Muskuły, perswazja i plotki o liberalnej hegemonii

Z Agatą Bielik-Robson rozmawia Łukasz Pawłowski

Łukasz Pawłowski: Słuchacze dyskusji na temat życia politycznego w Polsce i w Europie są bezustannie zasypywani sprzecznymi informacjami. Z jednej strony mówi się nam, że ideologia nazywana liberalizmem została ostatecznie skompromitowana i właśnie kończy lub też już zakończyła swój żywot. Z drugiej strony, niekiedy te same środowiska informują nas, że liberalizm nie tylko nie umarł, ale całkowicie zdominował debatę polityczną – jest hegemonem, a wszystkie decyzje polityczne są podporządkowane jego zasadom. Przy pewnych okazjach dowiadujemy się, że liberałem może być tylko człowiek głupi lub w najlepszym wypadku okrutny, przy innej znany polski intelektualista oświadcza, że „kto nie jest dziś liberałem ten jest świnią”. Jakie wyciągać wnioski z takich wypowiedzi?

Agata Bielik-Robson: Twierdzenia o tak zwanej hegemoni liberalizmu to najlepszym wypadku niesprawdzone plotki, ale plotki bardzo użyteczne zarówno dla lewicy, jak i prawicy, dlatego tak powszechnie rozsiewane. Nie zmienia to jednak faktu, że taka diagnoza obecnej kondycji życia politycznego jest całkowicie nietrafna. Tym, co nam zagraża, nie jest hegemonia żadnej poszczególnej idei, ale raczej hegemonia postpolityczności.

Na czym polega różnica?

Przez hegemonię jakiejś idei politycznej rozumiem sytuację, w której obok niej istnieją inne, konkurencyjne idee, ale ze względu na siłę „hegemona” niezwykle trudno im się ze swoją krytyką przebić. Hegemonia nie znosi polityczności, bo hegemon jest nieustannie atakowany, a jego przeciwnicy w każdej chwili mogą zwyciężyć. Postpolityczność oznacza z kolei, że spór polityczny, nawet między nierównymi przeciwnikami, w ogóle nie istnieje, został rozpuszczony w dominującym dyskursie, który wydaje się zupełnie naturalny, opisowy, pozbawiony stanowiska. Sytuacja postpolityczna to taka, w której opór wobec dominującego modelu znika całkowicie.

A więc liberalizmowi udało się zdominować dyskusję polityczną w stopniu jeszcze większym niż uważają jego przeciwnicy?

To nie liberalizm jest tym dominującym sposobem myślenia i mówienia.

Co w takim razie?

Przekonanie, które ja nazwałabym zmorą funkcjonalności, wyraźne szczególnie w krajach Zachodu. Doświadczam go zawsze, kiedy mieszkam w Wielkiej Brytanii. W Polsce wciąż jeszcze żyjemy w przestrzeni politycznej. To prawda, że jest to polityczność bardzo niskiej jakości, pełna chaosu, głupoty, anarchii, ale jednak nadal istnieje. Kiedy zaś przenoszę się do Anglii, odnoszę wrażenie, że dyskusje polityczne są tam już wyłącznie czystymi rytuałami i nie niosą ze sobą żadnych konsekwencji. Tamtym światem rządzi coś innego i to rządzi całkowicie bezkonkurencyjnie. To idea racjonalnej funkcjonalności, podporządkowująca sobie wszystkie obszary życia. Jej wynikiem jest dobrze zaprogramowany system, działający sprawnie i w sposób przemyślany, w związku z czym nie ma w nim miejsca na żadne korekty. Politykę bez reszty zastąpiło zarządzanie. Dokładnie tak, jak wyobrażał to sobie Max Weber na początku XX-ego wieku: “żelazną klatką” nowoczesności zawiaduje hiperracjonalny menadżer, którego zawsze rozumnym i pragmatycznym argumentom trudno się oprzeć, chyba że w imię jakiegoś rozwichrzonego, półanarchicznego człowieczeństwa. A to wydaje się na tle tej superfunkcjonalnej maszyny trochę śmieszne.

A więc na miejsce polityki rozumianej jako spór o pożądaną wizję społeczeństwa wkroczyło racjonalne administrowanie życiem codziennym?

Dokładnie tak. Dominacja tej idei zaczyna się już na poziomie życia rodzinnego, które jest uporządkowane do granic możliwości. Dalej życie zawodowe, gdzie wszystkie instytucje również są profesjonalnie zarządzane. W takiej sytuacji opór wydaje się bezcelowy – wszystko dookoła wydaje się bowiem uzasadnione. To absolutna dominacja racjonalności, która w pierwszym odruchu rodzi chęć buntu, ale po chwili zastanowienia grunt usuwa się nam spod nóg, bo nie mamy dla niego sensownego oparcia – w imię czego mamy się buntować, skoro wszystko działa rozsądnie?

Na pierwszy rzut oka spory polityczne Wielkiej Brytanii są jednak w dużo ciekawsze i żywsze niż w Polsce.

To prawda, że dyskusje pomiędzy premierem a liderem opozycji są prowadzone na wyższym poziomie, a ich forma dostarcza przyjemnych doznań estetycznych. Nie zmienia to jednak faktu, że niezależnie od nich tym krajem i tak rządzi londyńskie City, którego kilku największych graczy decyduje o losach nie tylko brytyjskiej, ale i światowej gospodarki. To oni, przesuwając ogromne ilości pieniędzy z jednego miejsca w drugie, decydują o losach rynków, co czyni ich suwerenami tego świata. Reszta Brytyjczyków żyje w stanie racjonalnego zniewolenia.

D.H. Lawrence pisząc na początku XX wieku o życiu angielskiej klasy wyższej nazywał je „mechaniczną anarchią”. Z pozoru wszystko było doskonale zorganizowane, utrzymane w porządku, punktualne, ale brakowało temu życiu spajającej je treści. W szybko zmieniającym się świecie toczyło się ono jakby siłą rozpędu. Czy to samo można dziś powiedzieć o życiu politycznym całego kraju – społeczeństwo nadal funkcjonuje w ramach utartych reguł, a politycy udają się o te reguły spierają?

To całkiem trafna metafora dzisiejszego świata. Spory polityczne to puste obrzędy, ponieważ władza polityczna została całkowita pozbawiona suwerenności i mocy decyzyjnej. Obecny kryzys ekonomiczny doskonale to ilustruje – politycy nie walczą z kryzysem, są wobec niego całkowicie reaktywni. To nie polityka kieruje naszym życiem, ale ekonomia rzekomo rządząca się właśnie racjonalnymi i przewidywalnymi prawami.

Rzekomo? Do takiego obrazu ekonomii przekonują nas nieustannie sami ekonomiści.

Bo jest to zgodne z ich zawodowym interesem, niewiele jednak ma wspólnego z prawdą. Ekonomia pretenduje do miana pewnej nauki na wzór nauk przyrodniczych, ale w rzeczywistości dużo częściej podporządkowana jest ideologicznym wymaganiom zwolenników ekonomicznego neoliberalizmu, czyli całkowicie wolnego, pozbawionego kontroli rynku.

A więc wracamy do dominacji liberalizmu…

Mówimy o liberalizmie ekonomicznym, który skupia się wyłącznie na gospodarce. Sprowadzanie całej historii myśli liberalnej do neoliberalizmu ekonomicznego „chłopców z Chicago” i ich idei wolnego rynku, po to by następnie ogłosić „hegemonię liberalizmu” jest błędem, choć, jak mówiłam, błędem bardzo wygodnym zarówno dla prawicy, jak i dla lewicy.Prawicy taka diagnoza pozwala usprawiedliwić własną agresję i postępującą radykalizację. Ciekawym paradoksem naszych czasów jest to, że niegdyś lewicowa idea permanentnej rewolucji obecnie przeniosła się na prawą stronę. Prawica potrzebuje więc wroga w postaci potężnego hegemona, który ją tępi i tym samym zmusza do przyjmowania coraz bardziej agresywnych strategii.

A jakie korzyści czerpie z „hegemonii liberalizmu” lewica?

Z perspektywy lewicy to dobre usprawiedliwienie własnej niemocy w czasie, kiedy straciła wszelkie punkty ideowego oparcia. Mówię to bez cienia satysfakcji, bo sama wolałbym się uważać za osobę o lewicowych poglądach, ale lewicy brak pomysłu na przyszłość. Nie ma – przynajmniej w Europie – klasy robotniczej. Istnieje wyłącznie jakiś „prekariat”¹, który jednak jest pozapolityczny i nie wiadomo jak dotrzeć do niego z politycznym przesłaniem. Jest jeszcze co prawda klasa średnia, na której można opierać realizację postępowych postulatów natury obyczajowej, ale już nie ekonomicznej, bo to klasa niezbyt chętna do dzielenia się swoim majątkiem z biedniejszą częścią społeczeństwa. Zresztą kapitalizm w swej obecnej formie zwraca się także przeciw klasie średniej, którą systematycznie coraz bardziej zubaża, spychając ją w rejony “prekariatowe”, czyli klasy egzystencjalnie niepewnej, zależnej od pracodawców, pozbawionej solidnego oparcia bytowego. W tej sytuacji problem ma przede wszystkim radykalna lewica, której wprowadzone w Europie ustawodawstwo socjaldemokratyczne nie zadowala. Z ich punktu widzenia socjaldemokracja podała sobie ręce z liberalizmem i razem upowszechniły wiarę w brak alternatywy dla systemu kapitalistycznego. Jeśli więc to właśnie socjaldemokrację nazwiemy lewicą, wówczas musimy uznać, że ma się ona w Europie Zachodniej całkiem nieźle – prawo socjalne Unii Europejskiej jest tego najlepszym dowodem. Jeśli jednak spojrzymy na tę sytuację z punktu widzenia radykalnych środowisk lewicowych, to o triumfie nie może być mowy.

Co w takim razie proponuje radykalna lewica? Rozumiem, że w dużym stopniu zależy to od kraju. Wiele postulatów „Krytyki Politycznej” – która w Polsce jest uznawana za radykalną lewicę – z perspektywy zachodniej wcale radykalne nie są.

Moim zdaniem „Krytyka Polityczna” w zdecydowanej większości swoich propozycji jest socjaldemokratyczna, choć nadal wielu jej członków nie chce się do tego przyznać. Uważaliby to za jakiś rodzaj kapitulacji. Sławek Sierakowski potrafi otwarcie powiedzieć o sobie „Jestem socjaldemokratą i jestem z tego dumny”, ale wielu jego współpracowników już niekoniecznie. Być może złagodzenie ich opinii jest tylko kwestią czasu, być może jednak będą się one zaostrzać ze względu na nieprzekraczalną wrogość do kapitalizmu, która w tym środowisku jest nadal żywa. Myśl lewicowa waha się między wewnętrzną krytyką kapitalizmu, czyli taką, która uznaje ogólne ramy systemu, ale stara się nieustannie pracować nad jego szczegółami, by nie stał się zupełnie bestialski, a krytyką zewnętrzną domagającą się całkowitego zniesienia tego systemu. Ta druga część lewicy, nadal popularna choćby w Anglii, niechętnie odebrała nauki roku 1989. Komunizm w ZSRR i jego klęskę uznała za coś w rodzaju falstartu, ale w żadnym sensie nie porzuciła Marksowskiej idei.

Tylko z tego, co Pani powiedziała wcześniej wynika, że nie bardzo jest kim tę ideę wprowadzać w życie…

Dlatego można powiedzieć, że “idea komunizmu” żyje teraz w stanie czystym. Prace Slavoja Žižka lub Alaina Badiou zmierzają właśnie do abstrahowania i puryfikacji idei komunizmu, a tym samym ocalenia jej przed krytyczną konfrontacją z historią. Chcą oderwać ją od bezpośredniego doświadczenia historycznego, ażeby porażka realnego socjalizmu nie stała się ostatecznym kryterium falsyfikacji samej idei. Žižek zapytany kiedyś, czy jest marksistą powiedział, że marksistą jest w tym sensie, iż zgadza się z jedenastą tezą o Feuerbachu², ale na odwrót – zamiast zmieniać świat, do czego nawoływał Marks, filozofowie powinni na powrót zacząć go interpretować. Także kilku moich doktorantów pracuje nad tym, by ocalić bibliotekę Marksa przed historią. Nie jest to wcale takie głupie, bo gdybyśmy istotnie potraktowali historię jako jedyną “nauczycielkę życia”, to należałoby chyba porzucić wszelką nadzieję…

Ale czy chodzi o to, by tę ideę dopracować tak, by za jakiś czas okazała się praktycznie skuteczniejsza?

Nie, teraz chodzi tylko i wyłącznie o zachowanie samej idei jako takiej, w stanie czystym i dziewiczym. Zarówno Žižek, jak i Badiou odrywają swoje przemyślenia od jakiegokolwiek mechanizmu dziejowego. W momencie, kiedy historia im nie sprzyja, po prostu wracają do czystej idei. Chodzi o to, by w obliczu napierających sił wroga garstka wybrańców „przechowała objawienie” tak, by przypomnieć o nim w jakimś bardziej sprzyjającym momencie. To bardzo ciekawy, parareligijny pomysł na zachowanie idei komunizmu.

Może podobnie powinni postąpić liberałowie, bo im też niezbyt dobrze się wiedzie. Nie dość, że to liberalizm uznaje się za głównego sprawcę kryzysu finansowego, to dodatkowo liberałowie są zwykle krytykowani za wiele problemów życia społecznego. Zabójstwa w Norwegii sprzed kilku miesięcy również wyjaśniano „nazbyt liberalnym” podejściem Norwegów do problemu imigracji.

Ależ co z tymi morderstwami mają wspólnego imigranci czy liberalizm?! Dokonał ich prawicowy ekstremista!

To prawda, ale z mediów dowiedzieliśmy się, że chciał w ten sposób zwrócić uwagę na porażkę norweskiego modelu społecznego i to wokół możliwości utrzymania tego modelu toczyła się potem znaczna część dyskusji. Niektórzy mówili, że w państwie liberalnym, gdzie kontrola obywateli musi być z zasady ograniczona, takie tragedie się zdarzają, ale to nie znaczy, że Norwegowie powinni porzucić swój model państwa. A właśnie tego domagali się ci, którzy morderstwa Breivika uznali za dowód na porażkę liberalizmu. Jeszcze inni twierdzili, że do tragedii doszło, ponieważ liberalizm, choć sam w sobie dobry, jest zbyt „miękki” i nie dość silnie egzekwuje swoje reguły.

Najsensowniejsza wydaje mi się ta pierwsza odpowiedź – możliwość pojawienia się takiego Breivika to – na szczęście względnie rzadki – koszt funkcjonowania liberalnego społeczeństwa. Z dwoma pozostałymi odpowiedziami nie mogę się zgodzić, ponieważ każda z nich przyczynia się do tego, co ów Breivik chciał osiągnąć – także ta, by projekt liberalny zaostrzyć i uczynić go bardziej imperatywnym. Taka propozycja wywraca liberalizm na nice, ponieważ powinien on opierać się na systemie perswazji, a nie państwowego przymusu.

A jednak wśród europejskich polityków to ona zyskała moim zdaniem największe uznanie. Dobrze wpisywała się w formułowane już wcześniej przez przywódców Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii wezwania do bardziej zdecydowanej promocji europejskich wartości. Premier David Cameron nawoływał do budowania „bardziej muskularnego” liberalizmu.

To przecież absurdalne. Jak dotychczas jego muskularny liberalizm przejawia się po prostu wymyślaniem na imigrantów i wprowadzaniem kolejnych cięć budżetowych. Zamiast tego rodzaju stygmatyzacji całych grup i rezygnacji z odpowiedzialności za społeczeństwo musimy zastanowić się, w jaki sposób na nowo uczynić liberalizm atrakcyjnym. Trzeba przekonać ludzi, że liberalizm nie jest przyzwoleniem na wszystko, nie oznacza rezygnacji z wszelkich ideałów. Wręcz przeciwnie, wiąże się z przyjęciem bardzo wyraźnych wartości cywilizacyjnych i stanowi wyjątkowo konsekwentną próbę ich realizacji, co w niektórych budzi – siłą rzeczy – opór, jak w przypadku Breivika. Można być ideowym liberałem, nie będąc jednocześnie liberałem muskularnym. Moim zdaniem ideowy liberał bardzo świadomie rezygnuje z muskułów, a swoją siłę opiera na mocy etycznej perswazji. Siła liberalizmu nie może opierać się na sile wojska, rządu, policji, ale raczej na rozbudowanej sferze publicznej, w tym na mediach.

Jaka jest więc Pani zdaniem rola państwa w tak rozumianym projekcie liberalnym?

Na pewno nie polega ona na usunięciu się w cień i pozostawieniu rzeczy swojemu biegowi. Państwo powinno pełnić funkcję edukacyjno-perswazyjną. Bo jeśli nie państwo, to kto? Zwijanie państwa rzekomo w imię idei liberalnej jest kompletnym absurdem. Nie mówimy tu oczywiście o liberalizmie ekonomicznym, tylko takim, który podstawowe dla siebie pojęcie wolności definiuje szerzej niż jedynie jako wolność do zarabiania pieniędzy. Obecny kryzys pokazał wyraźnie, że państwo wciąż ma do spełnienia ważną rolę regulacyjną. W krajach bardzo dotkniętych załamaniem gospodarczym – na przykład w Wielkiej Brytanii – widać to szczególnie. Rewolucja thatcherowska wyprowadziła praktycznie cały kapitał poza granice Wysp, wskutek czego najwięksi bogacze właściwie nie płacą podatków do brytyjskiego budżetu, a jednocześnie mają na losy kraju ogromny wpływ. Dalsze ograniczanie roli rządu i uwalnianie sfery ekonomicznej nie tylko nie doprowadzi do ożywienia brytyjskiej gospodarki, ale podkopie resztki jej fundamentów. Zamiast zdejmować państwową kontrolę, należy wprowadzać nowe reguły, które samowolę kapitalizmu byłyby w stanie ograniczyć. Nie może być przecież tak, że wolność wąskiej grupy najbogatszych będzie realizowana kosztem wolności ogromnej większości społeczeństwa. Nie na tym polega liberalizm.

Przypisy:

¹Neologizm pochodzący od złożenia dwóch francuskich słów „précarité” – niestabilność, czasowość (zatrudnienia) oraz „prolétariat” i według jego zwolenników opisujący nową klasę społeczną pracowników pozbawionych zabezpieczeń socjalnych i nieustannie zagrożonych zwolnieniem. (przyp. red.)

²„Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”. (przyp. red.)

* Agata Bielik-Robson, profesor filozofii.

** Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Kontakt: [email protected].

„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.