Katarzyna Sarek

Kaszlący smok

5 grudnia 1952 roku gruba warstwa smogu przykryła Londyn. Widoczność spadła praktycznie do zera, policjanci kierowali ruchem pochodniami, stanęły pociągi i autobusy, zamknięto teatry, bo publiczność nie była w stanie dostrzec scen. Miasto zamarło na pięć dni. Ocenia się, że smog przyczynił się do śmierci czterech tysięcy ludzi, z których część straciła życie bynajmniej nie z powodu problemów z płucami: nie widząc, dokąd idą – wpadli do Tamizy i utopili się.

Co ma Londyn do Pekinu? Globalizacja, przenoszenie „brudnych” gałęzi przemysłu i rosnące potrzeby konsumpcyjne najliczniejszego narodu świata sprawiły, że w ciągu zaledwie dwóch pokoleń smogowe kataklizmy, które w naszej czyściutkiej Europie nie mają już prawa się zdarzyć, przeniosły się na inny kontynent i doświadczają stolicę Chin. W Pekinie co prawda nikt nie zginął w odmętach rachitycznych cieków wodnych, ale miasto padło ofiarą najgorszego ataku smogu w swojej historii. Od kilku dni duży obszar kraju spowija szaro-mleczna chmura. Najgęściej jest w trójkącie Pekin-Tianjin-Shijiazhuang, ale smog doszedł aż do Nankinu i Szanghaju, leżących 1300 km dalej na południe.

Stężenie szkodliwych substancji w powietrzu pobiło niechlubne rekordy. Ambasada USA w Pekinie, która od dłuższego czasu irytuje chińskie władze upublicznianiem odczytów pomiaru czystości powietrza, po raz kolejny pokazała ekran z odczytem „beyond index” (co, trzeba przyznać, jest o wiele grzeczniejsze od wcześniejszych „crazy bad”). To, że z powietrzem coś jest zdecydowanie nie tak, widać gołym okiem, a raczej nie widać, bo widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów, ale dopiero wyniki analizy składników wdychanej zupy powodują, iż włos jeży się na głowie. Stężenie najdrobniejszych cząsteczek, zarazem najgroźniejszych dla ludzkiego zdrowia, określanych jako PM2,5 osiągnęło poziom 900 mg/m³, podczas gdy za szkodliwy dla zdrowia uważa się już 300 mg/m³. Mieszkańcy Pekinu zamiast iPhone’ami szpanują ilością i marką urządzeń do filtrowania powietrza, w jakie wyposażają swoje mieszkania, dzieci mają zakaz spędzania czasu na dworze, dorośli przed wyjściem na zewnątrz nakładają maseczki. W szpitalach zanotowano ponad 30-proc. wzrost liczby pacjentów z problemami z układem oddechowym.

Mniej medialne, ale o równie poważnych konsekwencjach, było zatrucie rzeki Zhuozhang, z której czerpie wodę milionowe miasto Handan w prowincji Hebei. 31 grudnia 2012 roku pękła rura w fabryce aniliny, barwnika przemysłowego i tekstylnego, a 39 ton toksycznej substancji wyciekło do rzeki. Handańczycy dowiedzieli się o skażeniu dopiero po pięciu dniach, kiedy woda w kranach zmieniła się cuchnące i żółte błoto. Władze miasta tłumaczyły się, że nie informowały mieszkańców, bowiem nie zdawały sobie sprawy ze skali wycieku (zarząd fabryki początkowo podał fałszywe informacje na temat). Według wyliczeń tygodnika Caixin jest to osiemnasty przypadek poważnego zatrucia wód od 2005 roku.

Chiny od trzydziestu lat wdrażają model wysokiego rozwoju i intensywnej eksploatacji zasobów naturalnych, czego konsekwencją jest równie wysoki poziom zniszczenia i zatrucia środowiska. Według raportu na temat kosztów zanieczyszczenia środowiska naturalnego i konsekwencji dla gospodarki Chin, przygotowanego przez m.in. Asian Development Bank, mniej niż 1 proc. z 500 największych chińskich miast może pochwalić się powietrzem spełniającym normy WHO, a w pierwszej dziesiątce najbrudniejszych miast świata aż siedem znajduje się na terytorium Chin (m.in. Taiyuan, Pekin, Lanzhou).

Z powodu rosnącej świadomości ekologicznej mieszkańców, z bogatych krajów europejskich i ze Stanów Zjednoczonych wyniosły się najbrudniejsze gałęzie przemysłu, ale ponieważ wytwarzają niezbędne produkty (kto z nas nie nosi jeansów, pięknie ufarbowanych za pomocą aniliny), to przeniosły się do krajów, gdzie normy i wymagania nie są tak wyśrubowane. Chińczycy, którzy przez kilka dekad mieli w nosie dewastację środowiska, w końcu zaczęli sobie uświadamiać, że zaczyna się epoka płacenia za błędy przeszłości. O dziwo, wszyscy otwarcie mówią o problemie – oficjalne media, państwowa telewizja, nawet najwyższe władze. Cóż, po prostu nie da się już udawać, że nic się nie stało i że problem rozdmuchują „obce siły”. Przywrócenie natury do stanu pozwalającego ludziom na oddychanie czystym powietrzem i picie czystej wody powoli staje się priorytetem i spycha słupki PKB na dalsze pozycje.

Nie można dłużej zwlekać, po sieci rozprzestrzenia się z prędkością światła rozpaczliwy wpis: „Stoję na placu Tian’anmen i nie widzę portretu Mao!” Lamentujący na Weibo internauta na dowód dołączył zdjęcie, na którym zamiast twarzy Wielkiego Sternika widać jedynie strzępy burej mgły…

* Katarzyna Sarek, doktorantka w Zakładzie Sinologii Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka, publicystka, współprowadzi blog www.skosnymokiem.wordpress.com.

„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013 r.