János Mátyás Kovács
Frywolna koabitacja. Czy Węgry czekają rządy Jobbiku?
János Mátyás Kovács, węgierski ekonomista, opowiada w rozmowie z Karoliną Wigurą o głębokich źrodłach popularności Jobbiku i długotrwałych konsekwencjach prawnych „nalotów dywanowych” dokonywanych przez rząd Viktora Orbána.
Karolina Wigura: Rosnącą od kilku lat popularność skrajnej prawicy w Europie tłumaczy się często reakcją na kryzys finansowy z 2008 roku. Czy jako ekonomista uważa pan, że tak jest także w przypadku Węgier? I czy sukces Jobbiku jest dla pana zaskoczeniem?
János Mátyás Kovács: Prawdę mówiąc, uważam program Jobbiku za prymitywny i przerażająco nudny. To rekombinacja tradycyjnych wątków rodem z narodowego socjalizmu – protekcjonizmu, egalitaryzmu, romantycznego antykapitalizmu, interwencjonizmu państwowego itp. Uzupełniono ją mową nienawiści wobec komunistów, Unii Europejskiej, kapitału żydowskiego, firm międzynarodowych itd. W połowie lat 90. opublikowałem tekst, w którym pisałem o zjawisku „postmodernistycznego populizmu”. Porównywałem w nim nowe strategie polityczne w Austrii i na Węgrzech. Wtedy nawet w najgorszych snach nie przypuszczałem jednak, że zostaniemy skonfrontowani z „narodowym radykalizmem”, jak Jobbik eufemistycznie uwielbia określać swój polityczny kurs. Gdy chodzi o przyszłość polityki na Węgrzech, byłem przygotowany raczej na śmieszność, a nie udrękę i pogardę. Z przygaszonymi namiętnościami, podskórnym rasizmem, paroma niedorzecznymi organizacjami neonazistów. Dziś Gwardia Węgierska maszeruje ulicami miast, a liderzy Jobbiku domagają się powołania Żydów do wojska. Otwierając codzienną gazetę, obawiam się, że znajdę w niej kolejne zdjęcie zamordowanego romskiego dziecka. To wszystko pilnie domaga się wyjaśnień głębszych, niż powtarzane truizmy o nierozliczeniu Węgrów z przeszłością, czy smutnych reperkusjach kryzysu finansowego. Niewiele jest w Europie Wschodniej społeczeństw, które cierpią z powodu kryzysu w podobnym stopniu i które dodatkowo muszą stawić czoła tak sprawnie zorganizowanemu ruchowi nazistowskiemu, jak my. A muszę przyznać, że mam zwyczajnie dość zarzutów przeciwko „neoliberałom”, którzy w ciągu ostatnich dwudziestu lat rzekomo spuścili ze smyczy rynki i spowodowali nieznośne nierówności, zwłaszcza w północno-wschodnich Węgrzech, strefie zamieszkałej przez głodującą biedotę, przede wszystkim Romów.
Wróćmy na chwilę do tego, co powiedział pan o Jobbiku i nudzie. Jak to możliwe, że partia o tak nieinteresującym programie jest jednocześnie coraz popularniejsza wśród wyborców?
Kiedy mówię, że węgierska skrajna prawica jest nudna, nie mam na myśli jedynie jej przesłania ekonomicznego, ale także techniki mobilizacji politycznej oraz indoktrynacji serwowanej przez Jobbik i dziesiątki zaprzyjaźnionych z nim grupek, z których wiele przypomina organizacje terrorystyczne. Ale nuda nie oznacza, że nie wybucham gniewem i obrzydzeniem na widok psychicznej lub słownej agresji. Jak wtedy, gdy futbolowi kibice wdarli się do sali wykładowej Uniwersytetu Budapeszteńskiego, wykrzykując do protestujących studentów: „obyście zdechli z głodu, myjąc gary w McDonald’sie w Londynie”. A jednak, mimo użycia na wielką skalę internetu dla agitacji politycznej, propagowania tzw. narodowego rocka, szerokiego wachlarza paramilitarnych form edukacji i organizacji, mimo wynajdywania coraz to nowych etnicznych kozłów ofiarnych, kampanii antykorupcyjnych, nastawień proirańskich, a ponad wszystko mimo trywialnego faktu, że gdy przychodzi do żądań ekonomicznych, skrajna prawica jest zwyczajnie arcylewicowa – nie istnieje żadna differentia specifica węgierskich neonazistów i to niezależnie od odnoszonych przez nich sukcesów. Jobbik nie dałby rady przetrwać, gdyby nie wytykał błędów popełnionych przez socjalistyczno-liberalne rządy między 2002 a 2010 rokiem. I gdyby Orbán nie obdarzył go, jak sam mówił, „ostrożną miłością”, od jego pierwszych kroków.
O tym, że treści propagowane przez skrajną prawicę i jej strategie mobilizacji odbiorców są w gruncie rzeczy niewyszukane i wszędzie takie same, pisze też w dzisiejszym tekście dla „Kultury Liberalnej” Agnieszka Pasieka. Należałoby w takim razie zastanowić się, czy rosnąca popularność grup skrajnych nie wynika raczej ze słabości samego politycznego i intelektualnego centrum. Wygląda na to, że przynajmniej w Polsce tak właśnie jest. Wracając jednak do węgierskiej skrajnej prawicy – czy użycie Internetu nie jest czymś, co w zasadniczy sposób zmienia jej oblicze?
Mógłbym rzecz jasna zagłębić się w szczegółową analizę kulturowo-antropologiczną, by zaprezentować tu wyjątkowość Jobbiku. A panią zabawić przykładami, dowodzącymi dziwnej – w rzeczy samej postmodernistycznej – mieszaniny kultury Facebooka z dawnym węgierskim szamanizmem, oskarżeniami Żydów o dokonywanie rytualnych mordów rodem z XIX stulecia i nowym kultem admirała Horthyego. Ale wolę powiedzieć coś na temat przedziwnej symbiozy prawicy centrowej i radykalnej, która zapewne czyni całą tę problematykę ciekawszą dla odbiorcy polskiego. Ma pani swoją drogą rację – zawsze, gdy kwitną skrajności, świadczy to o obumarciu politycznego centrum.
Część obserwatorów ostrzegała przed ewentualną wygraną Jarosława Kaczyńskiego w następnych wyborach parlamentarnych, wysuwając tezę, że mogłaby ona skończyć się dla Polski dokładnie jak rządy Viktora Orbána…
Moja ograniczona wiedza nie pozwala mi w żadnym stopniu porównywać Prawa i Sprawiedliwości oraz Fideszu. Możliwe, że podobieństwa są równie wielkie jak różnice. Warto jednak zwrócić uwagę na potencjalność pewnej asymetrii. Nie przypuszczam, by Jarosław Kaczyński chciał kiedyś walczyć o poparcie wyborców, przyjmując wizerunek „tuskopodobnego”, konserwatywnego liberała. A taka jest dokładnie strategia Orbána. Szef Fideszu realizuje ją, używając „radykałów” do pozycjonowania samego siebie jako umiarkowanego centrum. Jako jedynej gwarancji, że kraj i Europa nie padną ofiarą nowego narodowego socjalizmu w węgierskim wydaniu. W tym samym czasie Jobbik odgrywa właściwie rolę frakcji Fideszu: ostrzej się wysławiającej, zorientowanej na działanie, bardziej agresywnej niż partia rządząca. Współpraca przebiega wyjątkowo zgodnie na poziomie rządów lokalnych, nawet jeśli oba ugrupowania podkradają sobie czasem wyborców. Gdy tylko Fidesz prezentuje poglądy nieco bardziej pragmatyczne, na przykład osłabia antyzachodnią retorykę, Jobbik natychmiast zyskuje na popularności, oscylując między 10 a 20 procentami poparcia w sondażach. I na odwrót. Granice między tymi partiami są rozmyte. Ale niezależnie od okazjonalnych konfliktów dotyczących prawodawstwa, liderzy Jobbiku z ukontentowaniem przyglądają się przeprowadzaniu przez Fidesz zmiany społecznej, tak głębokiej, że o pewnych jej elementach nie mieli wcześniej nawet odwagi mówić. Nie ma wątpliwości, że mogą być zazdrośni o to, że Orbán przez ostatnie trzy lata podkradał im show. Ale sądzę, że znakomicie zdają sobie sprawę, iż w dłuższej perspektywie Fidesz i tak pracuje na nich. Chcąc nie chcąc, Orbán przygotowuje grunt dla koalicji Fideszu z Jobbikiem. A może nawet – horrible dictu – przejęcia przez Jobbik władzy.
Wzrost popularności skrajnej prawicy w Polsce odczytywałabym z kolei raczej jako przejaw porażki Jarosława Kaczyńskiego w przyciąganiu prawicowych, ale niezdecydowanych wyborców do politycznego centrum. Niestety, PiS skoncentrowany na katastrofie smoleńskiej i wojnie z partią rządzącą przestaje sprawiać wrażenie partii zajmującej się codziennymi problemami Polaków. Jeśli coraz więcej wyborców będzie odpływać w stronę skrajnej prawicy, może to mieć szalenie negatywne konsekwencje dla polskiej demokracji. Jednak w tej chwili naprawdę trudno wyobrazić sobie współpracę, o jakiej pan mówi, między PiS a, dajmy na to, ONR. Wracając jednak do Orbána: jak daleko na prawo może on się przesunąć, próbując, jak pan się wyraził, ukraść Jobbikowi show?
Na razie Orbán nie jest neonazistą. Ale jest zdolny do szybkich zmian wizerunku. Być może pamięta pani, że we wczesnych latach 90. nie był bynajmniej żadnym narodowo-konserwatywnym autokratą. Miejmy nadzieję, że nie stanie się to szybko. Zrobił jednak wszystko co mógł, by pogruchotać na Węgrzech podstawy rządów prawa, a demokrację parlamentarną zmienić niemal w dyktaturę. Wydaje się przekonany, że Fidesz będzie w stanie kontrolować tę „liminalną grę” bez stosowania putinowskich metod w rodzaju aresztowania politycznych przeciwników i mordowania dziennikarzy. Możliwe też, że jest dumny, iż udało mu się uniknąć spełnienia życzeń „kolegów radykałów”: by zlikwidować spłacanie długów zagranicznych czy zamknąć Romów w strzeżonych obozach.
Powiedział pan wcześniej, że w społeczeństwie węgierskim przebiega też głębsza przemiana. Czy może pan wyjaśnić, co miał na myśli?
Nie mam tu na myśli jedynie nowej konstytucji, która wyeliminowała wiele spośród wcześniej obowiązujących checks and balances; nowego prawa wyborczego, które odebrało innym partiom równe prawa udziału w życiu politycznym, ani też nowych ustaw medialnych, utrzymujących obywateli w błogiej nieświadomości dokonującej się właśnie dekonstrukcji liberalnej demokracji. To wszystko są, jak sądzę, fakty dobrze znane zainteresowanym odbiorcom poza Węgrami. Nie każdy wie jednak, że tym ustawowym „nalotom dywanowym” towarzyszą zupełnie powszednie zachowania polityczne. Mam na myśli flirtowanie z możliwością wyjścia z Unii Europejskiej, rozważanie rozpoczęcia „wojny o wolność” przeciw kapitałowi zagranicznemu, bratanie się z autorytarnymi reżimami w Azji i na Bliskim Wschodzie (aby skorzystać ze „wschodniego wiatru”, jak lubi mawiać Orbán), renacjonalizację istotnych gałęzi przemysłu, centralizację administracji publicznej, edukacji, opieki zdrowotnej, aż po drastyczne zmniejszenie świadczeń socjalnych dla biednych i zmuszanie ich do prac publicznych za marne pieniądze. Zaś cięcia w budżetach na kulturę, tak strasznie gniewające intelektualistów, to tylko – jak mawiamy po węgiersku – bita śmietana na torcie.
Można jednak chyba wciąż wyobrazić sobie, że Orbán przegrywa następne wybory na rzecz umiarkowanej centrowej opozycji…
Ale zupełną niewiadomą nawet dla nas, insiderów, są miliony mikroskopijnych zmian w kulturze, które nastąpiły w głębszych warstwach społeczeństwa węgierskiego na skutek „rewolucji”, jak Orbán mawia o ustanowieniu swojego reżimu. Konstytucyjny brikolaż, nacjonalizacja i centralizacja mogą być zatrzymane albo nawet odwrócone. Budżety można odbudować, jeśli Fidesz przegra wybory w przyszłym roku. Co prawda jego właśni oligarchowie, polityczni mianowańcy – prezydent, szef Sądu Najwyższego i prokurator generalny, szef Trybunału Konstytucyjnego, dyrektor Banku Narodowego – pozostaną z nami na długie lata, czyniąc postorbánowskie Węgry krajem rozdartym przez konflikty. Ale czy to stanie się szybko? Zmiana kulturowa, która poprzedziła wygraną Fideszu w 2010 roku i przyczyniła się do zdobycia przezeń dwóch trzecich miejsc w parlamencie, była w ostatnich trzech latach metodycznie wzmacniana i rozszerzana.
Porozmawiajmy na koniec o głębokich przyczynach popularności skrajnej prawicy na Węgrzech. Czy wskazałby pan raczej nieprzepracowane sympatie faszystowskie z przeszłości, czy zamiłowanie do rządów silnej ręki? A może Węgrzy nigdy nie mieli okazji nauczyć się wiary w demokrację?
Węgrom o poglądach umiarkowanie antyliberalnych, eurosceptycznych i rasistowskich, a przy tym relatywnie tolerancyjnych wobec korupcji i naginania zasad, rząd Orbána zaoferował nową umowę społeczną. Łączy ona – by wyrazić się najprościej – Jánosa Kádára z Miklósem Horthym. Zgodnie z nią, w ulegającej dezintegracji Europie i wobec globalnej tendencji podważania liberalnych wartości, naród potrzebuje silnego, paternalistycznego przywódcy, który zapewni swoim obywatelom dobra wyższe: bezpieczeństwo, porządek, godną sytuację materialną i dumę narodową. W zamian za to, że nikt nie będzie Orbánowi przeszkadzał w dbaniu o jego ludzi. Jak do tej pory szef Fideszu zagwarantował tylko jedno z tych dóbr, a mianowicie wzmocnioną tożsamość narodową – albo precyzyjniej – nacjonalistyczną. Robiono to, pomagając sobie prowokacjami wobec państw sąsiedzkich, nadając obywatelstwo węgierskie ludziom żyjącym na ich terytorium i wynajdując koncepcje typu „silne Węgry” jako „światowy naród”. Ale oprócz spójności symbolicznej i językowej magii, przestrzegałbym przed lekceważeniem niekorzystnego wpływu ożywiania wartości pierwotnych tudzież znanych z czasów komunistycznych strategii przetrwania. A także możliwości, które Fidesz rozdaje „dobrze sprawującym się” młodszym wykwalifikowanym pracownikom. Mam na myśli całe setki tysięcy ludzi, którzy jako odpowiedzialni członkowie nowej klienteli korzystają z trwającej zmiany warty, czy raczej czystki prowadzonej przez rząd w szkołach, szpitalach, sądach, ratuszach miejskich, firmach państwowych, teatrach, w wojsku i policji itd. Orbán jest mistrzem zakodowanego rasizmu i otwarcie irredentystycznej retoryki. A także dyskursu prawa i porządku połączonego z kiczowatą interpretacją historyczną węgierskiego chrześcijaństwa.
Czy może pan spróbować opisać stan ducha tych ludzi, którzy zgadzają się na Orbánowską umowę społeczną?
Składa się nań przede wszystkim strach. Potem: oportunizm i służalczość, apatia i bezradność i inne déjà vu wschodnioeuropejskich społeczeństw niedemokratycznych. Ta mentalność może również dać początek nowemu radykalizmowi, który zniszczy Fidesz, jeśli tylko okaże się, że nie jest on w stanie spełnić własnych obietnic, a tylko pogrąży się we własnej korupcji. Wtedy frustracja może zmienić się w przemoc, resentyment i nienawiść przeciwko Orbánowi, który przez co najmniej dekadę wykorzystywał te namiętności przeciwko socjalistom i liberałom. Nie będzie miało wtedy większego znaczenia, czy władzę przejmie Jobbik, bardziej skrajny odłam Fideszu czy koalicja tych dwóch. Przestrzeń kulturowa, dyskursywna i polityczna dla takiego manewru politycznego już istnieje. Bez wątpienia, Jobbik jest niesłychanie groźny. Nie byłby taki bez symbiozy z „Wielkim Bratem”. Ale najbardziej dziś gniewa mnie to, że niezależnie od wyniku wyborów w 2014 roku nie mamy szans na to, by „Orbánistan” przesiąknął w najbliższych latach kulturą liberalną .Oczywiście, byłbym bardziej niż szczęśliwy, widząc upadek tego pełzającego nazizmu. Ale biorąc pod uwagę socjalistyczne (albo lepiej: przedblairowsko socjalistyczne) skłonności większości opozycji demokratycznej w moim kraju, nie byłoby to szczęście niczym niezmącone.
* János Mátyás Kovács jest węgierskim ekonomistą, pracuje jako permanent fellow w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu; wykłada na Wydziale Ekonomii Eötvös Loránd University w Budapeszcie.
** Karolina Wigura jest doktorem socjologii, historyczką idei i członkinią redakcji „Kultury Liberalnej”. Pracuje też jako adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.