojącą muzyką, ale też niezupełnie nieformalna osteria, której nazwa po włosku znaczy tyle, co „gościć kogoś u siebie”. Trattoria to właśnie coś pomiędzy, przemieszanie. Ma swoich stałych bywalców i rozluźnioną atmosferę, a jednocześnie serwuje niepospolite jedzenie w rozsądnych cenach.

Ciężko mówić tu o zaplanowanym wnętrzu. Ściana powyklejana zdjęciami właścicieli i klientów oraz pocztówkami z placu świętego Piotra, Montmartre czy Hurghady. Obok wycinki z prasy, w których Fabio – włoski właściciel i szef kuchni o odpowiedniej tuszy – tłumaczy, czym różni się americano od espresso. W wewnętrzną stronę ramy wielkiego secesyjnego lustra powtykane są zdjęcia najlepszych past zakładu i dwóch uroczych wnuczek właściciela. Zabawne połączenie tak stereotypowego przywiązania Włochów do makaronów i rodziny. Jak we włoskim komediodramacie „Miłość i makarony”, który pod koniec lipca 2010 wszedł na (niektóre) polskie ekrany, gdzie najważniejsze kwestie rodzinne rozgrywają się wokół pasty. Obok tej domowo-biznesowej galerii zdjęć na ścianie znajdziemy najprzeróżniejsze ozdoby: porcelanowe kafle z warzywami i szkice tajemniczych uliczek oraz dyplom od Piotra Adamczewskiego. Nad tym wszystkim roztaczają światło secesyjne lampy, oczywiście każda inna. Totalny eklektyzm, który składa się na ewidentnie kiczowato-domowe, ale i przytulne wnętrze.

Niestety w tej miłej jadłodajni jest za mało i kart i kelnerek. Ani jedne ani drugie za nic się nie chcą sklonować i wystarczyć dla wszystkich gości. Te pierwsze w dodatku występują w zafoliowanej, wysłużonej formie. Jednak na szczycie dwustronnej włosko-polskiej karty znajdziemy dumną nazwę lokalu zapisaną nobliwą czcionką, a nad nią rodowy herb. Wszystko za tą tanią folią. Niestety obsługa, mimo że stara się jak może, nie bardzo ogarnia przestrzeń lokalu, a cztery palniki, które wścibskie oko zaglądające do kuchni z łatwością zauważy, nie są w stanie nagotować od razu dla wszystkich. Bardzo włoski rozgardiasz. Wielu młodych yuppie w garniakach irytuje się, że czegoś nie ma, że dłużej trzeba poczekać, ale wychodząc wychwalają kuchnię. Bo poczekać zdecydowanie warto.

Gdy na stole pojawia się coś na kształt pucharu na lody wypełnionego parmezanem, można oczekiwać, że gdzieś za przepierzeniem kuchni pasta właśnie wydobywa się z wody niczym afrodyta z morskiej piany i są jakiś szanse, że objawi się i na stole. Nero di Seppia. Czarny makaron, jak czarny piasek, mimo świadomości jego istnienia, budzi dysonans poznawczy. U Fabia można skosztować makaronu linguine barwionego atramentem z kałamarnicy podawanego z owocami morza. I tu znowu niespodzianka. Fakt – porcja jest duża i intryguje kolorem, ale na widok czarnej góry z wetkniętymi kilkoma potężnymi krewetkami można mieć wątpliwości. Jednak makaron okazuje się genialnie przygotowany: odrobinki ostrej papryczki oraz mieszanka ziół i oliwy sprawiają, że nawet bez skorupiaków pasta byłaby pyszna.

U Fabia ceny są zabawnie zestandaryzowane. Praktycznie wszystkie pasty kosztują 25 zł, a wina są po 10 zł za kieliszek. Zamówić możemy jednak i inne tradycyjne śródziemnomorskie przysmaki: półmisek szynki parmeńskiej, carpaccio z ośmiornicy czy z dojrzewającej wołowiny. Wybór uroczych małych bruchette i tramezzini oraz dań z gamberi, czyli krewetkami. W karcie znajdziemy najbardziej znane włoskie aperitify, takie jak bezalkoholowe Sanbitter czy Crodino. No i oczywiście wybór kaw. Nawet zielono-żółto-czerwone serwetki nawiązują do narodowej kolorystki włoskiej.

To przemieszanie pysznego jedzenia, niezorganizowania, życzliwości, ale i braku pośpiechu, stanowi o bardzo włoskim nastroju lokalu. Trattoria – ani nazwa lokalu, ani kuchnia nie dały się spolonizować. I dobrze. Tyle że nie jest to miejsce na szybki lunch, raczej warto się tam wybrać w jakieś niespieszne popołudnie. Raczej nie w niedzielę, bo wtedy nieczynne. A szkoda.

O projekcie szerzej: K. Kazimierowska, Równanie z mnóstwem niewiadomych, „Kultura Liberalna” nr 77 (27/2010) z 29 czerwca 2010 r.
** Agnieszka Wądołowska, absolwentka filologii angielskiej UW.

„Kultura Liberalna” nr 85 (35/2010) z 24 sierpnia 2010 r.