W Polsce albo jest się kurą, albo jest się suką
z Agnieszką Graff rozmawia Paulina Górska.
Całość Tematu tygodnia „Między kurą a suką? Czyli być rodzicem w Polsce” – CZYTAJ TU.
Paulina Górska: Niedawno amerykański „Time” zszokował czytelników okładką, na której matka karmi piersią swoje trzyletnie dziecko. Z cover story dowiadujemy się, że sfotografowana kobieta praktykuje tak zwane attachment parenting, rodzicielstwo bliskości, którego główne zasady to wydłużony okres karmienia piersią, wspólne spanie z dzieckiem i noszenie go blisko ciała – na przykład w chuście – zamiast wożenia w wózku. Skąd u Amerykanów ten nacisk na bliższą więź z dziećmi?
Agnieszka Graff: Okładka „Time’a” jest przejawem toczącej się od kilku lat w Ameryce debaty o rodzicielstwie. Obrazek jest ekstremalny, ale ta debata ma wiele wątków, a w jej trakcie tej pojawiły się bardzo różne, mniej lub bardziej sensowne głosy. Mam wrażenie, że to swoista dogrywka wojen kulturowych, politycznej debaty o sferze prywatnej, płci, seksualności, modelach rodziny. Wiele w tym polaryzacji, bo konserwatywna Ameryka uważa tę liberalną za zdeprawowaną, a liberalna wyśmiewa tę tradycyjną jako dziwaczną skamielinę, anachronizm. Ale w dyskusji o rodzicielstwie Amerykanie próbują też odnaleźć nowy język, pogodzić rozmaite przeciwieństwa. Dla mnie najciekawszy w tym wszystkim jest zwrot ku macierzyństwu w feminizmie amerykańskim. Ukazało się kilka ważnych książek, m.in. „Zła matka” Ayelet Waldman czy „Maternal Desire” Daphne de Marneffe. Autorki mają feministyczną wrażliwość, ale piszą o macierzyństwie nie tylko jako o „instytucji”, formie patriarchalnej opresji, ale też jako o wielkiej kobiecej potrzebie.
To brzmi dość esencjalistycznie.
To nie jest to feminizm różnicy znany z lat 70. i 80., esencjalizm opisujący kobietę jako „matkę karmiącą”, istotę inną i lepszą niż mężczyzna. To raczej opowieść o złożonym i trudnym doświadczeniu, o kobiecej ambiwalencji, rozdarciu między pracą i domem, relacyjnością a indywidualizmem. O poczuciu winy, gniewie, tęsknocie, zmęczeniu. A na poziomie politycznym jest to zanurzona w psychologii rozwojowej krytyka neoliberalizmu – porządku, który uniemożliwia integrację opieki nad innymi z pozostałymi częściami życia. To jest dramatyczny dylemat, bo w Stanach wartość człowieka określa w dużej mierze praca, pracowitość, sukces na rynku. Pracuje się niesłychanie intensywnie, a jednocześnie brakuje systemowego rozwiązania kwestii rodzicielstwa. Praktycznie nie ma ani płatnych urlopów macierzyńskich, ani współfinansowanej przez państwo opieki instytucjonalnej. Nie da się zatem harmonijnie „godzić” opieki i pracy. Myślę, że kobiety walczą w tej chwili o poszerzenie strefy wyboru, o prawo do bycia pośrodku, o to, by społeczeństwo uznało ich potrzeby bycia jednocześnie matkami i osobami aktywnymi zawodowo. Ważnym argumentem w tych zmaganiach są potrzeby małych dzieci. Stąd ta fascynacja rodzicielstwem bliskości propagowanym przez małżeństwo psychologów – Williama i Marthę Searsów. Ich poradniki to w Stanach bestsellery.
Model Searsów nie jest jednak jedynym głosem w amerykańskiej debacie o rodzicielstwie…
Jasne, że nie. Na listach bestsellerów są też książki typu „jak szybko i skutecznie poskromić bachora” czy „jak wychować geniusza”. Wielką dyskusję wywołała niedawno książka Amy L. Chua „Bojowa pieśń tygrysicy”, wydana także po polsku. Autorka, Amerykanka chińskiego pochodzenia, uważa, że amerykańskie dzieci są rozpuszczone ze względu na brak wymagań ze strony rodziców. Według niej wzór powinny stanowić chińskie matki, które stawiając wielkie wyzwania przed swoimi dziećmi i pilnując, by w wieku lat trzech grały na skrzypcach i fortepianie, mają wspaniałe efekty. Inny ciekawy głos pochodzi od pisarza Michaela Chabona, zresztą męża Waldman, krytykującego przesadny nadzór nad dziećmi w Stanach. Jego zdaniem nadmierna kontrola doprowadziła do dwóch niepożądanych skutków: po pierwsze, dzieciństwo utraciło swój anarchiczny i wolnościowy wymiar, a po drugie, osłabieniu uległa więź łącząca dzieci z ojcami. W kulturze amerykańskiej to ojciec wprowadza dziecko w obszar wolności, kluczowy przecież dla niej. Dziś wolność zastąpił, jego zdaniem, kult bezpieczeństwa połączony z obsesją higieny. Zatem ważny spór odbywa się na linii: więcej luzu czy więcej tresury.
Jak w tym kontekście wygląda rozmowa o rodzicielstwie w Polsce?
Jesteśmy zupełnie gdzie indziej. Po pierwsze, my wciąż rozmawiamy o macierzyństwie, nie o rodzicielstwie, a polski dyskurs o macierzyństwie jest dość konserwatywny. Po drugie, to jest niemal wyłącznie debata o potrzebach dzieci, obie strony zakładają, że potrzeby matki są tu nieistotne, a ojciec jest w tej rozmowie praktycznie nieobecny. W gruncie rzeczy sprowadza się to zatem do dyskusji między psychologami, czy lepiej karmić dziecko o ustalonych godzinach, czy na żądanie. Dominuje spojrzenie przez pryzmat dobrostanu dziecka, brakuje refleksji z perspektywy obu płci. Takie szersze ujęcie dopiero zaczyna się pojawiać – przykładem jest chociażby książka Sylwii Chutnik „Mama ma zawsze rację”, zbiór przewrotnych felietonów o byciu mamą w Polsce, czy „Macierzyństwo non-fiction” Joanny Woźniczko-Czeczott. Autorka krytycznie wypowiada się w niej o komercjalizacji macierzyństwa w Polsce, nudzie, jaka mu towarzyszy, i tabuizacji niektórych jego aspektów. Męski punkt widzenia – podszyty zresztą masą resentymentu, pretensji wobec kobiet – przedstawiła niedawno „Gazeta Wyborcza” w serii artykułów o ojcostwie.
W których za wzór stawiano ojców szwedzkich.
Rzeczywiście, w równościowym dyskursie w Polsce możemy zaobserwować pewną fascynację Szwecją. I słusznie, bo kwestie związane z rodzicielstwem zostały tam dobrze rozegrane. Myślę jednak, że trochę Szwecję idealizujemy – zdaniem tamtejszych feministek nie wygląda to tak różowo.
Nawet jeśli Polacy nie dyskutują o rodzicielstwie bliskości, wydaje się, że część z nich je praktykuje. Jeszcze kilka lat temu obrazek typowy dla dzisiejszych wielkomiejskich ulic – rodzic z dzieckiem w chuście – stanowił rzadkość, o ile nie kuriozum. Kto wychowuje dzieci w ten sposób?
Do Polski wchodzi kultura rodzicielstwa publicznego, zawierająca pierwiastek ideologii bliskości. Wzorzec ten jest szczególnie rozpowszechniony w Europie Zachodniej, gdzie kultywuje go klasa średnia i wyższa średnia. W myśl modelu publicznego, dziecko nie jest traktowane jak tobołek, który zostawia się w domu razem z zamkniętą w czterech ścianach matką lub nianią, ale jak osoba, którą zabiera się do knajpy, dlatego wymaga się od tej knajpy czystego powietrza, menu i stolika dla dzieci, higienicznego miejsca do przewijania i tak dalej. Takie podejście jest w Polsce stosunkowo świeżym i ograniczonym zjawiskiem. Świeżym, bo starsze pokolenie sądzi, że to wychowanie bezstresowe, z którego mogą wyniknąć wyłącznie kłopoty. Ograniczonym, bo praktykują je osoby głównie z wyższej części klasy średniej. O niszowości attachment parenting świadczy brak polskiego tłumaczenia „The Baby Book” Searsów.
Jaki model wychowania zatem dominuje?
Sądzę, że adekwatny obraz ujawnił się w sondażu „Gazety Wyborczej”, którego wyniki komentowałam ostatnio z Piotrem Pacewiczem. Z tych badań wynika, że opieka nad dziećmi i prace domowe to niemal wyłącznie domena kobiet. Dotyczy to nawet takich „ojcowskich” czynności jak kąpiel. A na pytanie: „Kto w rodzinie zajmuje się biciem dzieci – matka czy ojciec?”, odpowiedzi: „Nie bijemy dzieci” udzieliło kilkanaście procent respondentów. Dla całej reszty bicie dzieci jest normalną metodą wychowawczą, pytanie tylko, kto będzie się tym zajmował. Polskie dzieci trzyma się krótko, raczej tresuje, niż szanuje. Wystarczy zajrzeć do mainstreamowych poradników wychowawczych, w których znajdziemy bardzo konkretne, nastawione na skuteczność wskazówki typu „co zrobić, żeby niemowlak przestał płakać”. Próżno natomiast szukać nacisku na głębię relacji z dzieckiem, rdzenia ideologii bliskości.
Co rodzicielstwo bliskości ma, a czego brakuje przeważającemu podejściu?
Kluczowe jest przekonanie, że dziecko to człowiek, któremu należy się szacunek. W Polsce takie myślenie funkcjonuje w niewielkim stopniu, czego dowodzi chociażby ograniczona recepcja idei Korczaka. Jest znany jako autor „Króla Maciusia” i jako bohater, który poszedł z dziećmi na śmierć, rzadko natomiast bywa czytany i dyskutowany jako pedagog. Nawet książeczka „Jak kochać dziecko” to pozycja niszowa, trudno mi ją było zdobyć. A przecież Korczak był pionierem idei szacunku do dzieci. W Polsce dzieci się kocha, ale trochę bezmyślnie. A macierzyństwo bliskości to nie jest po prostu przekonanie, że maluch potrzebuje mamy. To jest opowieść o rozwoju człowieka, odnosi się do zróżnicowania potrzeb, które są inne u niemowlęcia i dziecka o kilka lat starszego. W pierwszych dwóch, trzech latach życia podstawową potrzebą jest bliskość, stąd taki nacisk na noszenie w chuście i karmienie piersią. Naładowane w tym okresie baterie mają wystarczyć na całe życie. Potem pojawia się wątek dyscypliny, pytanie, jak się z dzieckiem skutecznie komunikować itd. Przełomowy moment dla rozwoju dziecka to około półtora roku. Nie sądzę, by Searsów zachwyciła okładka „Time’a” z trzylatkiem w roli niemowlęcia.
Czy takie ładowanie baterii nie wiedzie u matek wprost do rezygnacji z siebie?
Media chętnie propagują przerysowany obraz rodzicielstwa bliskości, jako teorii, która wyklucza pozostawienie malucha pod opieką kogokolwiek innego niż matka. To jest wizja uproszczona i wywołująca u kobiet poczucie winy. Tymczasem „The Baby Book” sugestia, że oddanie dziecka niani zmienia kobietę w złą matkę, w ogóle się nie pojawia. Zamiast tego autorzy powtarzają: „Rób to, co ci dyktuje Twoja intuicja, zaufaj swojemu wyczuciu, nie doprowadzaj się do stanu wyczerpania”. Searsowie biorą pod uwagę, że wiele kobiet po prostu nie ma możliwości, siły albo chęci, by być z dzieckiem non stop. Że nie mogą lub nie chcą rezygnować z pracy. Dlatego zamiast wpuszczać kobiety w poczucie winy, zachęcają do szukania własnej wersji równowagi, korzystania z rozwiązań pośrednich. Przykładem jest sytuacja, kiedy dziecko trzeba powierzyć opiece kogoś innego. Searsowie nie straszą chorobą sierocą, tylko proponują stopniowe odłączanie od matki, a bezpośrednio przed przekazaniem dziecka – co dla mnie było nieintuicyjne, a okazało się trafne – przytulenie niani na jego oczach. Ale na pewno autorzy „The Baby Book” nie są zwolennikami żłobków. Ma być więź, ma być konkretna osoba skupiona na dziecku. Ale nie musi to być cały czas jedna i ta sama osoba. Searsowie popierają układ, w którym opieką dzielą się dwie czy trzy osoby, zachęcają do aktywnego ojcostwa, radzą, jak dobrze wybrać nianię, jak dogadać się z dziadkami. Ale grupa rówieśnicza to nie jest ich zdaniem propozycja dla niemowlaka.
W rodzimym kontekście rodzicielstwo bliskości to dość kłopotliwe podejście: nastawienie na bliskość zgodne jest z tradycyjną rolą kobiety. Polki mogą realizować postulaty Searsów, ale dlatego, że taką rolę przypisuje im patriarchalny system społeczny, a nie dlatego, że uznawszy je za słuszne, same o tym zdecydowały.
Sytuacja w Polsce jest zero-jedynkowa, to znaczy albo jest się „kurą”, która całkowicie wchodzi w rolę macierzyńską, albo jest się „suką” porzucającą dziecko w żłobku na wiele godzin. Obie te przerysowane postacie są pod pręgierzem dyskursu medialnego. Jedna jest rozlazła i leniwa, druga jest zimna i drapieżna. To nie jest poradnictwo, tylko opowieść o tym, że z kobietami coś jest nie tak, a dzieci na tym cierpią. Bliskościowy sposób myślenia jest inny, dużo bardziej przyjazny kobietom. Klasyka gatunku, książka Jean Liedloff „W głębi kontinuum”, to prokobieca krytyka współczesnej kultury, a nie konserwatywny atak na kobiety. A Searsowie wciąż podkreślają naszą rodzicielską kompetencję. Jeśli masz więź z dzieckiem, to wiesz, co dla niego jest najlepsze. Podkreśla się stopniowość, kompromis i rodzicielską równość płci. Naprawdę włączajmy do opieki ojców. A jeśli przekazujemy komuś dziecko, to na dwie, trzy godziny, a nie od razu na osiem. Ale to oczywiście wymaga równościowej polityki państwa i pewnych rozwiązań na rynku pracy, których zarówno w Polsce, jak i w Stanach jest niewiele.
To znaczy elastycznych form zatrudnienia? Czy nie jest to niepełnowartościowa praca kobiet, które i tak zarabiają mniej?
Rzeczywiście, to jest „gorsza” forma pracy, jeśli za jedyną wartość uznać szybkie wspinanie się po stopniach kariery. Pytanie zatem brzmi, czy nie można jej sprawiedliwie rozdzielić między rodziców, co praktykowane jest we wspomnianej Szwecji. Z drugiej strony, wartością jest też jakość życia. Jakkolwiek konserwatywnie i backlashowo to zabrzmi, jest jednak coś takiego jak potrzeba matki, by być z niemowlęciem, potrzeba odcięcia się od reszty świata. Na jakiś czas, a nie do osiemnastki. Dziecko ma pół roku, rok, półtora roku tylko raz. Może warto wsłuchać się w to pragnienie, zdecydować się na pewną stratę czy kompromis w sferze zawodowej i pozostać z nim tak długo, jak to konieczne, jeśli oczywiście względy finansowe na to pozwalają? Nie jestem zwolenniczką ani grzęźnięcia w domu na długie lata, ani całkowitego zostawiania dziecka w rękach instytucji. Najwłaściwsze wydają mi się formy pośrednie. W Polsce państwo w tym nie pomaga, ale przecież bardzo wiele kobiet tę drogę wybiera, posiłkując się opiekunkami i opieką wewnątrzrodzinną, czyli najczęściej pomocą babć.
Czy rodzicielstwo bliskości ma szansę stać się bardziej powszechne w Polsce?
Nowe wzorce wnikają w kulturę. Tak było z karmieniem piersią, które obecnie staje się normą, a nawet swoistym przymusem. Tak jest z biciem dzieci, jeszcze niedawno obserwowanym w przestrzeni publicznej, a dzisiaj zakazanym prawnie i uważanym za wstydliwe. Podobnie może się stać z rodzicielstwem bliskości, ale sporo jednak zależy od stosunku państwa. Tu nie chodzi o wtłaczanie kobiet w stare wzorce, ale o rewolucję w stosunku do dzieci i rodzicielstwa. Ale żeby to nastąpiło, państwo musi dać kobietom oddech. Musi promować elastyczne formy zatrudnienia i aktywne ojcostwo. Musi tworzyć formy opieki – nie tylko instytucjonalnej, chodzi też o dofinansowanie opiekunek, ułatwienia w legalnym ich zatrudnianiu czy wsparcie opieki rodzinnej. Tymczasem w Polsce te procesy są całkowicie fasadowe. Urlop ojcowski to dwa tygodnie, a nawet z nich niewiele osób korzysta, bo nikt tego nie promuje, a ludzie są przekonani, że im to zaszkodzi w pracy. O cynizmie polityków świadczy też sposób wprowadzania ustawy żłobkowej, która jest prawem martwym, bo na jej realizację przeznaczono 10 proc. potrzebnych pieniędzy. Zaniedbano organizację i promocję opieki pozainstytucjonalnej, najbardziej kluczowej z perspektywy rodzicielstwa bliskości. „Powrót ojca” pozostaje utopijnym projektem liberalnych dziennikarzy, rodzicielstwo po polsku to jest po prostu macierzyństwo. Cały czas mamy więc podział na kobiety pozostające w domu, kobiety korzystające z pomocy babć i szczęściary, którym udało się znaleźć żłobek.
Całość Tematu tygodnia „Między kurą a suką? Czyli być rodzicem w Polsce” – CZYTAJ TU.
* Dr Agnieszka Graff, kulturoznawczyni, adiunktka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Wykłada też na Gender Studies UW. Autorka „Świata bez kobiet”, „Rykoszetem” i „Magmy” oraz licznych artykułów poświęconych myśli feministycznej, płci w kulturze popularnej oraz ruchowi kobiecemu w USA i w Polsce. Jest członkinią zespołu „Krytyki Politycznej”, współzałożycielką i członkinią Porozumienia Kobiet 8 Marca, a także aktywną uczestniczką Kongresu Kobiet Polskich.
* Paulina Górska, psycholożka, członkini zespołu „Kultury Liberalnej”.