Język nadąża za naszymi potrzebami

Z Katarzyną Kłosińską, językoznawczynią, sekretarz Rady Języka Polskiego, prowadzącą audycję „Co w mowie piszczy” na antenie Programu Trzeciego Polskiego Radia, rozmawia Ewa Serzysko.  

Ewa Serzysko: Podobno Polacy nie rozmawiają o seksie…

Katarzyna Kłosińska: Nieprawda! Domyślam się, że taka opinia wzięła się stąd, że w języku ogólnym – którego zwykle używamy w rozmowie z osobą, z którą jesteśmy w relacji oficjalnej czy półoficjalnej – nie mamy zbyt wiele słów i zwrotów opisujących sferę seksualną. Brakuje słownictwa, które jest bezpieczne, nie zdradza w żaden sposób naszych preferencji ani emocji. Ale seks to jednak sfera intymna, tymczasem język ogólny obejmuje sfery życia nieobłożone tabu.

Rozmawiamy więc – ale nie na ulicy czy w pociągu i nie z każdym?

Ależ oczywiście! Można wyróżnić trzy grupy sytuacji, w których używamy słownictwa związanego z seksem. W sypialni – z kochankiem (kochanką). Druga to poufałe rozmowy kumpli czy przyjaciółek i trzecia, gdy rozmawiamy z lekarzem – ginekologiem czy seksuologiem. Sposób mówienia w każdej z nich jest nacechowany, a słów zupełnie neutralnych rzeczywiście jest niewiele. Język stwarza nam pewne możliwości mówienia o seksie w sytuacjach przypadkowych, np. jeśli osobie poznanej w pociągu opowiadamy film, w którym pojawia się scena łóżkowa, to relacjonujemy ją w sposób bardzo ogólny – powiemy „poszli ze sobą do łóżka” i raczej nic więcej; w takiej sytuacji nie będziemy się wdawać w szczegóły. Ale jeśli taką rozmowę prowadzić będą przyjaciele, oni z pewnością znajdą bardziej szczegółowe słownictwo.

Czasami zastanawiam się, czy to nie jakieś szaleństwo, że musimy rozmawiać o seksie, a jeśli nie mamy potrzeby rozmawiać o nim „w towarzystwie”, to od razu postrzegani jesteśmy jako bardzo pruderyjni czy „zdewociali”. Można przecież prowadzić bardzo udane i intensywne życie seksualne, wcale o nim nie mówiąc.

Nie wiem, czy koniecznie musimy mówić o seksie, bo nie jestem psychologiem, ale to, że nie rozmawiamy otwarcie, z pewnością nie oznacza, że słownictwa związanego z seksem nie ma, bądź, że go nie znamy. Ono jest; i jest bardzo bogate – tyle że w sferze intymnej. Dowodem może być zeszłoroczne badanie jednej z firm farmaceutycznych na temat seksualności Polaków, do którego pisałam komentarz – wynikało z niego, że ludzie używają wielu różnorodnych słów, a ta sypialniana metaforyka jest bardzo spójna.

Język odzwierciedla naszą rzeczywistość i jest uwarunkowany kulturowo. Jak więc to, że nie stworzyliśmy języka ogólnego, a jedynie prywatny, świadczy o Polakach i naszej kulturze?

To świadczy jedynie o tym, że seks pozostaje dla nas sferą intymną, zarezerwowaną dla osób bardzo bliskich. Język odzwierciedla nasze potrzeby, my najwyraźniej nie widzimy konieczności, by mówić o nim szczegółowo i otwarcie. I dlatego nie stworzyliśmy słownictwa neutralnego – na to, które istnieje, składają się albo słowa medyczne, albo bardzo intymne.

Albo wulgarne… Większość wulgaryzmów ma także źródłosłów seksualny. Czy to oznacza, że w sferze pozasypialnianej jesteśmy skazani medycynę albo traktowaną z przymrużeniem oka językową nieprzyzwoitość? 

Jedną z definicji wulgaryzmów jest to, że pierwotnie odnoszą się m.in. do seksu, zatem w tej sferze one zawsze będą występować. Wulgarność jest swego rodzaju agresją – agresją językową; seks też bywa sferą, w której ujawnia się agresja (choćby poprzez gwałt). Wydaje się zatem, że seks i wulgarność są jakby sobie przeznaczone, że mówienie o seksie w sposób wulgarny jest agresją do potęgi. Poza tym seks w wielu kulturach bywa postrzegany jako coś nieczystego, więc zawsze – przynajmniej w oczach części osób – będzie o ocierał się o wulgarność i to będzie w nim podkreślane.

W mediach coraz więcej mówi się o seksie: pojawiają się audycje poświęcone wyłącznie rozmowom o życiu intymnym Polaków, do telewizji śniadaniowych zapraszani są seksuolodzy. Wiele mówi się o także edukacji seksualnej w szkołach. Gdybyśmy już odkryli w sobie potrzebę mówienia, to jaki będzie nasz język publiczny – skąd czerpać na niego pomysły?

Wskazówką może być to, co obserwujemy w czasopismach dla kobiet: tam język seksualny jest nie medyczny – stara się być raczej łagodny i pieszczotliwy, najwyraźniej redaktorki i redaktorzy czerpią z własnych doświadczeń. Z pewnością byłaby to bardziej oficjalna wersja języka intymnego, używanego przez kochanków w sypialni – mniej osobista, pozbawiona słów nadających tej sferze pikanterii, ale jednocześnie daleka od języka medycznego.

A jaki powinien być język edukacji seksualnej w szkołach? Ona – w przeciwieństwie do tych publikacji – nie ma na celu zachęcenia młodzieży do podejmowania aktywności czy nauki różnych technik seksualnych, ale raczej ma informować, oswajać z cielesnością, a jednocześnie być dla młodzieży znośna. Co poradzić nauczycielom?

Tutaj dobrą osobą byłby psycholog, dobry pedagog, osoba, która zna potrzeby młodzieży i znajdzie odpowiedni sposób, żeby przekazać konieczną wiedzę w sposób naukowy, ale i trafiający do psychiki młodzieży. Myślę, że cały przekaz może być ciepły, ale słowa muszą być medyczne – nie wyobrażam sobie, żeby nauczyciel używał słownictwa intymnego i mówił – przepraszam za wyrażenie – o „cipkach” czy „muszelkach”.

…bo uczeń pójdzie potem do lekarza i nie będzie wiedział, jakim językiem się posługiwać?

Ktoś, kto posługuje się słownictwem intymnym, pokazuje, że jest wewnątrz problemu, o którym mówi, że jest zaangażowany w tę sprawę, że ona także dotyczy jego. Natomiast posługiwanie się słownictwem neutralnym ekspresywnie (w wypadku seksualizmów – jest to słownictwo medyczne) nie zdradza postawy mówiącego wobec problemu – mówiący jest jakby na zewnątrz, jest niezaangażowanym ekspertem. Nauczyciel powinien objaśniać świat (i temu służy słownictwo neutralne), a nie ujawniać swoje doświadczenia w jakiejś sferze (a robiłby to, gdyby używał słów, którymi posługuje się z partnerem w sypialni).

A może zamiast pieszczotliwych metafor „odwulgaryzujemy” pewne słowa?

Kto wie? Być może jakiś wulgaryzm przestanie nim być, tak jak stało się ze słowem „kiep”, które było nazwą żeńskiego narządu płciowego, a utworzony od niego przymiotnik – „kiepski” – wciąż ściśle odnosił się do tej części ciała. Później zaczęto używać go w znaczeniu „zły, okropny” (zresztą, tak samo używamy innego przymiotnika, który powstał od nazwy intymnej części ciała, tym razem męskiej – „chujowy”).

Język jest doskonałym narzędziem samoregulującym, więc jeśli będziemy mieli potrzebę stworzenia języka, którym publicznie moglibyśmy mówić o seksie, z pewnością to nastąpi. Być może obecnie żyjemy w okresie przejściowym – część z nas chciałaby mówić o seksie otwarcie, a zatem chciałaby też móc posługiwać się nienacechowanym słownictwem seksualnym; część z nas jednak wciąż uważa tę sferę za intymną i dlatego nie wyobraża sobie, by polszczyzna ogólna dopracowała się słownictwa z tej dziedziny. Podobnie jest z żeńskimi nazwami zawodów – duża grupa kobiet (co mogę stwierdzić, bo dostaję listy od słuchaczek) uważa, że nazywanie ich „psycholożkami” czy „architektkami” uwłacza ich godności; inne panie – też dość liczne – przeciwnie: określają się jako „pedagożki” czy „inżynierki”. W tej kwestii jesteśmy w fazie ustalania reguł i określania potrzeb: czy jako społeczeństwo mamy potrzebę używania form żeńskich, czy nie

Bez wątpienia część społeczeństwa chciałaby mówić otwarcie o seksie – choć właściwie, prócz aspektu edukacyjnego i oswajania z samym aktem mówienia o nim publicznie, nie ma chyba takiej potrzeby. Jeśli Polacy nie chcą otwarcie o nim mówić, to chyba nie ma też możliwości narzucenia „właściwego” języka? 

Tu znowu można przytoczyć przykład: kiedyś tabu była miesiączka, zupełnie się tego słowa nie używało, szukając słów i metafor zastępczych. Aż dwadzieścia lat temu pojawiła się Anna Patrycy „z pewną taką nieśmiałością” reklamująca podpaski Always – teraz mówi się otwarcie i chyba nie jest to dla nikogo wielki dyskomfort. Także inne sfery „odtabuizowują” się pod wpływem reklam: jak kłopoty z trawieniem, sztuczne szczęki; pojawiają się reklamy leków na potencję. Może więc potrzebne słownictwo zacznie się pojawiać i przestanie być dla nas kłopotliwe.

Język nadąża więc za naszymi potrzebami?

Jeśli mamy potrzebę wyrażenia czegoś, to z pewnością tak czy inaczej to wyrazimy. Znajdziemy natychmiast słowo lub całą grupę wyrazów. Jeśli jakaś część społeczeństwa chce mówić „psycholożka” czy „architektka”, a inna nie – tej drugiej do niczego nie da się zmusić.

Być może zmusić czy narzucić nie, ale przyzwyczaić tak. Im bliżej Euro 2012, tym więcej było „ministry Muchy”, często – i chyba jednak prześmiewczo – powtarzanej przez polityków i komentatorów.

Zawsze podkreślam, że jeśli chcielibyśmy, by jakaś forma weszła do powszechnego użycia, to powinni zacząć jej używać dziennikarze. Ale koszmarna – i błędna! – „ministra” zamiast poprawnej „ministerki”, to naprawdę niepotrzebny wymysł, nad którym nawet nie ma się co zastanawiać.

* dr Katarzyna Kłosińska, jest językoznawcą, pracownikiem naukowym na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się współczesną polszczyzną: kulturą języka polskiego, semantyką i leksykologią, a także lingwistyką kulturową i językiem polityki. Jest też popularyzatorką wiedzy o języku – od 2004 roku współpracuje z III Programem Polskiego Radia, w którym prowadzi audycję „Co w mowie piszczy?”. Od 1999 roku pełni funkcję sekretarza naukowego Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN.

** Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

 „Kultura Liberalna” nr 182 (27/2012) z 3 lipca 2012 r.