Piotr Kieżun

Sarkozy – Hollande. Ostatnie starcie

Pierwsza telewizyjna debata prezydencka w Polsce odbyła się w 1995 r. między Aleksandrem Kwaśniewskim a Lechem Wałęsą. Kiedy dziś ogląda się jej zapis, uderza siermiężny wystrój studia, a także różnice w wizerunkowej strategii obydwu kandydatów. Wałęsa właściwie jej nie miał. Był przecież chodzącym symbolem demokratycznych przemian i – w swoim mniemaniu – naturalnym pretendentem do fotela prezydenckiego. Podczas debaty dawał się ponieść emocjom, kilkakrotnie wyzywał Kwaśniewskiego od komunistów, a na końcu wypowiedział słynne: „Panu to ja mogę nogę podać”. Kwaśniewski mówił spokojnie, nie podnosząc głosu. Telewidzom zaprezentował się jako młody i elokwentny kandydat, do tego szczupły, opalony i w świetnie dobranej pod kolor oczu koszuli. Jego wizerunek nie był przypadkowy. Kwaśniewski zrobił to, co dziś jest abecadłem każdego polityka – zatrudnił specjalistę od marketingu politycznego. Został nim wieloletni doradca François Mitterranda, a później, w 1989 r. „Solidarności” (sic!), Jacques Séguéla.

Dziś Séguéla nie doradza politykom. Jest wiceprezesem agencji informacyjnej Havas, od czasu do czasu publikuje teksty, a ostatnio stał się nawet bohaterem małego medialnego skandalu, ponieważ nazwał Audrey Pulvar, francuską odpowiedniczkę Moniki Olejnik, „zdzirą” (potem grzecznie przeprosił). Dla Francuzów na zawsze pozostanie jednak twórcą sukcesu medialnego, a tym samym współtwórcą sukcesu politycznego Mitterranda. To Séguéla w 1981 r. wymyślił dla przyszłego prezydenta hasło „Siła spokoju” (La force tranquille), a w 1988 – „Pokolenie Mitterranda” (Génération Mitterrand). W swojej pracy spin doctora trzymał się również kilku – dzisiaj oczywistych – zasad. Między innymi tej, która głosi, że w wyborach prezydenckich obywatele głosują nie na partię polityczną, lecz na człowieka.

Zadziałało. Mitterand rządził Francją czternaście lat – był to pierwszy prezydent V Republiki, który sprawował władzę przez dwie kadencje. Przy tym, jak do tej pory, jedyny socjalistyczny. Teraz ma szansę zmienić to Hollande, który lubi powoływać się na dziedzictwo wielkiego poprzednika. Jednak o Mitterrandzie głośno jest ostatnio we francuskich mediach nie tylko za sprawą wygranej Hollande’a w pierwszej turze présidentielle. Na kilka dni przed tradycyjną telewizyjną debatą dwóch kandydatów czytelnikom i widzom zaczęto przypominać historię poprzednich starć. Mitterrand brał udział aż w trzech takich pojedynkach z bilansem jednej przegranej i dwóch wygranych.

Pierwsza z debat z jego udziałem i w ogóle pierwsza debata telewizyjna we Francji odbyła się w 1974 r. Naprzeciwko kandydata Patrii Socjalistycznej (PS) stanął Valery Giscard d’Estaing. To wówczas z ust Giscarda padły słynne słowa: „Nie ma pan monopolu serc”, a także osobisty przytyk wobec adwersarza. Giscard wspomniał, że w pierwszej turze poparły go miasta, w których rządziła PS, również i „miasto, które dobrze pan zna, i które dobrze mnie zna, Clermont-Ferrand”. Jak pisze konserwatywny komentator „Le Figaro Magazine”, Eric Zemmour, „tylko Mitterrand zrozumiał aluzję, obliczoną na to, by go zakłopotać i wyprowadzić z równowagi: w Clermont-Ferrand mieszkała rodzina Anne Pingeot, jego ukrytej kochanki, która wkrótce miała zostać matką Mazarine [córki Mitterranda – PK]”. Nerwowo manipulujący przy okularach kandydat socjalistów, nieobyty z telewizją, do której przez długi czas miał zakaz wstępu, przegrał drugą turę różnicą półtora procenta.

I wyciągnął wnioski. Do debaty w 1981 r. był już znacznie lepiej przygotowany. Zrozumiał, że „lepiej zaprzyjaźnić się z operatorem kamery stacji Antenne 2 niż z dziennikarzem «Le Monde»” (cytat za Éric Zemmour, por. wyżej). Zresztą tym razem, pomimo przewagi Giscarda w pierwszej turze, przed debatą Mitterrand miał już w zasadzie zwycięstwo w kieszeni. Przedstawiciel gaullistów musiał się wówczas gęsto tłumaczyć ze swoich kontaktów z Bokassą, przywódcą Republiki Środkowej Afryki. Ten ostatni miał wręczyć Giscardowi diamenty, które – według prasy – szef Unii na rzecz Demokracji Francuskiej sobie przywłaszczył.

W roku 1988 Mitterrand był już starym telewizyjnym wygą. W pojedynku z Jakiem Chirakiem, który był szefem jego rządu (kohabitacja), próbował wyprowadzić przeciwnika z równowagi, nazywając go premierem. Wszystko po to, by utrwalić w telewidzach wizerunek Chiraca nie jako szefa państwa, lecz jako szefa rady ministrów. Zresztą w tych zabiegach pomógł Mitterrandowi nawet rozmiar stołu, który – oczywiście nieprzypadkowo – był taki sam, jak rozmiar stołu w kancelarii premiera. To przy nim Mitterrand i Chirac spotykali się, by omówić kwestie polityki państwa. Nic więc dziwnego, że w chwili zapomnienia Chirac zwrócił się podczas debaty do interlokutora: „Panie prezydencie”. Przegrał wybory ze stratą ośmiu punktów procentowych.

Debaty prezydenckie to zatem nie tyle walka na argumenty, ile na medialne sztuczki. Nie chodzi w nich również o zderzenie ideologicznych wizji, tylko o zderzenie dwóch osobowości. To ma być pełen dramaturgicznych zwrotów show, a nie wykład. Dzięki temu we Francji debaty prezydenckie przed drugą turą są zawsze chętnie oglądane. W 2007 r. podczas starcia Nicolasa Sarkozy’ego i Ségolène Royal przed telewizorami zasiadło 20 mln osób. Jednak, jak przypomina na łamach „Le Figaro” Constance Jamet, telewizyjna debata tak naprawdę rzadko kiedy ma decydujący wpływ na ostateczny wynik wyborów. Pomiędzy dwiema turami aż 80 proc. wyborców zazwyczaj już wie, na kogo będzie głosować.

Tym razem może być inaczej. Doskonały, osiemnastoprocentowy wynik Marine Le Pen, liderki Frontu Narodowego (FN), sprawia, że debata może przybrać zaskakujący obrót. Podział głosów pomiędzy prawicowymi a lewicowymi kandydatami startującymi w pierwszej turze jest mniej więcej równy. Jednak myli się ten, kto twierdzi, że wyborcy Marine Le Pen zgodnie zagłosują na Sarkozy’ego. Są oni mocno podzieleni. Duża część z nich deklaruje poparcie dla Hollande’a, na złość urzędującemu prezydentowi. Ten ostatni jest dla nich uosobieniem niesprawiedliwego i aroganckiego systemu. Wśród zwolenników Frontu Narodowego jest oczywiście wielu takich, którzy za żadne skarby nie zagłosują na socjalistycznego kandydata. Oznacza to bowiem – argumentują – islamizację kraju oraz przyzwolenie dla reform umożliwiających imigrantom głosowanie.

Sama Marine Le Pen wstrzymała się od wskazywania, na kogo należy głosować. 1 maja na wiecu w Paryżu zapowiedziała, nawiązując do czerwcowych wyborów do Zgromadzenia Narodowego: „W niedzielę zagłosuję na biel, w czerwcu na morski błękit [bleu Marine]”. Milczenie Le Pen ewidentnie sprzyja Hollande’owi i pomaga w rozbiciu centroprawicy. W trudnym położeniu znajduje się Sarkozy. To on musi odrabiać straty i przekonać do siebie elektorat FN. Obecny prezydent ufa w swoją retoryczną siłę. Tuż po pierwszej turze zażądał nie jednej, a trzech debat. Czy będzie potrafił zamienić dzisiejsze starcie w zwycięski Blitzkrieg? Dowiemy się 6 maja.

* Piotr Kieżun, kieruje działem „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 173 (18/2012) z 1 maja 2012 r.