Kiedy można powiedzieć „łechtaczka” na antenie?

O publicznym mówieniu o sprawach intymnych, polskiej pełzającej rewolucji obyczajowej i braku edukacji seksualnej z Ewą Wanat, dziennikarką, do niedawna szefową radia Tok FM i współprowadzącą z Andrzejem Depko audycję „Kochaj się długo i zdrowo” rozmawia Jakub Stańczyk.

Jakub Stańczyk: Z jakim najdziwniejszym sprzeciwem spotkali się Państwo, prowadząc „Kochaj się długo i zdrowo”

Ewa Wanat: Raz zdarzyła się taka sytuacja wewnątrz radia: pewna osoba, wydawałoby się, wykształcona i światła, powiedziała mi w emocjach, że brzydzi się tą audycją, bo dla niej to jest pornografia. I że w ogóle nie rozumie, jak można wymawiać słowo „łechtaczka” na antenie. Zrozumiałam wtedy, że mówienie o seksie może sprawiać ludziom problem. Ale było to dla mnie absurdalne. Nie widzę, w czym słowo „łechtaczka” jest gorsze od słowa „palec” czy „głowa”. Jestem gotowa postawić duże pieniądze, że to nie jest jakoś gorsze słowo, nie gorsze niż wszystkie inne.

Czyli chodziło o mówienie o seksie jak o każdej innej czynności, a o genitaliach jak o rękach i nogach… Takie stawialiście sobie cele?

Ludzie mają trudność w rozmawianiu o seksie, z nazywaniem swoich problemów, z uświadamianiem ich sobie. Kiedy planowaliśmy, jak ma wyglądać nasza audycja, powiedzieliśmy sobie, że ma być edukacyjna; ale nie pouczająca, tylko pomagająca, dająca ludziom jakąś przestrzeń, narzędzia do tego, by najnormalniej w świecie o seksie mówić i rozmawiać. To jest taka sama część życia jak wszystkie, równoprawna, a dla wielu ludzi najważniejsza. Nie należy jej lekceważyć, bo problemy z nią związane rzutują na całokształt naszego życia, na nasze relacje z innymi ludźmi, na pracę, na wszystko. W związku z tym trzeba umieć o tych problemach rozmawiać, trzeba mieć zakres pojęciowy. Uważaliśmy też, że seks to nie jest temat, o którym należy rozmawiać ze zbolałą miną, cierpiętniczo czy śmiertelnie poważnie. Że trzeba mówić po prostu merytorycznie – a przy tym lekko, czemu nie…

Jak prowadzić audycję o seksie, nie odstraszając ludzi, którzy wstydzą się zbytnią otwartością w tych sprawach? 

Myślę, że nasz sposób mówienia o seksie, erotyzmie i wszystkich rzeczach z tym związanych był raczej zachęcający, a nie odstraszający. Łatwiej rozmawia się na takie tematy w afirmujący sposób. Napisał do nas na przykład taki 18- czy 20-letni chłopak, potwornie przerażony swoją seksualnością, tym, że się masturbuje. Bał się, że się uzależni. Widać było, że to jakiś strasznie poważny problem, że zatruwa jego życie, uniemożliwia mu cieszenie się nim, wchodzenie w relację z kobietami czy z mężczyznami. Nie można mówić tak poważnie o tym problemie, jak on to traktował. Takie unieszczęśliwiające napięcia trzeba gdzieś rozładować. Chcieliśmy pokazać takim osobom, że to zachowanie jest normalne, że można się tym cieszyć i o nim mówić.

Jak w takim razie Polacy radzą sobie z opowiadaniem o seksie?

Mamy z tym problemy. W języku polskim jest po prostu tak, że są w nim tylko określenia medyczne, wulgarne lub pseudopoetyckie. Ludzie mają problem z tym, jak coś nazwać, jak coś powiedzieć: czy mam użyć słowa „penis”, „prącie”, „siusiak” czy „kutas”? Nie mają pojęcia, czy to jest wulgarne, czy śmieszne. Szukają jakiegoś języka.

Z czego ta niezręczność, to zawstydzenie i strach mogą wynikać?

Po pierwsze z braku edukacji seksualnej. Ale wchodząc jeszcze głębiej, trzeba przyznać, że nasza kultura jest bardzo purytańska. Nie chciałabym wyjść na osobę, która wszędzie dostrzega problem Kościoła, ale to on zamyka nas na sprawy łóżkowe. W Polsce po prostu nie należy o tych tematach rozmawiać. Najlepiej mówić o seksie jak najmniej i tylko w kontekście prokreacji, związku uświęconego sakramentem małżeństwa. Drugą sprawą jest komunizm, który też był bardzo pruderyjny. Dodatkowo presja komunistyczna wpychała ludzi w ramiona Kościoła. Wiara dawała im poczucie wolności, inności, odstępstwa od obowiązujących reguł. Przyjęli ją jednak z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc i z purytanizmem, i z dewocją.

A jednak paradoksalnie w filmie „Sens życia” Monty’ego Pythona to katolicy mieli uprawiać dużo seksu, czerpać z niego przyjemność, mieć mnóstwo dzieci – a pruderyjni protestanci tego nie rozumieli. Może mit purytańskiej katolickiej Polski i wyzwolonego Zachodu nie jest prawdziwy?

Ostatnio odbyliśmy z doktorem Depko rozmowę z jedną panią, bohaterką rozdziału książki, którą piszemy. Opowiadała o swoich doświadczeniach seksualnych i użyła określenia, które do polskiego podejścia do seksu bardzo pasuje: przaśne. To taki brak wyrafinowania, taka prostota, przaśność. Nie chce się nam, żeby coś było wyrafinowane, wysmakowane, wysublimowane. To wynika z tego, jak twierdzą niektórzy polscy historycy, a także przedstawia para Strzępka i Demirski w sztuce „W imię Jakuba S.”, że polska kultura jest przede wszystkim chłopska. Seks to dla nas Polaków takie poczciwe „rżnięcie” i nie mamy potrzeby, żeby go czynić czymś wyrafinowanym.

Wróćmy jeszcze do kontekstu Zachodu. Na przykład kultura amerykańska wcale nie jest tak wyzwolona, jak mogłoby się wydawać. A jednak rozmawia się tam o seksualności. Jak pani zdaniem Polska wypada pod względem mówienia o seksie na tle innych krajów?

Kultura francuska jest na przykład bardzo rozerotyzowana i w związku z tym o wiele łatwiej jest w niej mówić o seksie. Jest dużo więcej literatury na temat seksu. Pisali o nim wybitnie Georges Bataille, Markiz de Sade. Mówienie o seksie nie jest tam ani wulgarne, ani szalenie medyczne, nie jest to też rechot przy piwie. W Niemczech, w których mieszkałam parę lat, jest silna tradycja protestancka, mająca jednak inny stosunek do seksu niż katolicyzm. Ale przede wszystkim odbyła się tam w latach 60. rewolucja seksualna, która do nas nie dotarła. To dzięki niej na Zachodzie język, obyczaje i cała kultura znacząco otworzyły się na seksualność. U nas to się teraz dopiero odbywa. Kiedy wróciłam z Niemiec do Polski w latach 90., uświadomiłam sobie, że to dopiero przed nami. Ale widać na każdym kroku, zwłaszcza w dużych miastach, choć w mniejszych też, że to bardzo się w tej chwili zmienia.

To jest dopiero początek tych zmian?

Dziś jesteśmy już w trakcie. Początkiem były lata 90., czyli przyjście na polski rynek zachodnich kolorowych pism kobiecych. Prawda jest taka, że to takie pisma jak „Twój Styl”, „Elle” czy „Cosmopolitan” przeprowadziły pierwszą ogólnopolską akcję edukacyjną na temat seksu. Pojawienie się Internetu zmieniło to już całkowicie. Teraz każdy może na własną rękę przeprowadzić swoją rewolucję seksualną.

Obawiam się jedynie, że w pewnym momencie te zmiany hamują. Media pozostają na wygodnych dla nich pozycjach. Od pewnego momentu straciliśmy jakby dynamikę tych przemian?

Łamiąc jedne stereotypy, tworzymy nowe. Panuje na przykład wszechobecny mit orgazmu – każdy musi mieć orgazm i to jak najszybciej, to on jest najważniejszym elementem stosunku. Nie można jednak zwalać całej odpowiedzialności na media. One w końcu robią swoje i mają prawo kierować się wymogami rynku. Polsce potrzebna jest po prostu normalna, powszechna edukacja seksualna. Powinna być wprowadzona już od poziomu pięcio- czy sześciolatków. Dzieci muszą być nauczone, że na przykład ktoś z dorosłych może chcieć im coś złego zrobić, że chłopcy różnią się od dziewczynek. Nie widzę żadnego problemu, żeby w każdym wieku przekazywać odpowiednie treści. Jedyną przeszkodą jest tu Kościół.

Umiałaby sobie Pani wyobrazić próbę negocjacji z Kościołem w tych sprawach, włączenia go jakoś w wychowanie seksualne?

Ale jak można włączyć Kościół w nowoczesne wychowanie seksualne, które jest oparte na rzetelnej naukowej wiedzy? Jeżeli ta instytucja uznaje chociażby homoseksualizm za chorobę, to cała rozmowa od początku się rozsypuje. Co najwyżej można sobie wyobrazić, że katecheta do spółki z seksuologiem prowadzą lekcję na zasadzie dyskusji.

Właśnie to miałem na myśli.

Ale osobną rzeczą jest dyskusja ze stanem faktycznym. Jeśli to, że homoseksualizm jest orientacją, jest faktem, to nie widzę miejsca na rozmowę. To jest zupełnie jałowy spór, spór o to, czy „rude włosy są chorobą”. Kościół niech się zajmie rozwojem duchowym swoich członków, a nie ich życiem seksualnym. A wychowanie seksualne niech przekaże ludziom rzetelną wiedzę.

Zastanawiam się tylko, czy misja edukacyjna może odciąć się od pewnej grupy. Może dałoby się zbudować z Kościołem nić porozumienia na poziomie relacji miłości i seksu? To połączenie jest akceptowane przez katolicyzm.

Ale co to ma wspólnego z seksem? Rozmawiamy o seksie, a nie o miłości. Seks jest oczywiście częścią miłości, ale może też odbywać się bez niej. Czemu mielibyśmy odrzucić wizję seksu tylko jako przyjemności? Wiele osób uprawia seks bez miłości. Te osoby muszą po prostu wiedzieć, jakie są zagrożenia związane ze współżyciem, co robić, żeby ich uszczęśliwiało, żeby nie dawało im destrukcyjnego poczucia winy, ale też żeby niczym się nie zarazili, nie zaszli w ciążę.

Jednak programy edukacji zawsze przekazują pewną wizję społeczeństwa, pewne idee. Nie uważa Pani, że tak też jest w przypadku edukacji seksualnej?

Ale jeżeli mówimy o wychowaniu seksualnym w szkole, to nie chodzi tutaj o nawoływanie młodzieży do rozwiązłości seksualnej. Chodzi o podstawowe pojęcia, których ona zwykle nie ma. Dostaję po prostu setki maili, w których są pytania w stylu: „Całowałem się z moją dziewczyną, spuściłem się w spodnie. Czy ona od tego zajdzie w ciążę?”. Edukacja ma tutaj polegać na przekazaniu podstawowych, najprostszych praw i pojęć. Prawo do wolności seksualnej jest bardzo często interpretowane na zasadzie: „Boga nie ma, wszystko wolno”. Nie, ludzka wolność seksualna jest zarówno wolnością do, jak i od pewnych zachowań. Jeśli ktoś nie chce oglądać pornografii, nie chce mieć z nią styczności, to też powinien mieć taką wolność. Z kolei są ludzie, którzy potrzebują innego sposobu przeżywania seksu i innego sposobu mówienia o nim. I oni powinni mieć prawo spokojnie realizować to w swoim domu, w swoich przestrzeniach. To nie jest więc żaden libertyński projekt.

Może po prostu liberalny?

Owszem, liberalny.

* Ewa Wanat, dziennikarka, w latach 2003–2012 redaktorka naczelna radia TOK FM.

** Jakub Stańczyk, student międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 182 (27/2012) z 3 lipca 2012 r.