Paweł Marczewski

Obama u braci Coen

Kontrowersje wokół certyfikatu urodzin prezydenta Baracka Obamy do tego stopnia rozpaliły wyobraźnię amerykańskiej opinii publicznej, że niektóre media zaczęły sporządzać zestawienia najistotniejszych tematów, które zostały przesłonięte przez tę dyskusję (zob. na przykład: http://firstread.msnbc.msn.com/_news/2011/04/28/6549368-first-thoughts-feeding-the-beast-vs-starving-it i http://www.foreignpolicy.com/articles/2011/04/29/what_else_happened_this_week). Kwestionujący pochodzenie Obamy określani są mianem „birthists”, co można by zapewne przełożyć jako „urodzeniści”. Okazuje się, że w czasach „postpolitycznych” do nadania politycznej etykiety wystarczą wyraziste poglądy w jednej sprawie, wszystko jedno – politycznie istotnej czy nie. Formułowanie jakiegokolwiek programu okazuje się zbytecznym wysiłkiem. „Urodzeniści” są nową odmianą populistów – ogniskują swój gniew na jednej kwestii, która staje się wentylem bezpieczeństwa dla całej narastającej w nich frustracji. Zwolennicy ruchu Tea Party wyglądają przy nich niemalże jak wizjonerzy.

Ostatecznie prezydent przedstawił dokument dowodzący, że urodził się na Hawajach. Podczas konferencji prasowej twierdził wręcz, że pamięta moment swoich narodzin. Oczywiście najbardziej wnikliwi nie dali się przekonać i z miejsca zaczęli wietrzyć fałszerstwo. Dziwi mnie jedynie, że nie zaczęto widzieć w Obamie androida, któremu wzorem bohaterów „Blade Runnera” wszczepiono cudzą pamięć.

Winszując prezydentowi doskonałej – to nic, że należącej być może do kogoś innego – pamięci, a amerykańskiej opinii publicznej dociekliwości, wypada zwrócić uwagę na jedną ze spraw, które zeszły na dalszy plan wobec wrzawy wokół certyfikatu prezydenckich urodzin. Chodzi ni mniej ni więcej, tylko o zmiany kadrowe w resortach kluczowych dla amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego. Leon Panetta, dotychczasowy szef CIA, zastąpił na stanowisku sekretarza obrony Roberta Gatesa, zaś dyrektorem CIA mianowany został generał David Petraeus, do niedawna głównodowodzący siłami w Afganistanie.

Komentatorzy dość zgodnie twierdzą, że te zmiany nie będą oznaczały radykalnego zwrotu w działaniach wywiadowczych i militarnych USA. Lexington, felietonista „The Economist”, twierdzi, że „znaczą one mniej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka” (http://www.economist.com/node/18621018?story_id=18621018), a Fred Kaplan pisze na łamach „Slate”, że są to po prostu „przetasowania” (http://www.slate.com/id/2292316/). Publicyści prześcigają się natomiast w dociekaniach, jaki będą miały wpływ na strategiczne, przedwyborcze rozgrywki między Demokratami a Republikanami. Z tego punktu widzenia szczególnie istotna jest nominacja dla generała Petraeusa, uważanego swego czasu przez neokonserwatystów za męża opatrznościowego, który miał odmienić losy amerykańskiej interwencji w Iraku. Lexington wskazuje, że jako szef CIA Petraeus nie będzie mógł starać się o nominację prezydencką Partii Republikańskiej w przyszłorocznych wyborach. Kaplan zbywa te spekulacje jako „nonsensowne”, ponieważ sam zainteresowany deklarował brak ambicji politycznych. Dziennikarz „Slate” przyznaje jednak, że krytyczne głosy Petraeusa wobec urzędującej administracji mogłyby mieć bardzo poważne konsekwencje.

Niezależnie jednak od tego, czy nominacje Obamy są przejawem jego przedwyborczego makiawelizmu, jak chcą jedni, czy też przykładem mało odważnej polityki kadrowej, jak twierdzą inni, mówią coś istotnego o mechanizmie amerykańskich działań wojskowych i wywiadowczych. Jak twierdzą na łamach „New York Timesa” Mark Mazzetti i Eric Schmitt (http://www.nytimes.com/2011/04/28/us/28military.html?_r=3&hp), dyrektor CIA mianowany szefem Pentagonu i wojskowy stający na czele agencji wywiadowczej to dowody, że działalność wojskowa i wywiadowcza stają się coraz trudniejsze do odróżnienia. „Amerykańskie agencje wojskowe i wywiadowcze działają dziś w sposób tak tajny, że często trudno uzyskać jakiekolwiek konkretniejsze informacje o roli odgrywanej przez Amerykę w Iraku, Afganistanie, Pakistanie, a teraz również w Libii i Jemenie”, piszą Mazzetti i Schmitt.

Wojskowi odgrywający szpiegów w Iraku, szpiedzy nadzorujący ataki bezzałogowych samolotów w Afganistanie, dublujące się zadania, oddziały tak tajne, że nie wiedzą o nich niektórzy dowódcy, a wszystko to przysypane stosem akt, teczek personalnych, materiałów wywiadowczych o nieznanym przeznaczeniu – to świat przypominający film braci Coen „Tajne przez poufne”. W tym gąszczu bardzo łatwo pomylić osobiste ambicje z interesem państwa, a to i tak dopiero pod warunkiem, że uda się określić, kto w danym momencie definiuje, czym ów interes jest.

Kto wie, być może jakiś tajny, zagubiony na irackiej pustyni oddział przekwalifikowanych na szpiegów wojskowych rzeczywiście ślęczy po nocach nad fałszywymi świadectwami urodzin prezydenta Obamy?

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz „Europy. Magazynu idei”.

„Kultura Liberalna” nr 121 (18/2011) z 3 maja 2011 r.