0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Felietony > [Polska] Co się...

[Polska] Co się stało z dziedzictwem „Solidarności”?

Jan Tokarski

To, co nie zostało przemyślane, nie może wejść w wewnętrzny krwiobieg naszych doświadczeń, nie może stać się częścią naszej tożsamości. Pozostaje czymś obcym, bo nieprzyswojonym, nienazwanym. Jak oglądane w ogrodzie begonie, golterie czy berberysy, które – kiedy nie znamy ich nazw – są tylko kolorowym kwieciem. Granice naszego języka to granice naszego świata, jak twierdził Wittgenstein. I analogicznie – tylko to, co przemyśleliśmy, co potrafiliśmy sami sobie opowiedzieć, może stać się czymś własnym – częścią nas samych.

Piszę o tym na marginesie afery dotyczącej przywódców „Solidarności”, którą szeroko omawiano w mediach przed kilkoma tygodniami. Po raz kolejny okazało się, że „Solidarność” przywoływana jest w naszej debacie publicznej wtedy, gdy chodzi o wzajemne kłótnie, względnie – gdy lustrowane są życiorysy zaangażowanych w nią osób. Innymi słowy, dziedzictwo „S” jest w naszym życiu publicznym zupełnie nieobecne. I jest tak – zdaje mi się – właśnie dlatego, że jej doświadczenie nigdy nie zostało przez nas rzetelnie przemyślane. W pewnym sensie więc utraciliśmy je, nie jest już nasze własne.

Czy „Solidarność” miałaby coś do powiedzenia współczesnemu światu? Pisząc o niej, nie chodzi mi o historyczną prawdę o tym ruchu społecznym. Mam raczej na myśli pewną tradycję, która byłaby żywa i z której można byłoby wybierać te elementy, które są akurat aktualne i odwoływać się do nich. Oglądane z dzisiejszej perspektywy dziedzictwo „Solidarności” mogłoby być polskim wariantem określenia, które dla swoich własnych poglądów stworzył kiedyś Daniel Bell: „socjalista w sprawach gospodarczych, liberał w politycznych, konserwatysta w kulturowych”. Kimś takim mógłby być dziś człowiek nawiązujący do dziedzictwa „Solidarności”.

Aspekt gospodarczy jest tylko pozornie najbardziej oczywisty. Solidarność nie oznaczałaby tu bowiem jedynie płytkiego antyneoliberalizmu, który w dobie kryzysu gospodarczego nie stanowi żadnego novum. Wyrównywanie szans, dopominanie się o prawa słabiej zarabiających w kontekście współczesnej Polski mniej miałoby moim zdaniem wspólnego z lewicowym anty-kapitalizmem, więcej – z próbą ponownego rozważenia sensu słowa „praca”, z próbą nadania jej szerszego znaczenia, ponownego uczynienia z niej czegoś więcej, aniżeli źródła utrzymania. Praca straciła bowiem w naszych czasach swój dawny powab – w tym przynajmniej sensie, że nie jest z nią już związany żaden etos, że nie czujemy (lub czujemy jedynie z rzadka), jakie jest jej szersze, pozajednostkowe znaczenie. Mamy dziś do pracy na wskroś cyniczny stosunek i mało kto zastanawia się, jaki jest sens (czy w ogóle jest jakikolwiek) tego, co robi przez te osiem godzin między 9 a 17. Utraciła swój wymiar społeczny, przestała być źródłem poczucia własnej godności.

W wymiarze politycznym liberalizm ruchu nawiązywałby do upodmiotowienia społeczeństwa, którego w 1980 roku dokonała „S”. Tak rozumiany liberalizm nie miałby więc nic wspólnego z dominującym u nas założeniem swoistego (również liberalnego skądinąd) trade-off. Polega on mniej więcej na tym: wy (rząd) zapewniacie nam odpowiednie prawa, w zamian my (obywatele) nie mieszamy się w sprawy dotyczące rządzenia, możemy (i chcemy) mieć głowę wolną od polityki. Kto nie musi się nią parać ani nawet interesować, ten ma dobrze – tak przecież właśnie na co dzień myślimy. I jeśli na kogoś można sobie zawsze, będąc w gościach, popsioczyć, nie ryzykując, że gospodarz się z nami nie zgodzi, to właśnie na polityków. Odwołanie się do dziedzictwa „Solidarności” oznaczałoby więc w tym wymiarze swoiste zerwanie wspomnianej wymiany i stojącej za nią, acz niewypowiadanej wprost umowy. Nie chodzi o to, aby państwo łaskawie przyznało nam określone prawa, ale o to, abyśmy to my sami – obywatele – mogli mieć istotny głos w dotyczących nas sprawach. Istotny, a więc wykraczający poza wrzucenie kartki do urny wyborczej raz na parę lat. Ale istotny oznacza tu również taki, który bezpośrednio mnie dotyczy. Chodziłoby więc o to, abyśmy byli bardziej decyzyjni (i bardziej aktywni) w kwestii tego, co dzieje się na naszej ulicy, naszym osiedlu, dzielnicy, mieście, wsi.

Wreszcie sprawa konserwatyzmu w sferze kultury. Odwoływanie się do niego dzisiaj nie miałoby – przynajmniej tak ja to widzę – nic a nic wspólnego z tradycjonalizmem. Chodziłoby raczej o takie wyłuskanie religijnego aspektu dziedzictwa „Solidarności”, które skupiałoby się na tym, na co wskazuje samo źródło słowa „religia” – a zatem na więź. Kościół miałby tu do odegrania niebagatelną rolę – lecz nie jako gracz polityczny udzielający nieustannie pochwał i nagan poszczególnym graczom, ale jako aktor społeczny, który zabiega o to, aby więź łącząca zamożnych i biednych, tych, którym się udaje i tych, którzy przegrywają, nie została zerwana. Mottem działającego w ten sposób Kościoła mogłyby być słowa św. Pawła: „jeden drugiego ciężary noście”.

Ani jedno, ani drugie, ani trzecie nie miało miejsca. Czy to jednak tylko (aż?) rezultat braku namysłu nad tym, czym była – czym ma dziś być dla nas – „Solidarność”? Mam wątpliwości. Być może błąd tkwi gdzie indziej – nie w tym, jak sobie (nie)radzimy z dziedzictwem „Solidarności”, ale w tym, że nie dostrzegamy, iż tak naprawdę żadnego dziedzictwa nie ma. Może działa tutaj ta stara złuda każąca nam uważać, że relacjami między przyczyną i skutkiem rządzi symetria, a zatem że ruch społeczny, który przyczynił się istotnie do upadku komunizmu musiał mieć w sobie coś wielkiego. A może nie miał? Może był to tylko protest o chleb, o zarobki, o godniejsze (ekonomicznie) życie? Przewodniczący Duda byłby w takim ujęciu pełnoprawnym kontynuatorem wszystkiego tego, czym była owa oryginalna „Solidarność” z lat 80., bo różnica między nimi uległaby zatarciu. „Stragan komunizmu zawalił się, ale tłum pod straganem stoi” (Tischner). Człowiek „S” i homo sovieticus to w tej perspektywie jedna i ta sama osoba. Przygnębiająca myśl, ale chyba jednak nie do końca prawdziwa…

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 234

(27/2013)
5 lipca 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj