Atlantyk rozszalały ponad miarę wyznaczoną przez wysokość nabrzeżnych murów, zmusił władze miasta do wprowadzenia szczególnych środków ostrożności. August z tęsknotą popatrzył w stronę morza. Próbował nawet podejść i mimo że dziarsko przebierał nogami, wichura trzymała go miejscu. Lecker jako zapamiętały amator szumu morskich fal musiał poszukać pocieszenia w staromiejskich barach. Na szczęście tych w Donostii nie brakuje, a każdy ma tajemnicę, na pierwszy rzut oka zresztą dość niepozorną.

Każdy bar szczyci się swoją wykwintną zakąską, przez turystów całkiem mylnie zwaną tapa. Baskowie tapas nie jedzą, tu jada się pintxos [czyt. pinczos]. Jak objaśnił Augustowi baskijski przyjaciel, tylko profan w danym barze zje więcej niż jedną zakąskę, tej zaś obowiązkowo musi towarzyszyć kieliszek wina. Po nim następuje spacer do kolejnej knajpki, kolejna zakąska, kolejny kieliszek. I kolejna. I kolejny. Taka tradycja. W centrum Donostii barów jest ponad sto. August – nie bez trudu – zdołał odwiedzić co dziesiąty z nich. Szczególnie w pamięć zapadło mu miejsce, gdzie na grzance z bagietki z pomidorem i oliwą podano świeżo grillowane krewetki z ostrą papryką nadziane na długą wykałaczkę. Oto danie proste, portowe i pyszne. Dalej przyszła kolej na pieczonego łososia z dużą soloną sardelą na paście z zielonych, gorzkawych oliwek. I smażone plasterki kaczej piersi, bardzo cienkie z chrupiącą skórką pachnącą węglem drzewnym. I wino, i kręta droga prostymi ulicami starówki. Donostiański przyjaciel pewnym krokiem prowadził do finału owego popołudnia, do dania wybrańców, którego na próżno szukać w barowej karcie. Najpierw na naszym stole pojawiło się wino czerwone. A zaraz potem parzące palce grzanki z drobnymi kawałkami smażonej na ruszcie gęsiej wątróbki marynowanej w oliwie truflowej.

– Dobrze mi tu – powiedział z przekonaniem August.
– Nie byliśmy jeszcze w restauracjach, a u nas, w Donostii, mamy najwięcej na całej Ziemi gwiazdek Michelina na kilometr kwadratowy, więc zostań – odrzekł przyjaciel.

Po powrocie do domu August zgubił się w ciszy, która potęgowała tęsknotę za atlantycką wichurą. Na pociechę przygotował sobie pintxo z dostępnych nad Wisłą zimowych produktów. Kawałek korzennego śledzia, w lnianym oleju od podlaskich producentów ostentacyjnie ignorujących unijne normy sanitarne, starannie ułożył na małym sześcioboku z domowego, razowego chleba. Słodycz cebuli i goździków szybko ustąpiła w ustach charakterystycznej słoności ryby, którą August osłodził kieliszkiem zmrożonej orkiszowej wódki. I zapłakał.