Szanowni Państwo,

wraz z końcem roku w chrześcijaństwie upamiętnia się przyjście na świat Jezusa Chrystusa. W „Kulturze Liberalnej” proponujemy zatem Temat tygodnia związany z narodzinami. Zakładamy, że jednostki mają prawo do wyboru stylu życia nie ze względu na to, jakie oczekiwania łączy się z grupami społecznymi, z których pochodzą, ale ze względu na swoje własne preferencje. A zatem, liberałowie chcieliby, aby kobieta nie musiała pracować w domu i brać na siebie większości obowiązków rodzicielskich z definicji – chyba, że sama sobie tego życzy. Nie ma też powodu oczekiwać od mężczyzny, że weźmie na siebie całą odpowiedzialność za utrzymanie domu – chyba, że znów – takie będzie jego własne życzenie. Podobnie jest z oczekiwaniami i wyborami wobec reprezentantów różnych grup społecznych, ras, grup religijnych itd. Od państwa liberalnej demokracji należy oczekiwać że taką wolność swoim obywatelom zagwarantuje.

Przyglądamy się dziś zatem różnym sferom, związanym z decyzjami reprodukcyjnymi Polaków i traktujemy je jak papierek lakmusowy liberalizmu naszego państwa. A trzeba przyznać, że obraz, który otrzymujemy, nie jest zadowalający. Zaczynamy od wiedzy na temat seksualności i antykoncepcji, które Tomasz Leonowicz z Fundacji Promocji Zdrowia Seksualnego stawia w centrum państwa liberalnej demokracji. Jego zdaniem, prawo do wiedzy o seksualności i dokonywania wyborów z nią związanych jest jednym z praw człowieka – w Polsce nieprzestrzeganym przez oddziaływanie Kościoła katolickiego.

A co z porodami? W zakładce „Pytając” Ewa Serzysko rozmawia z prezeską Fundacji Rodzić po Ludzku, Anną Otffinowską, która nie ma złudzeń: mimo wieloletniej działalności fundacji Polki wciąż nie mają wystarczających możliwości, by sposób, w jaki rodzą dzieci, dopasować do swoich preferencji. Jeszcze bardziej pesymistyczna jest Renata Kim. Jej zdaniem możliwości wyboru w Polsce nie są w Polsce niczym ograniczone… jeśli ma się odpowiednią ilość pieniędzy. Polki dzielone są zatem na lepsze i gorsze, w zależności od zawartości portfela. Elżbieta Korolczuk i Aleksandra Sołtysiak tłumaczą, dlaczego – mimo pięknych intencji – wolne decyzje Polaków nie są wspierane przez przegłosowaną jeszcze w poprzedniej kadencji Parlamentu, nową ustawę żłobkową. Zaś Monika Ksieniewicz tłumaczy, dlaczego polskie prawodawstwo powinno brać przykład z… pingwina cesarskiego.

Z tegotygodniowych tekstów wyłania się dziwny obraz Polski. Z jednej strony – teoretycznie – możliwości wyboru istnieją. Z drugiej okazuje się, że polski liberalizm jest niepełny, połamany – gdy schodzimy na poziom praktyczny. Tegotygodniowe teksty wskazują najważniejsze braki, w których można dokonać korekt.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. TOMASZ LEONOWICZ: Prawo do seksualności jak prawo do życia
2. RENATA KIM: Lepsze i gorsze Polki
3. ELŻBIETA KOROLCZUK: Rodzicielstwo i demokracja, czyli prywatne jest zawsze polityczne
4. ALEKSANDRA SOŁTYSIAK: Ustawa żłobkowa: piękne intencje, brak działania
5. MONIKA KSIENIEWICZ: Co ma pingwin cesarski do równouprawnienia


Tomasz Leonowicz

Prawo do seksualności jak prawo do życia

Polska wydaje się krajem liberalnym, gdzie większość jednostek ma prawo wyboru stylu życia, jaki im odpowiada, a nie jakiego się od nich oczekuje. I gdzie w sposób otwarty, szanujący prawa wszystkich, przekazuje się informacje, mające znaczenie dla bezpieczeństwa, szczęścia i rozwoju obywateli. Uczymy więc dzieci i młodzież, jak przechodzić przez jezdnię, żeby nie wpaść pod samochód. Uczymy, że nie należy wchodzić na kruchy lód. Jednak nie mówimy o czymś, co jest dla każdego z nas rzeczą absolutnie normalną – o seksie.

Antykoncepcja w Polsce jest co prawda jak najbardziej dostępna. W aptece można dostać wszystkie środki, które istnieją na świecie. Z innych metod – implantów czy wkładek domacicznych – można skorzystać w gabinecie ginekologa. A jednak tylko jedna na sześć Polek stosuje antykoncepcję hormonalną (tę najskuteczniejszą). Bez zabezpieczenia współżyje 40 proc. par, a stosunki przerywane (które nie są w ogóle sposobem antykoncepcji) stosuje 15 proc. Świadomość, jak można się ustrzec niepożądanej ciąży, jak można sterować płodnością i unikać chorób wenerycznych, jest w naszym kraju bardzo nikła. Wśród piętnastu przebadanych krajów Europy jest to najgorszy wynik.

Z kolei edukacja seksualna w Polsce jest w powijakach. Bardzo często babcia, matka i wnuczka wiedzą o antykoncepcji dokładnie tyle samo, co oznacza, że w kwestii propagowania wiedzy o seksualności nie zmieniło się dosłownie nic przez ostatnie 20 lat. Książki zatwierdzone przez MEN do programów nauczania są oceniane i dopuszczane do szkół przez recenzentów katolickich. Nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością medyczną, są silnie zideologizowane i manipulują świadomością młodych ludzi.

Za sytuację dezinformacji i braku świadomości odpowiada moim zdaniem przede wszystkim Kościół katolicki, poza nim nie widzę innych grup, które byłyby przeciwne propagowaniu tego typu wiedzy. Zamiast niezgodnej z wierzeniami katolickimi antykoncepcji dopuszcza się wyłącznie metody, których rzeczywista skuteczność jest praktycznie żadna. Oprócz tego sugeruje się na przykład, że stosowanie tabletki antykoncepcyjnej powoduje utratę płodności albo nawet wywołuje raka. Kościół wykorzystuje swój duży wpływ na ludzi i nie dopuszcza do rozszerzania zasięgu promowania edukacji seksualnej. Polemiki z tą siłą nie podejmuje żaden decydent, jak do tej pory wszyscy politycy unikali konfrontacji w tych sprawach. Edukacja seksualna jest często elementem przetargowym przed wyborami, ale na tym walka o propagowanie świadomości seksualnej się kończy. Tym samym sytuacja pozostaje taka sama, niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedy w Polsce dopiero próbuje się promować świadomość seksualną w społeczeństwie, na zachodzie „prawo do seksualności“ uchodzi za jedno z podstawowych praw jednostki ludzkiej. W 2002 roku Światowa Organizacja Zdrowia przyjęła Powszechną Deklarację Praw Seksualnych. Mówi się w niej, że seksualność jest integralną częścią osobowości każdej istoty ludzkiej, a jej pełny rozwój zależy od zaspokojenia podstawowych ludzkich potrzeb takich, jak pragnienie kontaktu, intymności, ekspresji uczuć, przyjemności, czułości i miłości. W dokumencie podkreśla się prawo każdej jednostki do decydowaniu o własnej reprodukcji oraz prawo do informacji i edukacji seksualnej. Jeśli jakieś państwo czy społeczeństwo nie respektuje tych zaleceń, znaczy to, że w pewien sposób zniewala ludzi. Decyzja o prowadzeniu życia seksualnego w wybrany przez sobie sposób powinna być suwerenną decyzją każdej pary. Jeśli chce ona mieć dziecko, ma mieć zapewnione wszelkie warunki, żeby to pragnienie zrealizować – od promocji wiedzy o reprodukcji po dostęp do metod in vitro. Jeżeli nie chce potomstwa, to bez żadnych problemów powinny być dla niej osiągalne informacje o antykoncepcji i wszelkie jej metody.

Członkowie Katolickiego Zrzeszenia Farmaceutów Polskich zgłosili ostatnio, że jako osoby wierzące nie chcą sprzedawać środków antykoncepcyjnych w aptekach. Podobna sytuacja dotyczy Katolickiego Zrzeszenia Lekarzy Polskich, którzy nie chcą kierować na badania prenatalne, uważając, że jest to droga do aborcji, lub nie chcą przepisywać środków antykoncepcyjnych, uznając je za niemoralne i niebezpieczne. Takie sytuacje w społeczeństwie uznającym się za liberalne po prostu przerażają, zwłaszcza, że tego rodzaju tendencje mogą się rozszerzać. Instytucje, które utrudniają dostęp do rzetelnych informacji i stosowania metod kontroli płodności, mogłyby być oskarżone o narażanie młodych ludzi na niebezpieczeństwo utraty zdrowia, a nawet i życia. Seks to nie tylko przyjemność lub akt moralny, ale ewentualnie niepożądana ciąża czy choroby przenoszone drogą płciową. Nieczęsto myślimy w taki sposób, a bez wystarczającej wiedzy i odpowiedzialności, które zdobywa się dzięki edukacji seksualnej, można przez seks stracić życie.

Biorąc pod uwagę, że jesteśmy krajem radzącym sobie gospodarczo, mającym aspiracje do tego, żeby mieć wpływ na to, co się dzieje na świecie, wydaje się, że dziedzina edukacji seksualnej i świadomego decydowania o życiu seksualnym jest w Polsce bardzo opóźniona. Pozostaje nam więc jeszcze wiele do zrobienia. Głównym celem działań powinna zaś być edukacja seksualna, a przede wszystkim jej powszechne wprowadzenie i naukowa rzetelność. W przeciwnym razie nie spieszmy się z nazywaniem Polski krajem liberalnym.

* Tomasz Leonowicz, ginekolog, seksuolog, członek założyciel Polskiego Towarzystwa Medycyny Seksualnej. 

** opracował Jakub Stańczyk

Do góry

***

Renata Kim

Lepsze i gorsze Polki

Z polską liberalną możliwością wyboru jest dobrze. W zasadzie wszystko jest w zasięgu ręki. Ale pod jednym warunkiem. W tej ręce musi być sporo pieniędzy.

Pierwsze dowody widać już na etapie ciąży. Jeśli zarabiasz przyzwoite pieniądze, nie musisz się zastanawiać, czy w kolejce do ginekologa będziesz czekać dwa czy trzy tygodnie. Płacisz 120 złotych i masz pierwszą diagnozę. Tak samo jest z kolejnymi wizytami i badaniami USG: płacisz i gotowe (podczas gdy w publicznej służbie zdrowia w niektórych mniejszych gminach można czekać na nie nawet kilka miesięcy). Dyskusja na ten temat wybuchła dopiero, gdy pojawił się projekt ustawy, zgodnie z którym kobiety miały być uprawnione do rozmaitych świadczeń – w tym otrzymywania tzw. becikowego – pod warunkiem, że zgłosiły się do ginekologa przed upływem 10. tygodnia ciąży. W zamyśle ministerstwa zdrowia miało to zmobilizować kobiety do chodzenia do lekarza – a zatem większego dbania o siebie i dziecko. Dziennikarze szybko wyśledzili, iż kolejki do ginekologów w państwowych przychodniach były tak ogromne, że w wielu miejscach Polski po prostu nie dało się spełnić tego wymagania.

Następny problem pojawia się przy porodzie. Matka, która przez ostatnie kilkanaście lat nasłuchała się o tym, że w Polsce można rodzić po ludzku, sama wybiera szpital. Ale tu okazuje się, że bez dodatkowych dwóch tysięcy w kieszeni nie ma mowy o znieczuleniu zewnątrzoponowym czy wynajętej położnej, która będzie cały czas pod ręką. Poród w szpitalu prywatnym kosztuje jeszcze więcej – tu cena wzrasta już do 10 tysięcy złotych.

Ważna uwaga: w żadnej mierze nie jest moją intencją umniejszanie zasług Fundacji „Rodzić po ludzku”. Jej działania przeorały w świadomość Polaków i pokazały kobietom, że mają prawo wymagać. Że nie mają obowiązku rodzenia w bólu, nie muszą mieć ogolonego krocza tylko dlatego, że ktoś ustalił tak kilkadziesiąt lat temu. Że mają prawo zabrać ze sobą na porodówkę męża, mamę lub przyjaciółkę. Nie do przecenienia były plebiscyty na najlepszych lekarzy, które przeprowadzała Fundacja – sama uczestniczyłam w jednym z nich, opisując 17 lat temu, po urodzeniu córki, jak niesamowicie pomocny był lekarz, który przyjmował mój poród. Najlepsze jednak działania Fundacji nie zmienią faktu, że na opiekę okołoporodową wciąż przeznacza się w Polsce zbyt mało pieniędzy. Na apele o zniesienie opłat za znieczulenie zewnątrzoponowe Ministerstwo Zdrowia i NFZ rozkładają tylko bezsilnie ręce i odpowiadają: „Nie ma pieniędzy”. Czasem dodają jeszcze: „ Nie ma pieniędzy na refundowanie fanaberii”.

Dlatego Polki nie są równe w ich możliwościach wyboru, ale głęboko podzielone: na te równe i mniej równe. Te pierwsze mogą rodzić godnie, po ludzku i według własnego uznania, zatrudniają do pomocy specjalną doulę, niemowlę noszą w (szalenie drogiej!) chuście i chodzą na modną jogę dla matek i niemowląt. Te drugie bez względu na to, jak są oczytane i jak dobrze zaznajomione z zagadnieniami związanymi z porodem, nie mogą dostać tego, co absolutnie im się należy. Polska – jak się okazuje – jest po prostu państwem biednym. A bieda, jak widać, liberalnej możliwości wyboru nie służy.

* Renata Kim, dziennikarka, pracuje w tygodniku „Wprost”. 

** opracowała Karolina Wigura

Do góry

***

Elżbieta Korolczuk

Rodzicielstwo i demokracja, czyli prywatne jest zawsze polityczne

W 2010 roku premier Tusk deklarował, że „żłobki są jego obsesją” i dlatego nawet w czasach kryzysu znajdą się na nie pieniądze*. Jednak tak zwana ustawa żłobkowa, która weszła w życie na początku 2011 roku okazała się wydmuszką, głownie dlatego, że na jej realizację przeznaczono śmiesznie mało pieniędzy, większość kosztów przerzucając na samorządy i samych rodziców. W efekcie liczba miejsc w żłobkach oraz liczba dziennych opiekunów nie wzrosły znacząco. Wzrosły za to koszty pobytu dzieci w istniejących placówkach – i to czasem o ponad 100 proc. Po raz kolejny okazało się, że nie da się prowadzić sensowej polityki społecznej bez znaczących nakładów finansowych.

Jednak słabość rozwiązań instytucjonalnych w kwestii opieki nad małymi dziećmi wynika nie tylko z krótkowzrocznej polityki społecznej, oporu kolejnych ministrów finansów bądź wiary decydentów w „niewidzialną rękę rynku”, która sama ureguluje „rynek usług opiekuńczych”. Przekonanie, że decyzja o posiadaniu dziecka jest indywidualnym wyborem, a jej skutki powinni ponosić tylko i wyłącznie rodzice (a w wersji bardziej ekstremalnej: matka), podziela duża część społeczeństwa. Aby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać komentarze pod dowolnym artykułem opisującym trudności finansowe, z jakimi zmagają się samotne matki. Na forum portalu Gazeta.pl pod tekstem „Samotne matki – menedżerki ubóstwa” niejaki /a quri3 stwierdza:

„A niby dlaczego mam się do tego dokładać? Niby dlaczego z moich podatków mają być opłacane skutki czyjejś niezaspokojonej chuci?”.

Tom.plamka zaś oddaje:

„Dzisiaj każdy wychodzi z założenia, że «się należy». Państwo ma dać, wszyscy mają się litować i pomagać. Nie chcę generalizować, ale w naszym społeczeństwie jest dużo sierot po komunie”.

A zatem „neoliberalny rasizm”, o którym pisała Ewa Charkiewicz, analizując reakcje na protesty bezdomnych kobiet w Wałbrzychu, ma się dobrze. Podobnie jak przekonanie, że rodzicami powinny zostawać tylko osoby z klasy średniej, dysponujące odpowiednim kapitałem społecznymi i finansowym. Ma to stanowić gwarancję, iż nigdy nie będą one potrzebowały żadnego wsparcia od państwa.

Można uznać, że takie opinie to wyraz zaczadzenia neoliberalną ideologią. Trudno jednak je zignorować, choćby ze względu na to, jak są dziś powszechne. Mantra „nie z moich podatków” dotyczy nie tylko finansów ale też tego, jak wyobrażamy sobie relację jednostka-państwo. Dlatego warto zadać pytanie: czy i w jakim stopniu prawo do posiadania dziecka jest prawem obywatelskim? I – co za tym idzie – czy gwarantem jego realizacji powinno być państwo, rozumiane jako wspólnota, w której wszyscy bierzemy udział? To pytanie wydaje się dziś szczególnie aktualne, nie tylko ze względu na popularność neoliberalnej wizji „społeczeństwa indywidualistów”. Rozwój medycyny, w tym szczególnie metod wspomaganego rozrodu, sprawia bowiem, że pojawiają się nie tylko nowe relacje rodzinne, ale też nowe dylematy związane z relacją państwo – jednostka. Aktualne dziś w Polsce pytanie, czy państwo powinno refundować zabiegi zapłodnienia pozaustrojowego, to nie tylko problem natury etycznej. To także pytanie o granice odpowiedzialności państwa, w tym także finansowej, za możliwość realizacji pragnień obywateli i obywatelek.

W Polsce istnieje kilkadziesiąt ośrodków, w których przeprowadza się zabiegi wspomaganego rozrodu, nazywane potocznie in vitro. Część klinik nie podlega jednak szczegółowej kontroli, bowiem brakuje aktu prawnego regulującego wprost kwestie biotechnologii, badań genetycznych oraz metod wspomaganego rozwoju. Polska nie ratyfikowała Konwencji o Prawach Człowieka i Biomedycynie z 1997 roku. W parlamencie jest co prawda pięć różnych projektów regulujących ten obszar, jednak ostry sprzeciw hierarchów Kościoła katolickiego skutecznie uniemożliwia rzetelną debatę. W rezultacie osoby cierpiące na niepłodność pozostają w zawieszeniu: między realiami wolnego rynku usług medycznych a dyskursem moralnego potępienia.

Z tej perspektywy jedynie refundacja wydaje się szansą na normalność, na ukrócenie nieetycznych praktyk i cierpienia osób, dla których in vitro może być jedyną szansą na potomstwo, a kilkanaście tysięcy złotych za jeden cykl to suma nie do zdobycia. Warto jednak zwrócić uwagę na to, jak będziemy uzasadniać konieczność refundacji. Przedstawiciele Stowarzyszenia „Nasz Bocian” – najbardziej aktywnej organizacji osób cierpiących na niepłodność – podkreślają, że WHO uznało niepłodność za chorobę, zaś in vitro to sposób na zwalczenie jej skutków. Zgodnie z tą interpretacją brak refundacji to dyskryminacja w dostępie do usług medycznych. Ograniczenie dostępu do procedury stanowi pogwałcenie uniwersalnej ludzkiej potrzeby zostania biologicznym rodzicem. Podobne założenie leży u podstaw twierdzenia, że państwo powinno zapewnić dostęp do żłobków i przedszkoli czy zadbać o wystarczająco długie, płatne urlopy rodzicielskie. Warto podkreślić, że głównym argumentem nie jest w tym przypadku opłacalność prorodzinnych rozwiązań, ale założenie, że państwo powinno zapewnić swoim obywatelom i obywatelkom możliwość realizacji stylu życia, jaki uznali dla siebie za najlepszy, a tak się składa, że większość ludzi po prostu chce mieć dzieci.

Tu jednak pojawia się jednak zasadniczy problem. Podstawą takiej argumentacji jest uznanie bycia biologicznym rodzicem za niepodważalną wartość; za prawo obywatelskie, którego realizacji powinno strzec państwo. A co z ludźmi, którzy nie chcą mieć dzieci? Czy państwo powinno być również gwarantem realizacji ich potrzeb, które uznaje za szczególnie ważne, mimo że nie są one związane z posiadaniem dziecka? To z jednej strony. A z drugiej – czy zapewnienie wszystkim dzieciom miejsc w żłobkach nie zwiększy nacisku pracodawców na kobiety, które wolałyby zostać w domu jak najdłużej? Co do in vitro, przykład Izraela pokazuje, że prawo do korzystania ze zdobyczy medycyny łatwo zmienia się w presję wywieraną na kobiety, by zapewniły fizyczną reprodukcję narodu, bez względu na ich pragnienia czy koszty zdrowotne, które mogą być efektem zapłodnienia in vitro. Jeśli bowiem niepłodność jest chorobą, to czy leczenie nie powinno być obowiązkiem wszystkich chorych? Czy refundacja in vitro – szczególnie jeśli nie wprowadzi się ograniczeń co do liczby cyklów – nie stanie się narzędziem nacisku na kobiety, by próbowały zajść w ciążę i to do skutku? O tym, że moje obawy nie są bezzasadne, świadczy nowy wątek na forum Naszego Bociana o nazwie „Świadoma bezdzietność”. Wbrew nazwie nie chodzi o osoby, które nie chcą mieć dzieci, ale o sytuację, gdy ktoś w pewnym momencie rezygnuje z walki o dziecko i kolejnych zabiegów. Jak pisze jedna z bocianowiczek, wparcie ze strony innych członków i członkiń często przeradza się w ogromną presję:

„Ja […] sama miałam momenty, kiedy musiałam z Bociana zniknąć, bo presja «do boju» była większa niż we mnie samej… rozbudzanie nadziei, doszukiwanie się objawów ciążowych, bo np. napisałam, że mi od rana słabo, człowiek wpadał w paranoję momentami.[…] I prawdą jest, że na takim forum jak bocian, napisać komuś «może sobie odpuść i pozwól na bycie szczęśliwą bez dziecka», to jak podpisać na siebie wyrok ukamienowania. Bo przecież to jest «odbieranie nadziei», a my się wspieramy do upadłego”.

Notabene, w tym samym czasie, gdy stworzono powyższy wątek, na portalu pojawiła reklama jednej z klinik, która oferuje program „in vitro do skutku w jednej cenie”. Dziś można przeczytać, że przedłużono czas trwania oferty ze względu na duże zainteresowanie potencjalnych rodziców. Perspektywa społecznej presji, by próbować zajść w ciążę bez względu na ewentualne koszty zdrowotne czy psychiczne, może się dziś wydawać odległa, ale czy taka jest rzeczywiście? Skądinąd wiadomo, że bezdzietne pary, szczególnie małżeńskie, są już dziś poddawane różnego rodzaju naciskom, a czasem wręcz społecznemu ostracyzmowi. O ile dla części z nich większa dostępność finansowa in vitro może oznaczać, że będą mogli spróbować zrealizować swoje pragnienia, dla innych – tych, którzy dzieci mieć nie chcą – oznacza to większy nacisk, by poddać się tej procedurze.

Moim zamiarem nie jest oczywiście krytykowanie pomysłu refundacji in vitro, bowiem trafia do mnie argument o nierównym dostępie do istniejących procedur medycznych. Nie oznacza to jednak, że argument ten wymazuje wszelkie wątpliwości. Wręcz przeciwnie. Sądzę, że jeśli chcemy odwoływać się do dyskursu równych praw, musimy do niego podchodzić krytycznie, pytając: równych dla kogo? W porównaniu z kim? Na jakiej podstawie? Jeśli nadrzędną wartością ma być możliwość dokonania wolnego wyboru, niezbędne jest zadanie pytania: czy wolny wybór jest w ogóle możliwy? A jeśli tak, to wolny od czego? I dla kogo?Problem nie dotyczy jedynie refundacji in vitro. Warto bowiem zadać sobie pytanie, czy zapewnienie wszystkim dzieciom miejsc w żłobkach nie zwiększy społecznej presji na „wyjście z domu” tych kobiet, które wolałyby zostać w nim jak najdłużej? Czy nie sprawi, że praca opiekuńcza, którą wciąż wykonują przecież głównie matki, nie będzie ceniona jeszcze mniej? Czy dostępność opieki instytucjonalnej nie będzie wykorzystywana przez niektórych pracodawców, by skłonić młode matki, czy – szerzej – młodych rodziców, by wrócili do pracy wcześniej, niż sami by tego chcieli? W sytuacji, gdy cena in vitro przekracza możliwości finansowe przeciętnej polskiej rodziny, a mniej niż 5% dzieci do lat 3 może w ogóle liczyć na miejsce w żłobku podobne pytania wydać się mogą absurdalne, a wątpliwości na wyrost. Sądzę jednak, że warto się nad nimi zastanowić, zanim wprowadzimy zmiany, które wydają się dziś tak pożądane. Nieufność wobec kategorii, którymi sami się posługujemy, w tym dyskursu „wolnego wyboru”, może pozwolić nam nie tylko na lepsze zrozumienie rzeczywistości, ale też i własnych potrzeb, pragnień i celów.

* „Gazeta Wyborcza” z 11 czerwca 2011 r.

** Elżbieta Korolczuk, doktor socjologii, autorka pracy doktorskiej o macierzyństwie w Polsce, redaktorka antologii tekstów naukowych na ten temat.

Do góry

***

Aleksandra Sołtysiak

Ustawa żłobkowa: piękne intencje, brak działania

Ustawa żłobkowa miała umożliwić szybki powrót matek do pracy, a także – pośrednio – skłonić Polaków do zakładania rodzin. Jej twórcy chcieli odpowiedzieć na potrzeby młodych (i nie tylko) ludzi, a także ułatwić zakładanie placówek opiekuńczych, tak by rodzice bez obaw mogli powrócić do pracy, jak również myśleć o kolejnych dzieciach. Chciano stworzyć możliwość wyboru rodzicom, ale także dziadkom. Tym ostatnim dlatego, że powstające kluby malucha (opieka nad dziećmi do maksymalnie pięciu godzin) miały odciążyć tych emerytów, którzy zajmują się wnukami pełnoetatowo. Ustawa żłobkowa miała być – wreszcie – odpowiedzią na proces starzenia się społeczeństwa: nie chodziło przecież o nic innego, jak o produkcję nowych podatników.

Intencje były zatem piękne. Zabrakło niestety współpracy z samorządem, i – co najważniejsze – pieniędzy. Stąd ustawa nie przyniosła możliwości wyboru własnej drogi obywatelom, ale stała się polem bitwy o godne życie kobiet, mężczyzn i dzieci. Choć brzmi to bardzo patetycznie, jest tak w wielu miastach. W Poznaniu trzeciego grudnia tego roku kobiety i mężczyźni siedzieli na torach w centrum miasta, by pokazać swoją determinację w walce o tanie żłobki i godne pensje.

Dzieje się tak, bo ustawa nie do końca działa tak, jak powinna. Przeprowadziłam w maju monitoring wprowadzania ustawy przez gminy. Miasta poniżej 100 tysięcy mieszkańców ani ustawy tej nie wprowadzały, ani nie prowadziły dotyczącej jej akcji informacyjnej. Należy przypomnieć, że wprowadzenie nowego prawa miało ułatwiać zakładanie placówek opiekuńczych dla małych dzieci, tak by uaktywnić zawodowo kobiety właśnie w małych miasteczkach. Ale skąd rodzice mają wiedzieć, jak zatrudnić nianię, jeżeli osoba odpowiadająca za żłobki w gminie mówi, że należy skontaktować się powiatowym inspektoratem pracy (taką usłyszałam wypowiedź)? A przecież, według ustawy, wystarczy zgłosić informację do ZUS-u. Albo jak osoba, która chce założyć prywatny żłobek, ma się czegoś dowiedzieć w Świdwinie, skoro pewien urzędnik przez telefon poinformował mnie, że żłobki nie są potrzebne? Czyżby w Świdwinie nikt nie rodził dzieci?!

W małych miastach nadal obowiązuje patriarchalny model rodziny, a gminy nie dostrzegają, że lepiej finansować nowe formy opieki i ułatwiać w ten sposób kobietom aktywność zawodową, niż wydawać pieniądze na MOPR i projekty zwiększające aktywność zawodową po urlopie macierzyńskim.

Ustawa miała ułatwiać zakładanie żłobków prywatnych – i tak się stało. Ale ułatwiła także przeprowadzenie dzikiej prywatyzacji czy uspołeczniania tych placówek. Dotychczas żłobki funkcjonowały jako zakłady opieki zdrowotnej. Teraz są to już jednostki budżetowe, a te prościej sprywatyzować niż uspołecznić. W Poznaniu w programie opieki nad dziećmi do lat trzech (dokument planistyczny do 2016) zapisane jest uspołecznianie – ale już nie zapisano, na jakich warunkach oraz czy będzie istniał jakiś program ochrony pracownic żłobków miejskich. Te ostatnie instytucje swoją drogą też ucierpiały na tym przekształceniu, bowiem ich pracownicy – jako samorządowi – mają zamrożone pensje. I tak absolwentka po pedagogice dostaje wymarzoną pracę w żłobku miejskim i dostaje na 1100 złotych netto. Dla porównania: wynajęcie pokoju w Poznaniu kosztuje 700 złotych. Czy w takim razie można mówić o jakichkolwiek szansach na mieszkanie i własne dzieci? Czy też raczej skazani jesteśmy na rozwój szarej strefy (pokoje wynajmowane bez umowy, dorabianie „na boku”)? Z kolei te opiekunki, które mają wieloletni staż pracy, dowiadują się dziś z gazet o tym, że ich żłobki będą prywatyzowane – a dotychczas nikt się z nimi nie spotkał, by wytłumaczyć, na czym będzie to polegało.

Ustawa umożliwia dofinansowanie dzieci w zarejestrowanych żłobkach prywatnych. Szkoda tylko, że nie wszystkie samorządy planują realne dotacje. We Wrocławiu, Krakowie, Gliwicach dofinansowanie dziecka wynosi od 400 do 600 złotych. W Poznaniu – już tylko 135 złotych. Co to za propozycja? Czy służy ona zwiększeniu dostępności żłobków prywatnych, w których abonament wynosi 1200 złotych? Propozycja miasta jest więc mydleniem oczu mieszkańcom. Mitem jest bowiem, że do żłobków prywatnych chodzą dzieci bogatych rodziców. Chodzą te dzieci, które nie miały szczęścia i nie dostały się do żłobków miejskich. Dlatego sprawiedliwe byłoby dofinansowanie o przynajmniej 600 złotych. Z dwóch powodów.

Po pierwsze, żłobki funkcjonują obecnie jako zwykłe przedsiębiorstwa, nad którymi nie ma żadnej kontroli. Nie muszą ani mieć wykwalifikowanej kadry, ani spełniać norm Sanepidu, nie mówiąc już o zgodzie od straży pożarnej. Dofinansowanie motywowałoby ich właścicieli do poddania się tej kontroli. Miasto miałoby zatem możliwość wglądu, a żłobki musiałyby zapewnić wyższy poziom opieki. Po drugie, gdyby rodzice dostawali realne dofinansowanie, żłobki prywatne z dobra luksusowego stałyby się normalnymi placówkami opiekuńczymi. Dopiero wtedy moglibyśmy mówić o realnej polityce prorodzinnej i możliwości dokonania wyboru przez rodziców co do tego, do kogo i dokąd oddać dziecko na czas pracy.

Powiedzmy na koniec kilka słów o dalszym wdrażaniu ustawy. W małych miastach nie będzie to możliwe dopóty, dopóki nie przeprowadzi się wśród urzędników szkoleń dotyczących nowych form opieki oraz genderowych, które powoli będą niszczyć patriarchalizm, rozpowszechniony w ocenie instytucjonalnej opieki nad dziećmi. Ustawa nie będzie także wprowadzana, jeżeli nie pójdą za nią pieniądze. A niestety, nie ma co mówić o konkurencji, tak długo jak żłobki prywatne będą drogie.

* Aleksandra Sołtysiak, działaczka społeczna z Poznania zaangażowania między innymi w monitorowanie skutków tzw. ustawy żłobkowej.

Do góry

***

Monika Ksieniewicz

Co ma pingwin cesarski do równouprawnienia

Pingwiny cesarskie – jako jeden z niewielu gatunków zwierząt – naturalnie godzą role rodzicielskie. Zwierzęta te stały się symbolem równouprawnienia kobiet i mężczyzn podczas październikowej konferencji i spotkania ministrów do spraw równości płci i rodziny w Krakowie. Była to kontynuacja Okrągłego Stołu Ministrów, zorganizowanego w ramach III Europejskiego Kongresu Kobiet 18 września 2011 roku w Warszawie. Uczestnicy debaty – unijni ministrowie odpowiedzialni za rynek pracy i równość płci oraz wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Viviane Reding – zgodzili się, że dążenie do równowagi ekonomicznej między kobietami a mężczyznami wspiera mechanizmy godzenia ról zarówno na poziomie rodziny, jak i rynku pracy.

Także i jeden ze społecznych priorytetów polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej nosił tytuł „Solidarność międzypokoleniowa – w stronę demograficznej przyszłości Europy”. Wyszliśmy z założenia, że równy udział kobiet i mężczyzn w pracy i życiu rodzinnym jest warunkiem wstępnym praktycznej realizacji równości mężczyzn i kobiet, mobilizacji pełnego potencjału siły roboczej w Unii Europejskiej, radzenia sobie ze spodziewanymi niedoborami wykwalifikowanych pracowników oraz realizacji najważniejszych celów ustalonych w strategii „Europa 2020” [http://ec.europa.eu/europe2020/index_pl.htm]. Te ostatnie nie mogą zostać osiągnięte bez znacznego zwiększenia udziału kobiet w rynku pracy, a to z kolei ma kluczowe znaczenie dla zwiększenia konkurencyjności i spójności społecznej oraz jest korzystne zarówno z punktu widzenia rozwoju gospodarczego, jak i społecznego.

Jak możemy umożliwić kobietom pełne wykorzystanie ich potencjału? Kluczowe znaczenie ma promowanie nowoczesnych polityk równoważenia życia zawodowego i prywatnego ułatwiających łączenie pracy i życia rodzinnego – zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn – oraz ograniczających znacznie podział na rynku pracy. Kobiety masowo uczestniczą w rynku pracy już ponad 50 lat, dlaczego więc nadal nie ma powszechnie obowiązujących rozwiązań w tym zakresie? Nie jest to kwestia luksusu, ale sprawiedliwości społecznej, bo kobiet ani państwa dziś nie stać na to, żeby kobiety nie były niezależne ekonomicznie, oraz ekonomicznej konieczności, bo stojące przed UE wyzwania demograficzne doprowadzają do tego, że zasób siły roboczej się kurczy.

Kobiety mają równe prawa, ale wciąż nie mają takich samych szans jak mężczyźni. Z danych Europejskiego Instytutu do spraw Równości Kobiet i Mężczyzn wynika, że około 30 proc. europejskich kobiet w wieku produkcyjnym posiadających dzieci jest nieaktywna zawodowo lub pracuje w niepełnym wymiarze godzin z powodu braku placówek opieki instytucjonalnej dla dzieci i osób zależnych. W większości krajów wprowadzono przepisy gwarantujące ochronę kobiet w ciąży i w okresie karmienia oraz rozwiązania ułatwiające opiekę nad dzieckiem, czyli urlop macierzyński, urlop wychowawczy, zwolnienia na opiekę nad chorym dzieckiem i urlop ojcowski. Wszystkie te przepisy obowiązują w Polsce i Unii Europejskiej, ale nie jest to wystarczające, by zagwarantować udział kobiet w rynku pracy oraz szerzej – w życiu społeczno-politycznym. Czego brakuje? Żłobków i przedszkoli, które są wydatkami o gigantycznej stopie zwrotu – lepiej wykształcone dzieci, wyższy wskaźnik zatrudnienia kobiet, wyższy wskaźnik dzietności, szybszy wzrost gospodarczy. Usunięcie wszelkich możliwych barier jest w naszym dobrze pojętym interesie!

Nowoczesna polityka rodzinna ma na celu ułatwienie kobietom szybszego powrotu do pracy, przy jednoczesnym zachęcaniu mężczyzn do częstszego korzystania z urlopów ojcowskich i wychowawczych, a także promowanie równego podziału obowiązków domowych. Raport Europejski Instytut ds. Równości Kobiet i Mężczyzn (EIGE) wskazuje, że ponieważ brakuje żłobków, przedszkoli i łatwo dostępnej opieki, to kobiety są odpowiedzialne za opiekę nad dziećmi oraz osobami zależnymi. To one wykonują nieodpłatną pracę domową, częściej pracują w niepełnym wymiarze godzin, co także będzie miało wpływ na wysokość ich emerytur. Z raportu wynika wyraźnie, że istnieje związek między opieką nad dziećmi a zatrudnieniem kobiet – w większości państw członkowskich UE wskaźnik zatrudnienia kobiet rośnie wraz ze wzrostem wskaźnika dzietności.

Konkluzje polskiej prezydencji wskazują na uporczywe utrzymywanie się stereotypów wynikających z tradycyjnych ról płci będących przeszkodą dla równego podziału obowiązków zawodowych i rodzinnych między kobietami i mężczyznami oraz utrudnieniem w realizacji równości w miejscu i na rynku pracy.

W obliczu stojącego przed UE wyzwania demograficznego kluczowe jest zachęcanie pracodawców do przyjmowania środków przyjaznych rodzinie – takich jak elastyczne formy zatrudnienia oraz możliwości wyboru pracy w niepełnym wymiarze godzin, co dotyczyłoby zarówno kobiet, jak i mężczyzn – promujących godzenie pracy z życiem rodzinnym i prywatnym bez negatywnego wpływu na perspektywy zawodowe. Komisja Europejska powinna nadal wspierać starania państw członkowskich UE w realizacji ustalonych w 2002 roku w Barcelonie celów dotyczących opieki nad dziećmi, rozwijania opieki nad osobami pozostającymi na utrzymaniu oraz innych polityk służących godzeniu pracy z życiem rodzinnym i prywatnym, także przez korzystanie z funduszy strukturalnych.

Dobrym rozwiązaniem jest wymiana dobrych praktyk pomiędzy państwami członkowskimi we wspieraniu innowacyjnych sposobów ułatwiania godzenia pracy z życiem rodzinnym i prywatnym oraz korzystanie z forów takich jak Grupa Wysokiego Szczebla ds. Gender Mainstreaming, Grupa Wysokiego Szczebla ds. Demografii czy Europejski Sojusz na rzecz Rodzin. KE powinna też dostatecznie uwzględnić odpowiednie aspekty godzenia pracy i życia rodzinnego oraz udział kobiet w rynku pracy w rocznych analizach wzrostu gospodarczego oraz zwrócić na to uwagę w krajowych programach reform przygotowywanych przez państwa członkowskie w ramach europejskiego semestru. Ogromną rolę do odegrania mają też Komitet Ochrony Socjalnej i Komitet Zatrudnienia, które mogą prowadzić dalsze prac służące nadzorowaniu postępów we wprowadzaniu w życie polityk służących godzeniu pracy z życiem rodzinnym i prywatnym ukierunkowanych na podnoszenie stopy zatrudnienia i obniżanie ryzyka ubóstwa i wykluczenia społecznego, zwłaszcza w odniesieniu do kobiet.

Jak widać wiele jest do zrobienia w zakresie promowania równości płci, zwiększenia zatrudnienia, sprostania wyzwaniom demograficznym, a teraz jeszcze zaradzeniu kryzysowi gospodarczemu. Ambitnym konkluzjom polskiej prezydencji pomagał pingwin cesarski – zobaczymy, na ile skutecznie.

* Skrót raportu EIGE w języku polskim do pobrania tutaj. Cały raport w języku angielskim dostępny tutaj.

** Monika Ksieniewicz, doradca ministra w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej.

Do góry

***

Autor koncepcji numeru: Karolina Wigura.

Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

Współpraca: Ewa Serzysko, Jakub Stańczyk, Agata Tomaszuk.

Kultura Liberalna nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.