Piotr Kieżun

Skrajna prawica à la française

Kiedy studiuje się kolejne doniesienia o aferze rozporkowej słynnego Dominique’a Strauss-Kahna, łatwo skojarzyć niepowstrzymany apetyt seksualny szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego z jego francuskim pochodzeniem. No tak, można by rzec, Francja: ojczyzna libertynów, artystów i kiły, nie na darmo zwanej francą. Kraj, w którym powstały „Żywoty pań swawolnych” Brantôme’a, „Niebezpieczne związki” Laclosa i „Wieśniak znieprawiony” de la Bretonne’a. To tu uciekł przecież Henry Miller przed amerykańskim purytanizmem i cenzurą, zachłystując się „podstępnym czarem Montmartre’u”.

Stąd dla wielu obserwatorów francuska kultura i obyczaj w zupełności tłumaczą zachowanie Strauss-Kahna, który według amerykańskiej prokuratury usiłował zgwałcić pokojówkę. „Tu w Cincinnati, w Ohio – cytuje jedną z internautek „Le Figaro” – afera nie zrobiła zbyt wiele szumu. Niektórzy się z tego śmieją. Jest w końcu Francuzem, mówią”.

Ale Francja, jak każdy zresztą kraj, ma również inną twarz. Obok lubieżnego hrabiego de Valmont, jest jeszcze Joanna d’Arc, ratująca honor i powagę Heksagonu. Dla coraz większej liczby Francuzów rolę tej ostatniej zaczyna odgrywać jedna z najbardziej wyrazistych postaci francuskiej sceny politycznej, Marine Le Pen.

Kim jest ta młoda jak na polityka prawniczka, córka osławionego „diabła” Jean-Marie Le Pena, a od stycznia szefowa skrajnie prawicowego Frontu Narodowego? Niewątpliwie kobietą sukcesu, próbującą odświeżyć mocno nadwyrężony przez niejasne powiązania i antysemickie ekscesy ojca obraz partii. Robi to z powodzeniem. Ponad dwadzieścia procent Francuzów chce na nią głosować w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, a według kwietniowego sondażu dla „Le Parisien” niezależnie od kontrkandydata ma szansę wejść do drugiej tury. Jej popularność potwierdził również „Time”, który umieścił ją na liście 100 najbardziej wpływowych osobistości 2011 roku. Jeśli chodzi o Francuzów wyprzedzili ją tylko Nicolas Sarkozy, szef Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet i ekonomistka Esther Duflo.

Wszystko to dzięki dwóm zabiegom. Po pierwsze, Marine konsekwentnie unika lubianych przez ojca historycznych tematów, takich jak dziedzictwo Vichy. 1 maja tego roku na zjeździe Frontu Narodowego jasno potępiła wszelkich collabos, cytując dziewiętnastowiecznego abolicjonistę Victora Schoelchera i odwołując się raczej do generała de Gaulle’a niż do marszałka Pétaina. Natychmiast wykluczyła też z partii młodego radnego, który został sfotografowany z ręką uniesioną w nazistowskim pozdrowieniu.

Po drugie, świeżo upieczona szefowa Frontu dobrze wykorzystuje społeczne niepokoje spowodowane światowym kryzysem gospodarczym. Marine stawia, jak sama to niedawno ogłosiła w swoim programie ekonomicznym, na „kapitalizm społeczny”, postulując między innymi regulację cen artykułów spożywczych, obniżenie akcyzy na paliwo oraz zróżnicowanie podatku CIT. Jej głównym hasłem jest zwiększenie siły nabywczej przeciętnego Francuza i jest to hasło, które trafia do przekonania zwłaszcza drobnych przedsiębiorców i robotników. Wśród tych ostatnich bije na głowę wszystkich innych kandydatów na prezydenta, zdobywając 36-procentowe poparcie (sondaż Ifop dla Paris-Match i Europe 1). Marine Le Pen zaczyna przyciągać zatem nie tylko rozczarowanych zwolenników Sarko, ale także tradycyjny elektorat lewicy. Dla ponad połowy Francuzów Front Narodowy staje się „partią taką jak inne” (sondaż BVA dla Les Echos).

Ta „dediabolizacja” i względna popularność Frontu Narodowego skłania oczywiście do zastanowienia nad sukcesami populistycznej prawicy w różnych europejskich państwach. Ostatni „Le Point” (nr 2017) w dossier poświęconym szefowej Frontu przedstawia mapę europejskiego populizmu. Patrząc na nią, ma się jednak wrażenie, że zbyt łatwo wrzuca się wszystkie skrajnie prawicowe europejskie partie do jednego worka i załatwia sprawę określeniem „populiści”.

Nie chodzi tu rzecz jasna o wybielanie tych ugrupowań. Stałym elementem ich retoryki nadal pozostaje niechęć do obcego jako źródła wszelkich problemów. Czy to w odniesieniu do imigrantów, jak w wypadku Frontu Narodowego, Partii Wolności Geerta Wildersa i Partii Prawdziwych Finów Timo Soiniego, czy to do mieszkańców biedniejszych regionów, tak jak dzieje się to we Włoszech (Liga Północna) czy w Belgii (flamandzka Vlaams Belang). Ale przykład Frontu Narodowego pokazuje rzeczywisty problem, związany nie tylko z brakiem poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego, ale również z kryzysem demokracji przedstawicielskiej. Francuzi – coraz liczniej popierający Front – czują, że wszystko dzieje się ponad ich głowami, a uprawianie polityki nie polega na rozwiązywaniu rzeczywistych problemów, tylko na doraźnych medialnych akcjach. Jak wyraził się o francuskiej klasie politycznej jeden z rozmówców „Le Point”: „Oni to nic tylko słowa i słowa”.

Wątpliwe, by Front Narodowy zaradził wszystkim bolączkom Francuzów. Proste recepty partii sprzeciwu zazwyczaj nie wytrzymują próby rzeczywistości. Problemu imigrantów nie rozwiąże się przez zamykanie portów, podobnie jak braku miejsc pracy i spowolnienia wzrostu gospodarki nie załatwi się przez prosty protekcjonizm. Ale Marine Le Pen wyjątkowo trafnie identyfikuje francuskie niepokoje. „Tylko Front Narodowy – zauważa daleki od prawicowych sympatii Michel Onfray – mówi o konkretnych problemach ludzi: zatrudnieniu, bezrobociu, biedzie, niepewności, zdrowiu, emeryturach, tożsamości narodowej, laickości, wspólnocie, Europie, suwerenności itd.”.

Poza tym na tle innych szefów skrajnie prawicowych partii, szczególnie tych z Europy Środkowo-Wschodniej, Marine Le Pen wydaje się na wskroś nowoczesna pod względem kulturowym i obyczajowym. Jeśli niektórzy porównują ją z Joanną d’Arc, to głównie z powodu jej popularności. Marine nie jest bowiem w żadnym wypadku Dziewicą Orleańską. Zwolenniczka rozdziału Kościoła od państwa w duchu ustawy z 1905 roku, dwukrotna rozwódka popierająca utrzymanie proaborcyjnej ustawy Simone Veil, polityk broniąca praw i godności muzułmańskich kobiet wydaje się raczej Wolterem w spódnicy.

Czy osobista charyzma, nośne hasła oraz ocieplanie wizerunku pozwolą jej zdobyć rzeczywisty wpływ na kierunek francuskiej polityki? Zobaczymy po wyborach prezydenckich w 2012 roku. Na razie jej brawurowy bieg po prezydenturę zmusza do poważnych przemyśleń. O wiele poważniejszych niż les histoires de culottes Strauss-Kahna.

* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 123(20/2011) z 17 maja 2011 r.