Z Anną Otffinowską, prezeską Fundacji Rodzić Po Ludzku, rozmawia Ewa Serzysko.

Ewa Serzysko: Fundacja, której jest pani prezeską, prócz najskuteczniejszej według specjalistów od public relations akcji społecznej w Polsce – „Rodzić po ludzku” – prowadzi także działalność edukacyjną. Należą do niej m.in. zajęcia w szkole rodzenia. Jak ocenia pani wiedzę przyszłych rodziców, którzy się do Was zgłaszają?

Anna Otffinowska: Mało wiedzą o ciąży, porodzie czy połogu, ale mają również słabe pojęcie o prawach, jakie im przysługują, gdy stają się pacjentkami placówek medycznych. Wielu przyszłych rodziców jest przekonanych, że gdy przestępują próg szpitala położniczego, ich prawa dotyczące np. decydowania o sposobie leczenia, wyrażania zgody na zabiegi lub ich odmowy, prawo do informacji o stanie zdrowia swoim czy dziecka są zawieszone.

Jak to – żyjemy przecież w czasach, w których codziennie musimy wybierać i o czymś decydować? Skłania nas do tego cała nasza kultura: wskazujemy jedną spośród dziesiątek marek samochodów i setek marek wózków dla dzieci. 

To jest dla nas bardzo ciekawe – w naszej szkole mamy do czynienia z osobami wykształconymi, dość zamożnymi, które stać na to, by opłacić zajęcia nierefundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, i – jak się domyślam – w wielu sytuacjach życiowych dokonują najlepszych dla siebie wyborów. Zwykle mają poczucie wolności i przysługujących im praw. I nagle, gdy przychodzi do rodzenia dziecka, natrafiają na obszar życia, w którym czują, że muszą zrezygnować ze swoich praw i podporządkować się wewnętrznym regułom szpitala.

Czy rzeczywiście muszą? Skąd bierze się takie przekonanie?

Wynika ono z poczucia szczególności tej sytuacji. Wyszliśmy już z epoki, kiedy ludzie po prostu mieli dzieci i mieli ich dużo – był to pewien element ich życia, którym się mniej lub bardziej przejmowali. Teraz posiadanie – najczęściej jednego – dziecka jest obudowane staraniami, bo wiele par ma z tym kłopot, i całą filozofią strachu. Ciągle mówi się o ciążach zagrożonych, trudnych porodach. Kobiety są zalęknione i zestresowane już w ciąży – chcą, aby poród nie przyniósł im żadnych niespodzianek, a dziecko urodziło się zdrowe. Przyszła matka oddaje więc swoją kobiecą kompetencję – przestaje ufać swojej intuicji, nie ma wiary, że ona to dziecko może urodzić o własnych siłach, bo przecież, jako kobieta, jest do tego przygotowana. Oddaje wszystko w ręce profesjonalisty – lekarza, traktując go jak osobę posiadającą nadzwyczajną, niemal tajemną wiedzę, której lepiej nie podważać. Mówi sobie: pójdę do tego szpitala, tylko niech zrobią tak, żebym urodziła zdrowe dziecko. To bardzo popularna postawa, dodatkowo wzmacniana przez personel medyczny.

A co z kobietami, które nie chcą rezygnować ze swoich kompetencji – czują, że poradzą sobie tylko z pomocą położnej i partnera – i chcą rodzić w domu?

One wychodzą poza ten zaklęty system. Pokazują, że im ta machina medyczna nie jest potrzebna i poród to jednak ich sprawa. Za tym stoi myśl: jestem kompetentna, wszystko będzie się rozgrywało pomiędzy mną a dzieckiem – wierzę, że dam radę, a mądra położna będzie mnie w tym wspierać. To jest kompletnie inne myślenie. Niestety te kobiety i położne, które im pomagają są w wielu krajach, również w Polsce, szykanowane. O ile można powiedzieć, że kiedyś porody domowe były niebezpieczne, bo nie było wiadomo, jaki jest stan nie tylko dziecka, ale i matki, to dzisiaj, przy naszej niewiarygodnej możliwości diagnozy, można taką kobietę przebadać od stóp do głów. Nie ma żadnego powodu, dla którego zdrowa, młoda, nosząca w sobie zdrowe dziecko kobieta musiałaby – niczym chora – pójść do szpitala i tam rodzić. Jednak w Polsce i wielu europejskich krajach kobiety są pozbawione wyboru w kwestii, bardzo istotnej: gdzie, z kim i jak chce urodzić. To rzeczywiście jest fragment wyjęty z rzeczywistości wolnego wyboru: tu kobieta staje się kompletnie ubezwłasnowolniona.

Czy to ubezwłasnowolnienie nie zaczyna się już w szkołach rodzenia? Gdzie nie uczy się rzeczy uniwersalnych, ale jak przetrwać szpitalny poród, podporządkowując się personelowi medycznemu. Leżąc przez kilka godzin w jedynej słusznej do rodzenia pozycji, która jest zupełnie niefizjologiczna i nienaturalna…

Ależ ona jest naturalna! I do tego wygodna… ale jedynie dla lekarzy. Natomiast dla rodzącej kobiety i jej dziecka jest niefizjologiczna, a nawet niebezpieczna, bo przedłuża czas porodu, a to często powoduje niedotlenienie dziecka. Wtedy personel chce wszystko przyspieszyć: zaczyna się brutalne wyciskanie dziecka, wrzaski na kobietę, żeby parła. System, o którym mówimy – powiązane ze szpitalami szkoły rodzenia – działa bardzo sprawnie: one nie są po to, by mówić kobiecie o porodzie, ciele, o jej możliwościach i kompetencjach, ale po to, by przygotować pacjentkę (bo już nie kobietę) na wszystkie rutynowe procedury wykonywane w danym szpitalu. Bardzo łatwo przekonać osobę w tak szczególnym stanie emocjonalnym, która podejmuje wielki wysiłek noszenia w sobie dziecka i chce być wzięta w opiekę, co będzie dobre dla niej i dziecka. Nie wynika to zresztą ze złej woli położnych, które przygotowują kobiety do porodu. One są najczęściej życzliwe, ale same tkwią w tym systemie i uważają, że tak wygląda właściwe przygotowanie do porodu. W pewnym sensie przyszłe matki same napędzają ten system – dla wielu kobiet myślenie o wyjściu poza ten ciąg produkcyjny: szpital, a potem powrót z dzieckiem do domu – jest w tej sytuacji zbyt obciążające. Kobieta „przemielona” przez taką szkołę rodzenia i kolejne wizyty u ginekologa ma w głowie taki obraz porodu, który nie pozwala jej już dokonać żadnego wyboru. Mamy sporo kursantek, które uciekły z przyszpitalnych szkół rodzenia, żeby tylko we własnej głowie odkręcić to, co w nich usłyszały.

Z wpajaniem kobietom szpitalnych instrukcji z pewnością dobrze czują się niektórzy lekarze i położne, bo tak nauczona kobieta nie będzie sprawiać kłopotów. Co się jednak dzieje, jeśli trafi do nich kobieta „nadmiernie uświadomiona” – ze sprecyzowanymi wymaganiami dotyczącymi porodu? 

Zderzenie kobiety wyedukowanej, przygotowanej do porodu i świadomej swojego ciała ze szpitalem o tradycyjnym podejściu i z personelem niepracującym w zespole – gdzie lekarze rywalizują z położnymi – to najgorsze, co się może zdarzyć. Kobieta będzie miała poczucie straty i nieadekwatności tego, co się z nią stało, w stosunku do tego, co przeczytała, i co sobie wymarzyła. Może to wywołać poczucie klęski, a czasami nawet depresję poporodową. Dlatego w naszej Fundacji prowadzimy działalność edukacyjną także dla personelu medycznego – zarówno z nowoczesnych technik położniczych, jak i z „miękkich” umiejętności interpersonalnych. To – obok pracy z rodzicami – jest drugą, bardzo ważną stroną naszej działalności.

Widzę sposób, by uniknąć takiego zderzenia i zapewnić sobie wybór: kupowanie wygody, intymności, przychylności personelu za pieniądze… Nie ma to wiele wspólnego z korupcją, bo szpitale mają na to oficjalne cenniki, ale czy to dobry pomysł?

Rodzice kupują coś, co powinno być normą w szpitalu i w relacjach pacjent – personel medyczny. Ale boją się przedmiotowego traktowania, co niestety jest normą w wielu szpitalach. Lekarze i położne uważają, że to oni biorą za wszystko odpowiedzialność, a skoro tak, to kobieta nie ma prawa o niczym zadecydować. Ale oczywiście może zapłacić za różne ekstra usługi, które spowodują, że rodzice będą mieli poczucie większego wpływu na sytuację i komfortu. Można wykupić usługę osobistej położnej, znieczulenie lub cesarskie cięcie. Do niedawna trzeba było sobie kupić „rodzinność” porodu, a w jeszcze dawniejszych czasach – chociaż to się zdarza w niektórych placówkach do dziś – można było sobie kupić intymne warunki do porodu, czyli osobną salę. Można było kupić opiekę po porodzie. Wśród młodych rodziców panuje głębokie przekonanie, że w Polsce za dobrą opiekę okołoporodową i prawo wyboru trzeba po prostu zapłacić. I w wielu wypadkach mają rację.

A co jeśli kogoś nie stać na opłacanie tych usług? 

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, co się stało, gdy do szpitali weszły dodatkowe opłaty. Dopóki nie było opłat, na przykład za dodatkową opiekę we wczesnym połogu, to wyglądała ona nieźle. Jeśli szpital wprowadzał opłaty, to cała reszta, która nie zapłaciła, zaczęła być traktowana gorzej niż przed wprowadzeniem opłat. Zwykła do tej pory opieka stała się ponadstandardem, a wobec kobiet, które nie zapłaciły, zaczęto stosować substandard.

Wielu rodziców kupuje sobie możliwość wyboru, a mówiąc wprost: wygodę i bezpieczeństwo, ale prawda jest taka, że wedle stanu prawnego wszystkie te opłaty są nielegalne i zamiast prowadzić do zmian, tylko utrwalają złą sytuację.

Idealna sytuacja powinna być taka, że zmiany na poziomie instytucji dokonywane są po zdiagnozowaniu potrzeb kobiet. Jednak wszystkie zmiany, które dokonały się w Polsce i innych krajach, były wynikiem oddolnego nacisku kobiet, a wprowadzenie ich zajęło długie lata. Nasze akcje „Rodzić po ludzku”, które zmobilizowały wiele tysięcy kobiet i formułowały postulaty bardzo wprost, były ogromnym naciskiem, a jednak dopiero po piętnastu latach doprowadziłyśmy do tego, że opieka skoncentrowana na potrzebach kobiet, zgodna z wiarygodnymi badaniami naukowymi, została zapisana w prawie. Na przykład sytuacja, która jest teraz w Wielkiej Brytanii, była „wyszarpywana” przez kobiety od lat 60. Pewne elementy są tam już oczywiste, na przykład partnerskie traktowanie kobiet przy porodzie, zrozumienie, że kobieta do porodu naprawdę potrzebuje ciszy, skupienia i intymnych warunków, i że nie jest maszyną do rodzenia. To są rzeczy, które przez wiele lat przebijają się do świadomości personelu medycznego.

Co nam w takim razie pozostaje? Mamy dobry stan prawny i – często ze względu na mentalność personelu – martwe przepisy. Co przyszli rodzice – szczególnie ci mający ograniczone zasoby finansowe i mieszkający w małych miastach – mogą w tej chwili zrobić? 

Ja bym bardzo nie chciała, żeby kobieta była zmuszona do bycia wojowniczką w swojej sprawie w czasie porodu. To nie jest w ogóle ten moment. Zawsze proszę moje kursantki, żeby jeszcze w czasie ciąży wybrały optymalne miejsce z tych nieoptymalnych – no bo to jest taki wybór – potem już tylko realizowały plan i uwierzyły, że będzie dobrze. Zobaczenie, czego jako przyszła matka chcę, a czego na pewno nie chcę i dokonywanie tych ograniczonych wyborów, jest naprawdę kluczowe. Nagle się okazuje, że zgodnie z moją listą, nie mogę być w tym szpitalu, w którym rodziła moja koleżanka. Jeśli rodzice mają sformułowaną listę tego, czego by naprawdę chcieli, co jest ich wyborem, to łatwiej będą to komunikować, a przez to wpływać na szpitalną rzeczywistość. O tym opowiadają nam położne: one w gruncie rzeczy lubią i cenią osoby, które wiedzą czego chcą. Jest oczywiście różnica między tymi, którzy wiedzą czego chcą, a tymi roszczeniowymi, którym się wydaje, że mogą i muszą mieć wszystko. Jeśli przychodzi para i mówi, że zależy im na konkretnych rzeczach, pyta, czy szpital może im to zagwarantować i na jakich warunkach, to dla personelu jest to sygnał, że to będzie współpracująca para, która będzie też rozumiała, co się do niej mówi – nie będzie roszczeniowa i histeryczna. Przygotowanie jest szalenie ważne, ale wciąż bardzo mało kobiet w ten sposób podchodzi do porodu.

A może kobiety powinny myśleć o tym jeszcze zanim zajdą w ciążę? Chyba jedyne myśli o ciąży, jakie mają młode kobiety, to jak jej zapobiegać… 

I to w najlepszym wypadku! Z mojego doświadczenia wiem, że kobiety niebędące w ciąży w ogóle się takimi tematami jak macierzyństwo nie zajmują i nie widzę sposobu, żeby je do tego przekonać. Młode kobiety mają swoją pracę zawodową, życie towarzyskie i mają swoich partnerów. Zwykle nie ślęczą nad problemami dotyczącymi ciąży.

Czy dziewięć miesięcy ciąży to wystarczający czas, by się nad wszystkim zastanowić i przejść do realizacji?

Myślę, że tak. Kobietom przydałoby się rzeczywiście myślenie o tym, co je ma spotkać, czego chcą i co jest im zagwarantowane przez prawo. Ustawa o prawach pacjenta mówi o decydowaniu, o intymności i o zachowaniu godności. O tym, że osoba bliska może być razem z nią.

Ale póki co mamy strach pacjentek i stare przyzwyczajenia personelu medycznego.

To jest właśnie to, czego brakuje placówkom, które dostają kiepskie oceny w naszej akcji „Rodzić po ludzku”. Tam rządzą stare przyzwyczajenia – nie ma pracy zespołowej na różnych szczeblach, brakuje partnerstwa z rodzącą kobietą – lekarz to jest pan, położna to personel średni, potem jest salowa, a na końcu pacjentka.

Dopiero na końcu jest pacjentka?

Wciąż niestety tak.

* Anna Otffinowska, prezeska Fundacji Rodzić Po Ludzku.
** Ewa Serzysko, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.